Rozdział I – Krótkie spięcie
- Wyglądasz lepiej – zełgał. Kriss wyglądał marnie i Alan na pierwszy rzut oka widział, że niewiele zostało w nim z człowieka, którego znał. Mógł tylko domyślać się, że każdego dnia toczy ciężką walkę ze swoim ciałem. Kiedyś był ich bogiem. Zazdrośni mówili, że bierze. Koka albo feta. Nikt przecież nie mógł sunąć po boisku z taką szybkością. Tam robił, co kochał ciął szerokości jak wściekły szakal. Stąpał przy tym lekko, ciągnąc za sobą burzę czarnych włosów, jakby niosło go stado kruków. Prawdziwa zmora dla przeciwnika: blokował i przeszkadzał, zwodził i kiwał. Nigdy go nie przechodzili. Najlepszy obrońca, jakiego jego przyjaciele w życiu widzieli. Podobno mógł mieć świetlaną przyszłość. Jeden wpływowy gość szepnął słowo drugiemu, ten znowu innemu i w powietrzu wisiała propozycja kontraktu dla dużego klubu młodzieżowego, później prawdopodobnie zawodowstwo, pieniądze i prestiż. A teraz? Alan dawno nie widział tak wychudzonego człowieka. Jego chód, niegdyś pewny i dumny, stracił swój dawny czar, barki opadły, twarz pobladła, jakby zgubiła gdzieś pigment, a gdy część ciemnych włosów wypadła, ogolił głowę na łyso. Był wrakiem. Kurczowo łapał stół podczas siadania, jakby głośniejszy dźwięk mógł zwalić go z nóg. Kilka miesięcy temu stwierdzono u Krissa Harribella nowotwór jelita grubego. Był nieoperacyjny i odporny na chemioterapię. Każdego dnia zabierał ludziom część ich ukochanego idola. - Biorę dużo różnych tabletek – rzekł Kriss. - Najlepsze są takie zielone. Smakują tak... hmm... chyba zielono. - Duże? - spytał Alan. - Jak kamień. Niby mam brać jedną dziennie, ale pięć też wchodzi nieźle – odparł chłopak i obaj zaczęli się śmiać. Jego przyjaciel odkrył, że stary Harribell wcale nie zmienił się tak bardzo. Przeciskając się między grupkami ludzi, opuścili lokal, w którym odbywało się przyjęcie urodzinowe znajomego znajomych - Gonza. Zeszli nieco z tematu, kierując bieg rozmowy na szkołę i plany po liceum. Kriss zdawał się pogodzić z przekreśloną
karierą piłkarza i myślał nad studiami w kierunku teleinformatycznym, Alan natomiast celował we własną działalność gospodarczą. Może naprawa drukarek, stwierdził dumnie, albo lodówek. Obaj zgodzili się, że takie zawody mogą być potrzebne na rynku i przynieść całkiem niezłe zarobki. Opadli ciężko na ławkę. - Palisz? - zaproponował odruchowo Alan, wyciągając paczkę i natychmiast pożałował głupiej propozycji. - Nieważne. To było głupie. - Stary, ja i tak już mam raka – odparł spokojnie Kriss, częstując się papierosem. Nigdy nie palił nałogowo, raczej okazyjnie i minęło sporo czasu od ostatniego razu. Dym uderzył ostrym bólem głowy, przytępiającym zmysły, ale taki już jest urok palenia. Wątpliwy, ale jednak. Przed wejściem do lokalu dwóch chłopaków zagadywało z zainteresowaniem dziewczynę Krissa. W zasadzie powinien zrobić o to awanturę, bo ich wzrok był po prostu bezczelny. Ale ufał Magdzie. Już wielokrotnie, nawet ubrana w kusą sukienkę i pijana w trupa, dawała dowody swojej lojalności. W lepszych czasach mógł mieć tak naprawdę każdą. Tym dziwniejsze wydało się ludziom, że wybrał swoje zupełne przeciwieństwo, lecz jego kilkumiesięczny związek z Magdą wydawał się solidny i pełny miłości, więc znajomi w końcu przestali podważać jego decyzję. Prawdą jest, że impulsywność i imprezowy styl życia dziewczyny zupełnie nie pasowały do spokojnej i skromnej natury Krissa. Miała na przykład słabość do krótkich, wydekoltowanych sukienek i eksponowania atrybutów, co – zdaniem chłopaka – nie przystawało zajętej damie. Poznali się na imprezie znajomych, jak ta dzisiaj. Chwycił ją za rękę i porwał do tańca. To miała być niezobowiązująca zabawa, jeden utwór. Przegadali całą noc. Kiedy odwiózł ją nocnym do domu, proponowała, aby wszedł. Mieszkanie było puste. Zauroczyła się i chciała jak najwięcej za jednym razem. Odparł, że jeszcze będą się z tego śmiać i odszedł bez słowa. Później żałował, myśląc, że już nigdy więcej jej nie zobaczy. Ale było inaczej. - Nie zareagujesz? - spytał Alan, widząc, że dziewczyna Krissa jest zagrożona. – Wiesz, chętnie wskoczę za tobą. Moim zdaniem bydło powinno uszanować, jeśli ktoś jest zajęty. - Taka jest już dzisiejsza młodzież – odparł, wzdychając. - Nie muszę reagować. Ostatni gość, który rzucił pochlebstwo o jej cyckach, dostał kopa w to, co miał najcenniejsze.
Uśmiechnęli się obaj. Tak, ona zdecydowanie potrafiła być brutalna. - Wiesz – zaczął Kriss, tym razem uśmiech zniknął z jego twarzy i mówił zupełnie poważnie – mam problem. - Jeśli to facet, to powiedz, który – rzekł Alan i twarz Harribella jeszcze raz naznaczył uśmiech, czując, że może ufać przyjacielowi. - Forsa – odparł. - Kończy mi się forsa. - A konto na czarną godzinę? Wiesz, kasa z alimentów od ojca, z zawodów, stypendium i inne oszczędności? Było tego sporo. - Chemia wykończyła mój budżet. Nie ma w tym państwie ubezpieczenia, które pokryłoby cały koszt. Przez chwilę palili w ciszy. Brak pieniędzy oznaczał brak leczenia, a brak chemii – śmierć. Alan głęboko myślał, jakby szukał w głowie gotowego rozwiązania. - Musisz iść do pracy, stary – rzekł, przełamując milczenie. - Myślisz, że nie chciałem? Potrzebuję ze cztery razy więcej, niż ktokolwiek jest mi w stanie zaproponować. Alan znów zaczął myśleć, tym razem jakby intensywniej. Na jego twarzy malował się jakiś szalony pomysł, ale co chwila go porzucał. Potem zamiar kilkukrotnie wracał, ale znów z niego rezygnował. - Wykrztuś to wreszcie – rzekł spokojnie Kriss. - Jest robota. - Tak myślałem. - Na czarno. Tak na czarno, że aż nielegalna. - A mam wybór? - W sumie nie – stwierdził spokojnie Alan, wyrzucając niedopałek. - Pogadamy później. Jeśli chcesz, oczywiście. To nie miejsce ani czas. Wtajemniczę cię po imprezie, wtedy powiesz, czy bierzesz, czy mam szukać czegoś innego. Wrócili do środka. Była to salka domu kultury na odludziu, ale impreza rozkręcała się w najlepsze. Przybyło par, samotnych tancerzy i tancerek, szukających na parkiecie drugiej połówki, chociaż wyraźnie mieli spore problemy ze znalezieniem partnerów. Magda siedziała już w loży z grupką ich najbliższych znajomych i popijała wódkę ze Spritem w proporcji pół na pół. Kriss usiadł obok i objął ją ramieniem, nalewając sobie
szklankę wódki z colą w stosunku zero do jednego. - Wiesz – szepnął jej na uszko – chyba Alan pomoże mi rozwiązać mój finansowy problem. - Co? Tak nagle? - spytała ze zdziwieniem. - Po prostu. Chyba ma robotę. - To fajnie – odparła sucho, jakby mówiła: „Mam w nosie, że wściekły rosomak zgwałcił twojego psa". Nawet nie próbowała cieszyć się jego szczęściem. Znowu pochłonęła ją rozmowa ze znajomymi. Od pewnego czasu sprawy związane z chorobą zaczynały ją drażnić. Separowała się od problemów, uciekała od rozmów. Kriss wiedział, że jej to ciąży i pewnie chciała mieć spokój chociażby tego wieczora. Zasługiwała na to. Była dobrą dziewczyną i na co dzień okazywała mu wystarczająco dużo wsparcia. Postanowił uspokoić umysł, pochłaniając mini szaszłyki. Zabawa przyjęła przyjemny tor rozmów o starych czasach, dziewczynach i licytowaniu się, kto wypije więcej i Harribell znowu poczuł się spokojnie. Jakiś czas później Magda po prostu wyszła, rzucając od niechcenia, że ma coś ważnego do załatwienia w toalecie. Kriss zanotował to w umyśle i założył, że najzwyczajniej w świecie poszła poplotkować z koleżankami. Na ściennym telewizorze właśnie trwał początek drugiej połowy meczu towarzyskiego Real Madryt – Bayern Monachium. Jak zawsze przy takich spotkaniach zdania na temat prawdopodobnego wyniku były podzielone i Kriss szybko zatracił się w gorącej dyskusji. Gdy mecz dobiegał końca, chłopak ze zdziwieniem odkrył, że Magda jeszcze nie wróciła. Zlustrował pomieszczenie, ale jego dziewczyny tam nie było. Wstał, przepraszając chłopaków. Zatrzymany przez Alana rzekł z opanowaniem: - Mój misiek się gdzieś zatracił. Idę jej poszukać. Sprawdził pomieszczenie przy toaletach i wszystkie pokoje udostępnione przez dom kultury na imprezę urodzinową Gonza, ale nigdzie jej nie znalazł. Znikła. Wyszedł z budynku. Przepytał kilka osób. Większość nic nie wiedziała, ale jedna z grupek stwierdziła, że faktycznie widzieli taką dziewczynę, ale blisko dwadzieścia minut temu zniknęła, idąc do parku, łączącego budynek z główną ulicą. Ruszył z pewnym niepokojem we wskazanym kierunku.
