Prolog Dzień w szpitalnym łóżku wlókł się jakby na złość. Każdy ruch dłonią sprawiał mu ból i wciąż nie mógł wykonywać nawet podstawowych czynności, nie czując przy tym odrętwienia i wrażenia jakby palce tkwiły wewnątrz splątanego drutu kolczastego. Trzynaście szwów piekło tak, że sama perspektywa użycia prawej ręki przerażała go. Było warto tu trafić. Za każdym razem było warto. Młoda stażystka zmieniła opatrunki, uważnie przyglądając się ranom. Spytał, jak szybko dłoń wróci do formy: spojrzała na niego, jakby żartował, i stwierdziła, że powinien być rad, że nadal ma komplet palców. Rzucił okiem na szwy i powiedział sobie w duchu, że goi się całkiem nieźle i będzie zdrowy najpewniej za tydzień. Towarzyszył im lekarz o przykrej twarzy zbitego dobermana, którego w innych okolicznościach chłopak znielubiłby z wejścia, ale w sytuacji, gdy wygląda się jak ofiara pojedynku na noże, ciężko zgrywać twardziela. - Czwarty raz w tym roku – stwierdził lekarz, przeglądając jego karty. - Doprawdy, panie Nixon, mam nadzieję, że są jakieś ważne powody, by robić sobie taką krzywdę. - To takie trochę hobby – odparł z przekąsem Nixon. - Tak czy inaczej proszę mieć na uwadze, że łóżko, które pan notorycznie zajmuje, może być potrzebne komuś innemu. Niekrzywdzącym się pacjentom na przykład. - Ma pan na myśli tych, którzy za sprawną pomoc lekarską płacą ekstra? - Tych i wszystkich innych, którzy potrzebują pomocy chirurga, a nie psychiatry. Kiedy opuszczał szpital, był młody wieczór – zbyt późny na spacer nad rzeką, ale nadal zbyt wczesny by wrócić do domu. Dwudziestogodzinny proces hospitalizacji zupełnie wyczerpał siły Nixa względem odstawienia nikotyny, więc wbrew zaleceniom lekarza chłopak postanowił zapalić. Już pierwsze, ciepłe machy dymu powoli wypełniały jego umysł. Świat Nixona znowu nabierał kolorów i zapachów. Ujrzał rzeczywistość pogrążoną w pomarańczowej barwie ulicznych latarni, a na skórze poczuł przyjemny letni wietrzyk. Szedł gdziekolwiek. Mijał tłumy ludzi, marionetek zupełnie mu obojętnych, spieszących się nie wiadomo dokąd. Przez moment ten obraz wydawał mu się nierealny, zawieszony poza czasem i przestrzenią. Przez chwilę pomyślał, jak bardzo
są nieświadomi tego, co może się niebawem wydarzyć. Będzie więcej INNYCH. Dużo więcej. I nawet on nie miał pojęcia, jak bardzo może zmienić to świat. Ale nie dziś. Dziś pogoda była piękna i nic nie mogło tego zepsuć. Kierowany pragnieniem i potrzebą towarzystwa zawitał do pierwszego z brzegu pubu. W porę przypomniał sobie, że ostatnie pieniądze wydał w szpitalu na kawę z automatu i jest zupełnie spłukany, ale postanowił wejść mimo to. W końcu nie wiadomo, co może go czekać w środku. Klamkę szarpnął prawą dłonią i zdusił w ustach przekleństwo. Lokal był przestronny i urządzony ze smakiem - w stylu XX-wiecznej londyńskiej knajpki. Tuż przy wejściu po prawej były toalety i pomieszczenie personelu, kawałek dalej schody i bar, stoliki natomiast ustawiono po lewej i na piętrze. Z głośników leciały najnowsze przeboje klubowe – powszechnie znane i lubiane. Do pubu zawitały tego wieczora tłumy: kilka grup pijanej młodzieży, dużo par i jeszcze więcej pięknych dziewczyn. To ostatnie nie umykało wzroku czterech panów w średnim wieku, którzy grali w pokera w rogu sali. Wyglądali na pracujących fizycznie i raczej groźnych, więc Nix czym prędzej postanowił się dosiąść. - Dobry wieczór – rzekł, materializując się między rozdaniami i odpalił papierosa. - Czego? - warknął barczysty podobny do ogra człek. Oszukiwał w dosyć widoczny sposób, co nie miało żadnego znaczenia, bo jego towarzysze byli totalnie zalani. - Gracie na pieniądze – odparł beznamiętnie, przysuwając sobie krzesło i strącając popiół do wspólnej popielniczki. – chciałbym zarobić. Panowie najwyraźniej poczuli potencjalną okazję do oskubania frajera, bo zrobili nieznajomemu miejsce. Wyglądali na spracowanych i zniszczonych wódą alkoholików. Żony tych ludzi nie mają łatwo, pomyślał Nixon. Pewnie dziękują za ten jeden dzień w tygodniu, gdy wychodzą spod niewoli mężów, roszczą sobie pełne prawo do telewizora, idą do koleżanek czy sprowadzają kochanków. Albo kochanki. - A z kim mamy przyjemność? - zagadnął drugi z mężczyzn. - Moje imię nie ma znaczenia – odparł nieznajomy – i nie macie przyjemności.