Już z oddali zauważył dwie sylwetki. Jedna niewątpliwie należała do niej. Wszędzie poznałby tą sukienkę. Stanął jak wmurowany w ziemię. Drugą osobą był Gonzo. Solenizant. Wtuleni przylegali do siebie policzkami i coś sobie szeptali. Dłoń chłopaka przejechała po jej plecach, ale nie skończyło się na biodrach. Dojechał do jędrnego pośladka, energicznie ścisnął i przyciągnął ją do siebie. Z daleka błysnął piękny uśmiech Magdy. Kriss stał jak sparaliżowany, torturując się widokiem nowych dotyków, pieszczot, nieopisanej radości jego dziewczyny. Czuł, jak pęka mu serce, gdy złączyły się ich usta. Nagle zrozumiał, jak został potraktowany i wtedy zdobył się na podejście i przerwanie tego piekła. Otępienie minęło, a jego miejsce zastąpiła paląca wściekłość. - Więc to tak? – krzyknął, kochankowie momentalnie się rozdzielili. - Tyle dla ciebie znaczę?! - Kriss, poczekaj – broniła się dziewczyna – daj sobie wyjaśnić... - Wiesz, jak się teraz czuję? Jak pies z chorym kręgosłupem, którego bardziej opłaca się wyrzucić, niż leczyć! Jak kurewska maskotka bez łapki, którą wygodniej wymienić na nową, zamiast doszyć kończynę! Dokładnie tak się, kurwa, teraz czuję! Nie liczyło się wtedy nic. Serce zabiło mocniej, pojawił się dreszcz i poczuł się silniejszy niż kiedykolwiek. Wzburzenie smagało mu mózg. W jednej sekundzie schylił się po kamień, wybrał mały i płaski, idealnie leżący w dłoni. Gdy dzieliło ich prawie dwadzieścia metrów, w oczach Harribella zapłonęła furia i cisnął na oślep. Skała, niesiona jakąś tajemniczą siłą, pofrunęła delikatnym łukiem, trafiła Gonza w twarz i zwaliła z nóg. - Skuhwysynie piehdolony! - zabrzmiał dźwięk z miejsca, gdzie wcześniej znajdowały się górne siekacze chłopaka. - Gonzo, ty jebana kupo gówna! - wrzasnął Kriss. - Zapierdolę cię! A potem zdechnę, pójdę do piekła i znów cię zapierdolę! Szedł długim krokiem, karmiony obłędem. Gonzo podniósł się i również ruszył, aby zetrzeć się w szaleńczym wirze barbarzyńskiej walki. Świat błysnął. Chociaż był środek nocy, na chwilę dla wzroku Krissa zrobiło się zupełnie jasno. Ale on tego nie widział, adrenalinowy szał przysłaniał wszystko. Kiedy nowy konkubin Magdy szykował się do szerokiego lewego sierpowego, chłopak szybko zanurkował, łapiąc go w pasie i
powalając całym ciężarem na ziemię. Lewą ręką docisnął Gonza do ziemi, a drugą zaczął bić. Przedramieniem targnął wstrząs, gdy pięść zmiażdżyła nos rywala. Uderzał bez opamiętania, raz za razem, jakby chciał przebić się przez jego głowę. Magda wrzeszczała o pomoc. Umysł Harribella powoli się wyłączył. Ktoś kopnął go w brzuch. Jęknął, zlatując z zakrwawionego chłopaka. Kiedy podnosił się z ziemi, chory narząd zapiekł nieludzkim bólem – jakby tysiące gwoździ przebiło jego jelito. To było trzech kolegów Gonza. Pierwszy, który kopnął, ruszył i złapał chłopaka za koszulę. Próbował go obezwładnić, ale Kriss nadepnął mu na stopę i szybko załatwił, trafiając czołem w nos. Na drugiego zabrakło czasu. Blondyn drobnej postury rąbnął go butelką w czoło. Oszołomiony osunął się na kolana. - Ja ci, skurwysynie, dam rzucać się na mojego kumpla – krzyknął blondyn, szykując się do ataku tulipanem. Harribell był szybszy. To był instynkt. Może należało uciekać, zachować dystans, ale umysł wygasł dawno temu. Teraz był tylko szept instynktu. Szept i nadludzka energia. Świat znowu błysnął na ułamek sekundy. Pomimo znaczącej przewagi blondyna złapał ostry kawałek szkła, doskoczył i ciął chłopaka po palcach. Ze wściekłym wrzaskiem przeciwnik puścił broń i opadł na ziemię, panicznie tamując krwawienie materiałem koszuli. Trzeci z przyjaciół Gonza, widząc prowizoryczne ostrze w zakrwawionej dłoni Krissa, zawahał się i nie zaatakował wcale. Harribell znowu stał jak zamurowany. Kiedy zrozumiał, że przeciwnicy nie stanowią już zagrożenia, poczuł jak wypalają się w nim źródła energii. Był zupełnie nieświadomy zbliżających się imprezowiczów. Alan zmaterializował się tuż obok: - Kriss? Kriss! - przemówił, łapiąc go za barki. - Hm? - mruknął, nie odrywając pustego wzroku od punktu gdzieś za plecami przyjaciela. - Co tu się do kurwy nędzy stało?! Magda opadła na kolana i zalała się łzami, Kriss był zupełnie nieobecny. Jego rozcięcia na czole i dłoni paskudnie krwawiły i wyglądały na poważne. Solenizant miał
skatowaną twarz, leżał nieprzytomny obok równie niemrawego kolegi, natomiast kolejny z jego znajomych jęczał, tuląc do brzucha pocięte palce. - Ta ściera... Ta ściera mnie zdradziła, stary... – wybełkotał Kriss bezbarwnym głosem. Wyglądał, jakby część jego psychiki się zapadła i nie mogła wrócić na odpowiednie miejsce. - Opowiedz mi, jak do tego doszło. Walczyłeś o swoje, tak? - Ta-ak... - rzekł, chociaż jego twarz wyrażała, że słowa kumpla do niego nie docierały. - Puść to – nakazał Alan, wyciągając mu z dłoni kawałek szkła. - A teraz zmywaj się stąd. - A ty? - spytał pusto. - Muszę to wyjaśnić. Skatowałeś trzy osoby. W tym solenizanta. Zadzwonię rano, ale teraz musisz iść. Szybko! Po prostu idź!
*** Harribell Rozdział I – Krótkie spięcie Część II
Nad ranem Kriss obudził się w swoim łóżku. Usiadł na posłaniu i poczuł się zwyczajnie, jakby zaczynał kolejny dzień normalnego życia. Układał w głowie plan dnia, chciał wyjść na ogrzany w objęciach czerwca świat, spotkać się z Magdą, może odwiedzić boisko. Dopiero po chwili dostrzegł to dziwne uczucie zachwiania stabilizacji, jak gdyby coś nie pasowało, jak gdyby ktoś poprzestawiał rzeczy w jego pokoju, postawił telewizor do góry nogami, ukradł rower i zostawił mu konia. Jego umysł powoli przestawił się na proces strojenia i zaczął trawić fakty i wtedy, gdzieś w głębi siebie, wymacał potworną pustkę. Wszystko wróciło. Nowotwór, impreza, samotność. Nagle doświadczył wrażenia przegranej. Jakby został pożarty i przetrawiony przez rzeczywistość, oddany w innej
formie, w której nie zostało wiele życia. Znowu się położył, podciągając kolana do klatki piersiowej. Zauważył nacięcie na dłoni, dowód tego, że stawiał opór całemu temu złu, i poczuł częściową satysfakcję, odrobinę zwycięstwa nad tym wszystkim, jasną kroplę w morzu smutku. Po południu zadzwonił Alan. Na całe szczęście, bo psychika Krissa znowu się zapadała. Przechodził drobne napady agresji. Myślał o zniszczeniu sprzętu domowego, rzuceniu kotem w najbliższą ścianę, znalezieniu Gonza i ponownym załatwieniu sprawy, ale zaraz popadał w histerię i znów z bólem wlekł się na łóżko. - Jesteś? – zabrzmiał znajomy głos w telefonie. - Jestem – odparł Kriss, jedną nogą opuszczając odmienny stan świadomości. Jak sytuacja? - Strasznie im wtłukłeś – zaczął bezpośrednio Alan. - Już godzinę później zaliczyli dyżurkę. Zapanowała dłuższa cisza. Harribell przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Błądził pomiędzy poczuciem winy a przekonaniem o słuszności swojego działania. - Gdybym znów miał wybór, postąpiłbym tak samo. Nie żałuję. - A powinieneś, stary. Gonzo ma złamany oczodół i kompletnie zrujnowany nos – mówił szybko Alan - Szczęka do wymiany: stracił górne siekacze i połowę dolnych zębów. Jeden z jego kumpli ma przegrodę wbitą w głąb czaszki, drugi, karzeł, ten, którego pociąłeś, ledwo zachował palce i jego dłoń nigdy nie odzyska pełnej sprawności. Jest źle. - Mogło być gorzej. To mnie mogli wieźć na pogotowie - rzekł Kriss i uśmiechnął się. Dopiero teraz spojrzał na łóżko i zauważył, że nie ma na nim śladów krwi. Zeszłego wieczora rany wyglądały na poważne, ale był zbyt oszołomiony, aby chociażby myśleć o opatrzeniu się. Do domu miał godzinę drogi i było to dość dziwne, że krwawienie tak szybko ustało. - Wiesz, że to, co zrobiłeś, podchodzi pod spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu? Będziesz miał sprawę, stary. - Może nie. To znaczy, gdyby poszli na policję, nie ma wątpliwości, że byłaby
rozprawa. Pewnie jest cała masa świadków i na pewno bym ją przegrał. Ale oni nie należą do ludzi, którzy wniosą zarzuty. Oni wyjdą na ulicę. Wyjdą i będą na mnie polować. To pewne. Zgodnie stwierdzili, że będzie bezpieczniej, jeśli na jakiś czas zapadnie się pod ziemię. Później, kiedy emocje opadną, użyliby wspólnych znajomych, aby przemówili do Gonza i może złagodziliby całą sprawę. Do tego czasu Kriss byłby zagrożony nawet na własnym osiedlu. W dalszej rozmowie z Alanem dowiedział się, że Magda szybko ulotniła się z miejsca zdarzenia i najwyraźniej zrezygnowała z niedoszłego kochanka. Dopiero wtedy zrozumiał, że była typem kobiety, która nie szuka w życiu miłości. Nie chciała dobrego faceta. Chciała gościa, który jest kimś. Ma jakąś pozycję w grupie. Takiego, który sprawiał wrażenie, że będzie w przyszłości sporo zarabiał. Da byt, da pieniądze. Da luksus i status społeczny. A jeśli wizja by się nie spełniła, to przecież można wymienić go na innego. On i Gonzo należeli do tej grupy. Niedoszła gwiazda sportu i młody guru bandy, szczególnie lubiący bójki i konflikty z prawem. To względnie prosta droga przez życie, pomyślał Kriss – ale też najszybsza, aby zostać popychadłem w małżeństwie z niewłaściwym facetem. Nie zrobiło mu się jej żal. Dla niego mogła zostać nawet cichodajką. - Porozmawiajmy o biznesie – podjął temat Alan. - Nadal jesteś zainteresowany? - Prawdę mówiąc nie bardzo. W ciągu ostatnich godzin wszystko zdążyło się skomplikować i mam raczej sporo na głowie. - Nie będę się narzucał, ale przypomnę, że ktoś tutaj potrzebuje pieniędzy. - Mów – odparł z lekkim zrezygnowaniem Harribell. Z ogromnym zdziwieniem słuchał przedziwnej oferty przyjaciela. Kilka godzin później stał pod małym składzikiem i nadal nie mógł uwierzyć, że się na to zdecydował. - Chodzi o kradzież – zaczął ze spokojem Alan. - Dosyć nietypową, bo i towar jest nietypowy... - Wszystko wskazuje na to – przerwał mu Kriss – że do końca tego tygodnia trafię za kratki. Pobicie, kradzież. Jeśli do tej pory zdawało mu się, że wpadł w niezłe bagno, to teraz był tego pewny.
- Mówiłem, że to na czarno! Czego się spodziewałeś, zbierania truskawek? - Nie wiem, lewa budowlanka? Piractwo? - odparł Harribell z coraz bardziej narastającym zrezygnowaniem. - Słuchaj. Robota jest prosta, ryzyko niewielkie i przede wszystkim jest gość, który chętnie kupi to w każdej ilości. - To? - Kable. - Kable?! - Kable. Jeszcze niedawno planował zostać sportowcem, miał grać dla klubu, kreować przyszłość według własnego uznania. Chciał być bogaty i przede wszystkim szczęśliwy. Dziś życie oferowało mu wyłącznie kradnięcie kabli i problemy z miejscowym psycholem i jego paczką. Zastanawiał się, co takiego zrobił, że wszystko się tak skomplikowało. - Sprawa wygląda tak – podjął Alan, słysząc wyłącznie milczenie ze strony Krissa – Na czarnym rynku pojawił się zupełnie nowa grupa gości. Kupują kable. Wszystkie, hurtowo. Opisane, nieopisane. Duże, małe. Wszystkie. Nie mam pojęcia, po co. Po prostu to robią. - Co w tym niezwykłego? - Już mówię. Niegdyś kabel, ukradziony z klatki schodowej, dachu czy innego źródła, można było spieniężyć wyłącznie wydłubując z niego miedziane przewody. Nikt nigdy nie kupował ich w całości. Miedź jest w cenie, ale wydobycie jej było czasochłonne, a sam kabel nadal jest dużo cenniejszy niż te metalowe druciki. Więc ta robota nie cieszyła się dużą popularnością. Różnica polega na tym, że teraz są ludzie, którzy są gotowi za to zapłacić. Zapłacić wartość kabla, nie miedzi. - Nie namówisz mnie na to – odparł Kriss, będąc święcie przekonanym, że taka robota to nic dobrego i na pewno wynikną z tego kolejne nieprzyjemności. - Gdybyś się jednak zastanowił, prześlę ci za chwilę namiary na pasera, do którego możesz się zgłosić. Poprosiłem znajomego, który w tym siedzi, aby zapowiedział, że może wpaść ktoś nowy. Paser powinien cię wtajemniczyć, przydzielić ci kilka osób do pracy i wysłać w teren.