Szybko pożałował tych słów. Przewaga liczebna czy fizyczna nigdy nie stanowiły problemu. Niesprawna kończyna – owszem. Ale szybko się okazało, że łatwa chęć zarobku była dla mężczyzn ważniejsza. - Jak gramy? - spytał człowiek o wyglądzie ponurego ogra – Klasycznie czy hold'em? - Przedmioty na pieniądze, ja przeciw wszystkim. Jakkolwiek propozycja Nixona wydała się im dziwna, tak teraz była dla nich czysto komiczna. Nagrodzili chłopaka salwą śmiechu. - Gówniarzu, spadaj mi stąd – rzucił jeden z graczy z uśmiechem – tutaj gra się naprawdę, a nie robi jakieś jaja! - Stawiam ten oto zegarek – stwierdził spokojnie Nix, ściągając Rolexa z nadgarstka – a każdy z was wchodzi po symboliczne dwadzieścia. Mężczyźni znowu wybuchnęli śmiechem. - Cha, cha! No nic. Jak przegrywać, to tylko w wielkim stylu, nie, panowie!? krzyknął do towarzyszy człowiek-ogr, śmiało rozdając karty. - Ale... - uciął Nix – gramy w kości. Nie czekając, wyciągnął z kieszeni czarną kostkę z małymi, białymi oczkami. Dziwna sprawa, pomyślały osiłki, naprawdę dziwna sprawa. No ale nic. On frajerzy, jego zasady. Czterech na jednego o rolexa, to mogli startować nawet w trójskoku. - Teraz rzucę – wytłumaczył ze spokojem Nix, jakby robił to codziennie – jeśli któryś wyrzuci więcej lub tyle samo, zabieracie zegarek i pieniądze. Jeśli nie, pula jest moja. Jeśli kostka spadnie ze stołu, powtarzamy. Jasne? Mężczyźni, pewni swojego zwycięstwa, przytaknęli ze śmiechem. Chwycił pewnie kostkę i rzucił. Mięśniaki obserwowały w skupieniu kość. Nie do końca wierzyli w to, co się dzieje. Rolex bez ryzyka? Byłoby klawo. Tylko Nix nie obserwował, jak ten mały przedmiot toczy się po stole knajpy. Był pewny. Spokojny. Wypadło DWA. - Ha! Patrz dziecko! - stwierdził ogropodobny, łapiąc pazernie kostkę i od razu rzucając – ograłbym cię nawet w bierki. Słyszysz? Ogram cię we wszystko, gówniarzu! Kość toczyła się i toczyła. Ale mimo emocji całej grupy wypadło tylko... JEDEN.
- Moja kolej! - krzyknął kolejny mężczyzna. Nixon był spokojny. Ale znowu wypadło tylko... JEDEN. I kolejny z karków rzucił kością, lecz wypadło tylko... JEDEN. I mogłoby być ich nawet stu, trzystu. Ale zawsze wypadłoby tylko... JEDEN. Bo tylko INNI potrafią wyrzucić tą kością więcej niż... JEDEN.