- Nie. Po prostu nie – rzekł stanowczo Harribell. - Wiesz, ile ten kumpel zarobił w zeszłym miesiącu? - Jakoś mnie to nie interesuje. Chyba jednak poszukam roboty w lewej budowlance albo przy zbiorach truskawek. Nawet praca w poprawczaku brzmi lepiej niż to. - Pięć tysięcy - odparł spokojnie Alan. - Za zaledwie cztery godziny roboty, sześć nocy w tygodniu. Kilka godzin później Kriss stał pod małym składzikiem i nadal nie mógł uwierzyć, że się na to zdecydował.
***
Harribell Rozdział I – Krótkie spięcie Część III Paser sprawiał wrażenie człowieka, któremu się nie odmawia. Głównie dlatego, że, wbrew przewidywaniom Krissa, okazał się kobietą. Była wysoka, przed czterdziestką, ale klasyfikowała się raczej do ładnych. Co prawda na jej delikatnej buzi pojawiały się już pierwsze, dodające charyzmy zmarszczki, lecz zręcznie ukrywała je podkładem, a wszelkie wady, spowodowane starzeniem, nadrabiała szerokimi biodrami i włosami kasztanowymi jak wnętrze kasztanowca, które sięgały jej do ramion. Stąpała pewnie i z gracją, spoglądała z wyższością. Na czarnej bluzce odkształcał się duży biust i sterczące sutki, co wskazywało na nieobecność stanika. Takiej osobie się nie odmawia. A przynajmniej Kriss nie potrafił. Zanim wpuściła chłopaka do środka, zadała mu serię pytań. Niektóre były standardowe i dotyczyły ewentualnych konfliktów z prawem, doświadczenia w kradzieży, czy wiedzy o kablach. Inne odnosiły się do znajomości, od których dowiedział się o ofercie pracy, stosunku do różnych przestępstw czy pobudek, przez które wybrał
tę robotę, i najprawdopodobniej służyły weryfikacji, czy nie pracuje dla policji. Starał się tłumaczyć, mówić wszystko, ale co chwila gubił myśl, plątał się, stresował. Był pewny, że jego dziurawe i niepełne odpowiedzi zawaliły sprawę. - Żaden kret nie zagrałby tak tragicznego bełkotu – stwierdziła paserka z uśmiechem, wyraźnie zadowolona wynikami testu. Przedstawiła się jako Dagmara, otworzyła drzwi magazynu i zaprosiła go do środka. Składzik znajdował się w piwnicy budynku mieszkalnego, składał się na kompleks pomieszczeń i był zdecydowanie większy, niż na pierwszy rzut oka można by przypuszczać. Harribell rozglądał się z zainteresowaniem. Wszędzie piętrzyły się kable i części rowerowe, na licznych blatach walały się narzędzia i używane telefony. W jednym z pokoi dostrzegł nietypowy sprzęt komputerowy, który najpewniej służył do usuwania numerów identyfikacyjnych z kradzionej elektroniki. Dojrzał nawet dwa używane telewizory i lodówkę. Zbiory Dagmary były ogromne. Prawdopodobnie, gdzieś w tym kompleksie pomieszczeń, istniało też drugie, tajne wyjście, które – w przypadku nalotu – pozwoliłoby paserce wymknąć się niepostrzeżenie i zniknąć w labiryncie podwórek. Dagmara usiadła przy biurku i w milczeniu zajęła się wypełnianiem dziennika dostawców, wprowadzając dane nowego. - Od czego mam zacząć? - spytał Kriss. - Daj chwilę mamusi – odparła kobieta, wypełniła ostatnią lukę i spokojnie przekartkowała notes. Porównywała przez chwilę dane i nazwiska, po czym rzekła: Dobrze. Jesteś nowy i, z tego co mówisz, nie masz bladego pojęcia, jak to się robi. - Niestety – stwierdził i uśmiechnął się głupio. - Co prawda raz, w gimnazjum, przemyciłem świerszczyka pod bluzą, ale kto tego nie robił? Dagmara odwzajemniła uśmiech. - Uroczy z ciebie chłopak, ale chyba za młody do tej roboty. - Mogę sprzątać, tańczyć, umilać pani czas, cokolwiek, za co mi pani zapłaci. Silił się na bycie poważnym, chociaż raczej mu nie wychodziło. - Umilać mi czas? - odparła i zaśmiała się. W jej oku pojawił się błysk, który mógł znaczyć wiele, ale tak naprawdę znaczył tylko jedno. - Kochanie, aby porządnie umilić mi czas, musiałbyś mieć z dziesięć lat więcej.
Ponownie przekartkowała notes, przejrzała kilka nazwisk i dat. - Niech będzie – zaczęła. - Na okres próbny przydzielę cię do tymczasowej grupy. Pracuje się w trójkach, ale jeden ze składów jest chwilowo niepełny. Kretyn był nachlany, wdał się w jakąś barową bójkę i ma złamaną rękę – stwierdziła z widoczną odrazą. - Mi pasuje. Co będę robił? - Wszystko, o co poproszą cię chłopaki. - Czyli nosił drabinę i te sprawy? Dagmara zaśmiała się. - I te sprawy. Pokażą ci podstawy i powiedzą mi, jak sobie radzisz. Jeśli się sprawdzisz, dostaniesz pełny etat. Wracacie przed trzecią, pokazujecie swoje kabelki i się rozliczamy. Jasne?
***
A więc nosił drabinę i te sprawy. Noc była paskudna, pochmurna i ponura, zapowiadano deszcz i chyba była to trafna prognoza. Dwaj przydzieleni Krissowi faceci nie poprawiali sytuacji – darzyli go niechęcią i byli wyraźnie źle nastawieni do nowego towarzystwa: nie byli skorzy do uczenia, ani nawet przedstawienia się chłopcu. Ich ciała poznaczone były świeżymi siniakami, śladami jakieś walki ulicznej, która musiała mieć miejsce nie dalej jak wczoraj. W międzyczasie rzucali nieprzyzwoite komentarze o Dagmarze i Harribellowi zrobiło się żal kobiety, że musi pracować z takimi kretynami. - Brzydko, będzie padać – stwierdził machinalnie pierwszy z mężczyzn. - Taa – odparł drugi. - Mireczku, jeszcze jedna brama i lecimy do cycatej. Drzwi były z rodzaju tych na domofon, ale Mirek otworzył je bez większego trudu, naciskając zamek w odpowiednich miejscach. Kriss postanowił opanować tą sztuczkę w wolnym czasie, ale wolał nie pytać mężczyzny o szczegóły triku. Dotychczas traktowano go jak ducha, magiczną siłę, która przenosi drabinę z miejsca na miejsce i nie zamierzał tego zmieniać. Odezwali się do niego tylko raz, kiedy oznajmili, że łup
będzie dzielony według ich zasad, a nie standardowo na trzech. Argumentowali to wyższą matematyką, której Kriss nie mógł pojąć, tłumacząc, że, jako weterani, przysługuje im więcej, że kilka groszy potrącą mu jeszcze na piwo, kilka za naukę. Ogólnie wyglądało na to, iż nie dostanie więcej niż dwadzieścia procent. Chłopak sunął po schodach z drabiną na plecach, przypominając umęczoną zziajaną psinę, która ciągnie obrożą traktor. Kilkukrotnie choroba dawała o sobie znać i słabł. Chociaż mieniło się w oczach i tracił równowagę, nie dawał tego po sobie poznać, bo naprawdę zależało mu na tej robocie. Polubił Dagmarę, bo w gruncie rzeczy była sympatyczną babką, a w zasadzie jedną z niewielu miłych mu w tym momencie osób, dała mu szansę i nie chciał jej zawieść. Na dachu pracowali jak zwykle. To znaczy – oni cięli kable, a on nie dostał nawet noża. Obu stronom ten układ odpowiadał. Mężczyźni robili swoje, klęli i radośnie rozmawiali o kobiecych tyłkach, licytując się, kto więcej i kto lepiej, a on siadał niedaleko szybu, opierał się o komin i odpoczywał przed kolejną rundką z drabiną. Znowu poczuł się słabo i z przerażeniem odkrył, że z pozycji siedzącej osuwa się w leżącą. Odetchnął głębiej i wsadził głowę między kolana. Jednak zanim opanował wszystkie świetliki, zanim świat przestał wirować jak szalony, coś się zmieniło. Podniósł głowę, ale nie zauważył tego od razu. Bo na dachu, zamiast trzech osób, znajdowały się cztery. Świat Krissa nadal był zamazany i ciemny, jakby ktoś pociął noc i rozpuścił ją w żrącym roztworze. Przez chwilę nie wiedział, co widzi, a kiedy chciał krzyknąć, otulony w mrok przybysz po prostu rzekł: - Cześć. Mężczyźni momentalnie poderwali się z miejsc, ale nie było czasu na reakcję. Czwarta postać już tam była. Doskoczyła do Mirka i uderzyła z lewej pięści w splot słoneczny, zakręciła się wokół własnej osi na pięcie i niczym dysk z wysuniętym ostrzem trafiła tą samą dłonią w szczękę. Kriss nie czekał. Nie pytał. Poczuł zielone światło – UCIEKAJ. Więc biegł. Nie odwracał głowy, gdy postać dopadła drugiego mężczyznę. Krzyk. Ciało uderzające o dach. Nie zauważył mnie, błagał w myślach Harribell. Nie zauważył! Widział błysk wylotu. On był metry stąd, podpowiadał rozum. Już dotykał dłonią wyjścia, już był pół
sekundy od zeskoczenia w dół. Ale on zauważył. Znikąd padł cios. Kriss osunął się na ziemię, a jego umysł po prostu się wyłączył.
***
Harribell Rozdział I – Krótkie spięcie Część IV
Ocknął się, szturchnięty barkiem Mirka. Wszyscy trzej siedzieli przywiązani kablem do własnej drabiny w czyimś salonie. - Co do... - rzekł Harribell i momentalnie przypomniał sobie o wcześniejszych wydarzeniach. Nie miał pojęcia, jak długo leżał nieprzytomny i jak się tutaj właściwie znalazł. W fotelu siedział szatyn. Był drobny i niepozorny, z twarzy trochę dziewczęcy, cerę miał mleczną, poznaczoną piegami. Nie należał do wysokich i ogólnie wyglądał na piętnaście lat, chociaż Kriss ocenił go na osiemnaście lub – jak on – dziewiętnaście. W tle śnieżył telewizor. Nieznajomy poprawił bandaż na prawej, nieco sinej dłoni i rzekł: - Przebudziłeś się. - Co się dzieje? Jak? – powtarzał zszokowany Kriss. - Jak do cholery tu trafiłem? Właśnie, myślał, jak ja tu do cholery trafiłem? Jaki pomylony ciąg przypadków musiał zaistnieć, aby zdecydować się na kradnięcie kabli i w efekcie zostać zakładnikiem nastolatka? - Zacznijmy od początku... – odparł spokojnie szatyn. - Od momentu, w którym ty i ci jebani idioci odcięliście mi kablówkę! - Poczekaj! - krzyknął. - Na pewno się dogadamy! - Nie wątpię – rzekł nieznajomy.
Sytuacja wyglądała nierealnie. W umyśle Krissa powtarzała się wizja, w której ten niepozorny chłopiec w przeciągu dziesięciu sekund powala ich wszystkich. Pomimo niesprawnej ręki, pomimo przewagi liczebnej i tężyzny mężczyzn. A nadal znalazł dość sił, aby jakimś zagadkowym sposobem znieść ich nieprzytomne ciała z dachu. Cokolwiek ćwiczył, kimkolwiek był - był niebezpieczny i Harribell wiedział, że musi uważać na słowa. Wnet zauważył, że mężczyźni milczą i jako jedyny z niedoszłych złodziei kabli nie został zakneblowany. - Dlaczego – zaczął – dlaczego właściwie nie wsadziłeś mi szmaty w usta jak pozostałym? Nieznajomy uśmiechnął się ponuro. - Ci kretyni nie mają mi nic do powiedzenia. Niewiele mnie już obchodzą. - Znasz ich? - spytał całkiem spokojnie Kriss. - Znam. A oni znają mnie. Zeszłego wieczora usiłowali puścić mnie kantem z kasą w całkiem uczciwej grze w kości. Oh, ironio. Kolejny raz mi dopiekli i kolejny raz musiałem obić im mordy. - Przerwał i pociągnął długi łyk ze szklanki z napojem o złocistym kolorze, który wyglądał na whiskey. - Interesujesz natomiast mnie ty. Co taki prosty chłopak robi z tą bandą idiotów? Harribell długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Jako że prawdziwe okoliczności przyłączenia się do bandy złodziei przypominały pokaz slajdów w galerii sztuki abstrakcyjnej, a żadna inna, sensowna historia nie przychodziła mu do głowy, postanowił po prostu nie odzywać się wcale. - Nie ważne – rzekł w końcu nieznajomy. - Nie chcesz mówić, to nie. Wyciągnął telefon komórkowy i zaczął wybierać numer. - Chwila! – krzyknął machinalne Kriss. - Co robisz!? - Zgłaszam przestępstwo – odparł najzwyczajniej w świecie tajemniczy szatyn. - Ej! Nie możesz! - Bo? - W jego głosie wyczuwalna była groźba. Unieruchomiony chłopak uznał, że w zaistniałej sytuacji nie zostało mu wiele ruchów i postanowił zdać się na bezgraniczną szczerość: - Jestem chory, ok? - wrzasnął. - Jestem cholernie chory i potrzebowałem kasy, czaisz?
- No i? - Daj mi jakąś szansę, do kurwy nędzy! - krzyknął Kriss. Poczuł, że pęka. Że wyłączał się rozsądek, a budziła się desperacja. - Jakąkolwiek! Jeśli nie będę mógł pracować, zdechnę na jebanego raka! Więc daj mi szansę! Jedną, jebaną, szansę! Twarz szatyna nawet nie drgnęła. Nagle dopił whiskey, wstał spokojnie i stanął naprzeciw chłopaka. - Zawsze chcecie szans. - Westchnął ciężko. - No nic. Chcesz szansę, dostaniesz szansę. Jedną. - Sięgnął po nóż. - Teraz cię rozwiążę. Nie uciekaj. I tak cię złapię. Prawda, chłopaki? Mężczyźni przytaknęli. Nieznajomy rozciął kabel na nadgarstkach Krissa i wręczył mu małą, czarną kostkę. - To twoja szansa. Wyrzuć więcej niż jeden – powiedział z uśmiechem. Powodzenia. - I tyle!? - spytał z niedowierzaniem Kriss. - Wyrzuć chociaż dwa i wszyscy jesteście wolni. Tylko tyle – odparł tajemniczy nieznajomy z cwanym uśmiechem. Krissowi wydało się to zbyt proste. Z jakiegoś dziwnego powodu dwaj złodzieje kabli nawet nie drgnęli na wieść o rzucaniu kostką i obietnicy łatwej wolności. To było podejrzane. Jakby to była sztuczka. A ci dwaj wyglądali na takich, którzy już ją znali. - Pewnie jest ważona – zgadywał Harribell. - To żadna szansa. Ale szatyn wziął kostkę i już za pierwszym razem wyrzucił nią dwójkę. Wyglądała na normalną. Ale wcale taka nie była. Chłopak odebrał przedmiot z dłoni nieznajomego. Zadanie wyglądało na stosunkowo proste, ale czuł, że jest w tym jakiś haczyk. Tylko nijak nie mógł go znaleźć. Postanowił po prostu spróbować. Skupił się, jakby koncentrował w dłoni całą energię otoczenia, i rzucił delikatnie po stole. Niespodziewanie, choć stół był długi, a kostka toczyła się wolno, pokonała cały blat i spadła na ziemię. - Jeszcze raz – stwierdził nieznajomy. - Wynik musi być dokładny. - Kriss rzucał z różną siłą i pod różnymi kątami, ale efekt zawsze był ten sam. Kostka spadała ze stołu. - Dziwne. Spróbuj na podłodze.
Harribell posłusznie wykonał polecenie. Włożył w to mało siły i kość potoczyła się w iście ślimaczym tempie, tak, że można by się za nią czołgać. Ale nie zatrzymała się. Była jakby w transie, pchana nieznaną siłą, sunęła do przodu. Nie zwalniała, ani nie przyspieszała. Po prostu brnęła, jakby sama nie wiedziała, jaki chce podać wynik. Aż wreszcie zakończyła swoją błędną wędrówkę, z cichym klikiem uderzając w ścianę. Zarówno Kriss jak i obcy, któremu do tej pory wydawało się, że zna kość bardzo dobrze, stali w milczeniu, zaskoczeni tym przedziwnym zjawiskiem. - Przedziwne – rzekł nieznajomy. - Chyba jest... popsuta? - Nie. Ona się nigdy nie myli. Niespodziewanie nieznajomy polecił rozwiązać mężczyzn. - Nie będzie policji? Jesteśmy wolni? - pytał z zaskoczeniem Harribel. - Oni tak, ty zostajesz. Musisz wysłuchać, co mam ci do powiedzenia. - Co? - Nie każ mi za tobą biec. Po prostu mnie wysłuchaj, a potem sam zdecydujesz – odparł obcy, ale jego głos jakby zelżał, był przyjazny i Kriss mimowolnie postanowił go posłuchać. Wykonał polecenie i wkrótce zostali sami. Niedoszli złodzieje kabli nie zadawali niepotrzebnych pytań i po prostu ulotnili się, jakby pomieszczeniu groziło skażenie biologiczne. Nie przejmowali się drabiną i łupem, po prostu pobiegli, pokonując klatkę długimi susami. Harribellowi było mu już wszystko jedno, miał dość wrażeń i chciał mieć to wszystko za sobą. - Usiądź – polecił pogodnie nieznajomy – teraz jesteś moim gościem. Jak się właściwie nazywasz? - Kriss – odparł automatycznie. - Jestem Sin Nixon – odpowiedział chłopak i podszedł do barku. - Napijesz się ze mną, Kriss? Chłopak odmówił, ale Nix i tak rozlał whiskey do dwóch szklanek i podał gościowi. - Nie mogę. Nawet gdybym chciał, a nie chcę – odparł Kriss. Sin zaśmiał się szelmowsko i rzekł tajemniczo:
- A powinieneś. To, co za chwilę usłyszysz, zmieni twoje życie. Harribell szczerze wątpił, czy cokolwiek mogło zmienić jego życie. Jaka właściwie przyszłość go czeka? - zadał sobie pytanie, wpatrując się we własne widmowe odbicie w szklance whiskey. Był inteligentny, utalentowany w sporcie, być może nawet bardziej niż obecne gwiazdy piłki nożnej. Powinien robić to, co kochał, ale jego świat runął. Nigdy nie lękał się, ze może dojść do czegoś takiego. Żył w słodkiej nieświadomości, aż któregoś dnia po prostu zasłabł. Śmierć zapukała do jego drzwi i wszystko zwaliło się jak potężny dzik trafiony przez rozpędzony samochód. Jego życie pędziło jak domino – z każdą sekundą zamykały się kolejne drzwi, a wszystko prowadziło do nieuniknionego końca. Kogo on oszukiwał? Został złodziejem, zabierał ludziom kablówkę, spadł do poziomu, do którego nigdy by się nie zniżył. I po co to wszystko? Aby zdobyć pieniądze na leczenie? Na chemioterapię, która nawet nie działała? Odtrąciła go dziewczyna, a przez lekkomyślną decyzję czekały go dodatkowe nieprzyjemności ze strony Gonza. Przegrał wszystko jak lekkomyślny gracz pokera, został z kolosalnym długiem i teraz czekały na niego jedynie nieprzyjemności. - Obaj możemy odnieść zyski z tej znajomości – przerwał ciszę Nixon, popijając whiskey. - Niby jakie? - odparł pusto Kriss. - Moje życie szlag trafił, a nie ma kuponów na nowe. Zdawało mu się, że wie, co za chwilę usłyszy. To będzie oferta pracy, jakaś przysługa, za którą dostanie pieniądze. Ale on nie potrzebował pieniędzy. Już dawno wsiadł do pociągu, który nigdy się nie zatrzymuje. Stamtąd, gdzie jechał, nie ma biletu powrotnego, a jego nowotwór był nieprzekupnym maszynistą. - Ta kostka – rzekł totalnie niespodziewanie Sin – nie była taka do końca zwyczajna. Ona nie losuje, nie pokazuje oczek. To narzędzie. Narzędzie inne, niż wszystkie. Chociaż brzmiało to dziwnie, Kriss nie przerywał nieznajomemu. Wziął głęboki oddech, starając wmówić sobie samemu, że to ma jakikolwiek sens. - Ona widzi więcej niż ja czy ty, Kriss – kontynuował Nixon. – Ona widzi duszę rzucającego i zawsze pokazuje to, co jest w niej zapisane. - W moim przypadku nie wypadło nic. Najwidoczniej nie mam duszy i zdaniem
twojej gównianej kości jestem już martwy – odparł Harribell, szykując się do wyjścia. Miał stanowczo dość tych bredni. Sin zagrodził mu drogę i sugestywnym ruchem dłoni ponownie posadził na miejscu. - Gdy dusza jest pusta, wypada po prostu jeden – rzekł spokojnie. - Zawsze. I nigdy się nie myli. Choć znam kość bardzo dobrze, pierwszy raz widziałem, aby nie mogła podjąć decyzji. Sin dopił whiskey i powiedział: - Oboje możemy coś sobie dać, Kriss. Oboje mamy coś, co jest nam w tej chwili potrzebne. Mnie jesteś potrzebny ty, twój czas i talent, o którym jeszcze nie wiesz. - Nie potrzebujesz – odparł spokojnie Kriss. - Jestem już martwy. - Nie jesteś – rzekł Sin. - Potrzebujesz tylko pomocy. Pomocy, której nikt nie może ci dać... Zapadło długie milczenie. To była ta chwila. Chwila, podczas której obłędny pociąg śmierci nieco zwolnił, a jakaś wyższa siła pchnęła Krissa w stronę drzwi i kazała skakać. Chwila, kiedy tryby obłędnej maszyny nieco zwolniły, a wagon, sunący nad nieskończoną przepaścią zrównał się z betonową wysepką. SKACZ, nakazał głos. Wiatr mierzwił jego włosy, w powietrzu wirowały ostrza, niektóre dostawały się przez otwarte drzwi wagonu i raniły go głęboko. SKACZ! Nie wiedział, co jest dalej, dokąd prowadzi betonowa droga. Nie przypuszczał, jakie potworności spotka za zakrętem. Na zewnątrz panował mrok i chłód, gdzieś w oddali chichotały diabły, potworności, których nigdy nie widział. SKACZ, TERAZ! Czuł, że to drzwi do INNEGO życia, pełnego mordu i trudnych decyzji. Wiedział, że skacząc, nie przechytrzy śmierci. Droga była po prostu dłuższa, bardziej skomplikowana, ale nadal prowadziła przed oblicze kostuchy. SKACZ! A może jednak była szybsza? - ... nikt poza mną, oczywiście – dodał Nixon. Skoczył.
***
Harribell Rozdział II – Krwawa Anna Część I
Wpół do piątej nad ranem. Niedzielny poranek najdłuższej nocy najdłuższego okresu jego życia. Kręcił gałką radia w poszukiwaniu ciekawszej stacji, ale wszystkie ustawione były na automat i nadawały podobne, nudne kawałki. Wybrał więc jakąkolwiek i opadł ciężko na fotel pasażera. Kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że umiera, kiedy zimne palce kostuchy bębnią swoją symfonię śmierci gdzieś za rogiem, wszystko zaczyna się dłużyć. Niezależnie od poglądów czy przeżyć, przychodzi taki moment, że czuje się niedosyt. Niedosyt życia. Z głupią miną księdza w barze dla homoseksualistów odkrywasz, że zostałeś okantowany po mistrzowsku i niczym wilk w sidłach gotów jesteś odgryźć sobie łapę, posunąć się do czynów nawet heroicznych czy względnie absurdalnych, by wycisnąć jeszcze trochę z owocu życia. A jest o co walczyć! Świat staje się inny. Rzeczywistość jest wtedy jak nieznany ląd, a człowiek zostaje jego odkrywcą. Rzeczy są dziwne i ekscytujące. Perspektywa ludzka rozszerza się do nieopisanych granic: światła są barwne, mienią się kolorami tęczy, przyjmują dziwne efekty. Chmury przybierają skomplikowane kształty i wzory. I wtedy człowiek po prostu wie. Wie, że zrobi wszystko, nagnie zasady, zatrze granice i ustali nowe, wszystko, aby przechytrzyć kostuchę i wygrać główną nagrodę w ruletce życia i śmierci. Nie, naturalnie, że nie umrze. Nie ma powodu, dla którego miałby umrzeć. Jechał przecież Chevroletem Impalą z 67' o wpół do piątej nad ranem, a kierowca był zalanym w trupa psychopatą, który go pobił i związał, kiedy akurat kradł mu kabel od kablówki. Miał też magiczną kostkę do skanowania duszy rzucającego i lek na raka, który z medycznego punktu widzenia nie miał prawa istnieć. Wszystko było chyba w
najlepszym porządku. Co prawda Kriss nie miał pojęcia, dokąd jadą, ale kierowali się w stronę centrum. Co mogło być nie tak w tym planie? - Gdzie właściwie jedziemy? - spytał, kiedy opony samochodu pisnęły przy pokonywaniu kolejnego, ostrego zakrętu. - Spieszymy się gdzieś? - Do kościoła – odparł Nixon z szelmowskim uśmieszkiem i przeciął skrzyżowanie, nawet nie zwalniając przed sygnalizacją świetlną. Kriss długo zastanawiał się nad odpowiedzią nowego towarzysza. Tej nocy przeżył wystarczająco dużo, aby mieć problemy z rozgraniczeniem prawdy od fałszu. - Ale chyba jest jeszcze zamknięty. - O to właśnie chodzi – zabrzmiał chłodno głos kierowcy i Harribell zrozumiał, że nie rozumie już nic. Jechali szaleńczo i nieostrożnie w półświetle wschodzącego słońca, skrytego jeszcze daleko za horyzontem, do punktu nazwanego kościołem. Kriss obserwował, jak gasną uliczne latarnie i postanowił milczeć. Wiedział, że w ustach Sina kościół może znaczyć zarówno budkę z kebabem i karuzelę z krzesełkami elektrycznymi, ale było chyba za późno, aby się wycofać. Kiedy psychopata wyciąga do ciebie pomocną dłoń, należy uciekać. Jeśli jednak masz stuprocentową pewność, że cię złapie, bo na przykład byłeś świadkiem jak nokautuje trzy osoby w dziesięć sekund, wypada po prostu przytakiwać, być uczynnym, a – jeśli będzie tego wymagał – może nawet tańczyć kankana, bijąc się przy tym kowbojską czapką po tyłku. Tymczasem nieznajomy był dziwnie... miły. To znaczy sympatyczny na swój własny, szorstki sposób: zrezygnował na przykład z kabli i knebla, nie bił, nie krzyczał i był dość... pomocny? Kriss nie wiedział, jaki dokładnie był, ale – gdyby nie przedziwne okoliczności ich spotkania – może uznałby go nawet za kumpla. Poza tym Harribell nie posiadał żadnego sensownego planu wycofania się z tego wszystkiego, pomijając ten, w którym wyskakuje przez drzwi rozpędzonego do setki czarnego Chevroleta, a że ten wydawał się raczej głupi, postanowił po prostu jechać i przyjmować to, co ma dla niego los. - Jeśli mamy sobie zaufać – powiedział ciepło Nix – powinniśmy o sobie opowiedzieć. - To znaczy? - odparł Kriss, wyrwany jakby z transu. - Cała ta sytuacja może cię przerastać. Prawdopodobnie, albo raczej na pewno,
masz mnie za psychopatę albo przynajmniej szaleńca, który gra w rosyjską ruletkę z pełnym magazynkiem. - Zaśmiał się triumfalnie Sin, wchodząc w kolejny zakręt, wcale nie rezygnując z zawrotnej prędkości. - Ha! I w pewnym sensie się nie mylisz! Ale zapewniam cię, że wbrew pierwszemu wrażeniu mam dobre zamiary i chcę ci pomóc. Po prostu powiedz mi coś o sobie: rodzina, przyjaciele, choroby weneryczne, fobie z dzieciństwa? Cokolwiek, śmiało. Na jego twarzy malowała się troska zabarwiona poczuciem wyższości. Kriss nie wiedział, dlaczego tak bardzo mu ufa. Czy to był ten heroizm, desperackie łapanie każdej nadarzającej się szansy? Czy wystarczy obiecać człowiekowi to, czego pragnie, by był uległy i posłuszny na tyle, aby wepchnąć go do samochodu i zabrać na drugi koniec świata? Sin był dosyć szorstki, chociaż w jego ironicznym stosunku do świata była jakaś sympatyczna nuta. A może to chęć przygody? Może tak naprawdę każdy z nas pragnie czasem zapomnieć o rozsądku i niczym pióro na wietrze być smaganym, rzucanym z miejsca na miejsce przez wiry losu? Kriss nie znał powodu swojej bezwolności. Z zaskoczeniem odkrył, że zachowuje spokój, jakby robił to codziennie. - Myślę, że to ty wisisz mi wyjaśnienia – stwierdził beznamiętnie, kierując wzrok na kieszeń towarzysza, w której spoczywała kostka. - Wtłukłeś mi i związałeś, a później, jakby nigdy nic, zaproponowałeś whiskey i zabrałeś na przejażdżkę po mieście. Poza tym gadasz szyfrem. Próbujesz coś wyjaśnić, wytłumaczyć, a w efekcie jeszcze bardziej nic nie rozumiem. - Masz na myśli kostkę? - odparł Sin, czując na sobie wzrok Harribella. - Tak, dla mnie na początku to też był szok. To znaczy ja najpierw spadłem z dachu, lądując na betonowym bruku i odnosząc tylko powierzchowne obrażenia. Innym razem złamano mi rękę, ale zrosła się w trzy dni. I miałem też więcej przedziwnych epizodów związanych z cechą drugą. - Znowu to robisz! Nix zaśmiał się szelmowsko. - Faktycznie. Później ci wszystko wyjaśnimy. - My? - zdziwił się Kriss. - Należysz do jakieś organizacji? - Nigdy tak na to nie spojrzałem, ale chyba tak. Chyba jesteśmy organizacją. Później Sin wypytywał o szczegóły z jego życia. Chłopak odpowiadał krótko i
niechętnie, ale to wystarczyło, aby dowiedział się, że Kriss pochodzi z rozbitej rodziny. Odejście ojca złamało jego matkę: nie mogła zająć się właściwym macierzyństwem, osunęła się w cień, każdego dnia coraz bardziej stając się jego częścią, aż na dobre popadła w alkoholizm. Co prawda unikał detali w sprawie utraty dziewczyny czy jego starcia z Gonzem, ale Nixon połączył oba fakty. - Mówisz, że to było w piątek? - spytał dociekliwie Nixon, a pasażer przytaknął. Spójrz na rany. Powinny być świeże, nadal krwistoczerwone, a zdążyły już pokryć się strupami. Chyba goi się na tobie jak na psie. Faktycznie – pomyślał Kriss - czy to... Czy my jesteśmy podobni? Co to właściwie znaczy? O czwartej pięćdziesiąt czarny Chevrolet Impala z 67' z cichym chrzęstem miażdżonych kamieni zatrzymał się na pustym placu w centrum miasta. Harribell, niczym poparzony, wyskoczył z auta, dziękując, że przeżył podróż z pijanym kierowcą. Jego radość nie była jednak długa i jej miejsce szybko zajęło zdziwienie, kiedy odkrył, że faktycznie znajdują się na parkingu przylegającym do kościoła. Sin pogrzebał w schowku i wyciągnął dwie pary rękawiczek i duży klucz francuski. Założył jedną parę, a drugą podał Krissowi i ruszył w stronę drzwi zakrystii. - Zakładaj i za mną! – polecił Sin. - Nie mamy dużo czasu! Zanim Harribell zdążył zapytać, Nixon wsadził klucz w dziurkę i ostrym szarpnięciem wyłamał ogromny zamek. - Czemu patrzysz na mnie jak małpa na festiwalu banana? - Szarpnął go za rękę i wciągnął do środka. - Chodź! - Przecież to włamanie! - krzyknął Kriss, kiedy towarzysz pchnął go w stronę schodów. - Co chcesz kraść? Są tu tylko opłatki i wino! - Coś tu zostawiłem, a teraz muszę to zabrać – wymamrotał Sin, otwierając skrzyneczkę na ścianie i wyłączając mechanizm dzwonu. - Do góry! Migiem! Nie czekając, ruszyli krętymi schodami prowadzącymi na jeden z balkonów. W wąskim tunelu było ciemno jak diabli i Kriss co chwila potykał się na nierównych stopniach starego kościoła. Sin natomiast pokonywał je długimi susami, jakby zupełny brak światła nie stanowił dla niego żadnego problemu. Na górze wskazał kolejne kręte schody, które wiodły więcej niż pięć metrów w górę, kończyły się ponad sklepieniem i
nie należały do bezpiecznych, bo od nieprzyjemnego upadku ratowała wyłącznie niestabilna rurka. - Ktoś tu jest – wyszeptał Harribell, słysząc dźwięki dobiegające z zakrystii. - Pewnie ksiądz. Szybko, nie mamy wiele czasu. Dotarli do szczytu schodów. Wejście na górę uniemożliwiała kłódka, ale Nixon potraktował ją kluczem francuskim i po krótkim boju zmuszona była ustąpić. Powstało przy tym dużo hałasu i ten ktoś na dole prawdopodobnie też to słyszał, więc, nie czekając, wspięli się do góry. Przez witraż dostawały się pierwsze, blade promienie słońca, ale wewnątrz nadal było prawie całkowicie ciemno. Mimo tego Harribell doskonale widział masywne drewniane kolumny, prowizoryczne kładki i nierówne schodki, łączące się w wielki labirynt, który podtrzymywał spadzisty dach kościoła. Całość była stabilna – ale tylko w dziedzinie całej konstrukcji, a nie z perspektywy osoby, która miała się tu poruszać. Poręcze nie należały do solidnych, deski były raz grubsze, to znowu chudsze i nie zawsze były przybite. Całość drżała i zaskakiwała, nieraz obsuwając jakiś element człowiekowi spod nogi i gwarantując nawet dwudziestometrowy lot prosto na strop. A później może nawet dwa razy dłuższy – prosto w nawę świątyni. - Podążaj dokładnie za mną – powiedział Sin. - Po co zostawiać coś w kościele? - cicho i spokojnie zapytał Kriss, krocząc ostrożnie po deskach. - Z tego samego powodu, dla którego na rynku nie inwestuje się całego majątku w jedną akcję. Cenne przedmioty trzeba chować w wielu miejscach, aby, w przypadku nalotu na kryjówkę, nie stracić naraz wszystkiego. Poza tym trzeba wybierać skrytki z głową. Jak najbardziej niepozorne i jak najmniej dostępne dla zwykłych zjadaczy chleba. Szli labiryntem drewnianych kładek i schodów. Nieraz jedna z barierek była poluzowana lub nie było jej wcale i po któreś ze stron ziała pustka, innym razem poręcze były stabilne i twardo łączyły dwie kładki, ale podłoże było luźne i obsuwało się pod nogami. Kriss, wbrew ogólnym zaleceniom, patrzył w dół. Nie dlatego, że nie miał lęku wysokości – bo miał – ale dlatego, że lepiej się bać, niż trafić nogą w miejsce, gdzie podłoża nie ma wcale. Gdy jedna z desek przerażająco skrzypnęła, aż nim
targnęło i spadłby niewątpliwie, ale podtrzymał go twardy chwyt Nixona. Na samym szczycie, jakieś dwadzieścia metrów od stropu, jak na ironię barierek nie było wcale, a schodki były niewiele szersze niż ich biodra. Nixon stąpał z gracją i dumnie piął się do góry, ale Kriss postanowił się jednak wczołgać. Na drodze stanęła im jeszcze tylko jedna kłódka, ale ją również pokonali przy pomocy francuskiego przyjaciela w silnej dłoni Sina. Odsunęli właz i już byli na miejscu. Widok ze szczytu kościelnej wieży był bajeczny. Poranne niebo mieniło się w fantastycznym splocie delikatnego, ciemno-bladego błękitu i ostrego różu, który eksplodował gdzieś na horyzoncie, a później, cały ten piękny obraz zlewał się z panoramą miasta. Nixon stanął twardo i odetchnął świeżym porannym powietrzem, a Kriss – jak to Kriss – odnalazł kawałek stałego, nieruchomego gruntu i przywarł do niego całym ciałem. Na tej wysokości panowała zawierucha, a po przelotnej ulewie było też mokro i chłopak martwił się, że lada moment może się stąd ześlizgnąć. Tym bardziej, że na szczycie wieży było raczej wąsko. - Jak mi powiesz – zaczął Harribell – że nie ma żadnej skrytki i wleźliśmy tu, abyś sobie pooddychał i pooglądał, to przysięgam, wyrzucę cię za barierkę! - Cha! Dobre! Muszę kiedyś wykręcić komuś taki numer - stwierdził Sin i uśmiechnął się miło. - Ale nie żartowałem. Naprawdę mam tu skrytkę. Jak na komendę ruszył w stronę jednej z czterech ścian, odkręcił kratkę wentylacyjną swoim francuzem i wyciągnął z wnęki małe zawiniątko. - Że też nikogo nie zdziwiła kratka wentylacyjna na szczycie wieży – rzekł w zadumie. - Może dlatego – huknął Kriss – że nikt tu, psia mać, nie wchodzi!? - Nie zaprzeczam, bardzo możliwe. - Wystawił przed siebie zawiniątko. - A teraz patrz! Chłopak z triumfalnym uśmiechem odwiązał rzemień i wyciągnął z woreczka czarną kostkę i ściskacz. - Wchodziłem tu po gówniany ściskacz!? - wrzasnął wściekle Harribell. Trzymajcie mnie! Trzymajcie, bo zaraz poleci przez barierkę! - Po pierwsze – zaczął spokojnie Sin – musiałbyś najpierw wstać, żuczku. Leżysz tu jak stado leniwców i rozczulasz się nad sobą. - Na twarzy Krissa pojawił się pełen
urazy grymas. - A po drugie: to prezent dla ciebie. - Dla mnie? - Jasne – rzekł, jakby to było oczywiste. - Każdemu nowemu przysługuje własna kostka. A ściskacz to taki bonus ode mnie i bynajmniej nie jest to normalny ściskacz. Ale nie ma czasu na wyjaśnianie detali. Oba dostaniesz na dole, kiedy już stąd zejdziemy i będziesz mógł pytać, ile zapragniesz. - Właśnie. Jak stąd zejdziemy? - Przez barierkę. - Coooooooooooooo?! - przeraził się Kriss. - No, normalnie, zeskoczymy. Harribell z bólem spojrzał w dół i ujrzał nie tylko pięćdziesięciometrową przepaść, ale też połamane nogi, urazy kręgosłupa i wszystkie te nieprzyjemne rzeczy, o których opowiadają w serialach chirurgicznych. - Nie! - krzyknął. - Odpada! Żadna barierka! Żaden skok! Zabijemy się! - Nieeee. Tu się zsuniemy po dachu – tłumaczył Nixon niczym strateg wojenny wykładający w przedszkolu - o tam, na końcu przeskoczymy na drugi spadzisty daszek, a na końcu po prostu zeskoczymy, bo zostanie nam zaledwie dziesięć metrów. - Nie! - Oj, nie bądź taki – zabrzmiał Sin głosem urażonej kobiety. - Robiłem już taki numer. - A ja nie robiłem! Uwierzysz!? - Wezmę cię na plecy, baranie, i wykonam sztuczkę za nas oboje. - Nie! Nie! NIE! Za żadne skarby! - Chcesz, to zostań. Wiedzą, że ktoś się włamał i w końcu cię znajdą. Ja tam do tego ręki nie przykładam.
***
« [...] O piątej pięć niezidentyfikowany osobnik z drugim niezidentyfikowanym
osobnikiem na plecach opuścili kościół nietypową drogą, a mianowicie zjeżdżając po krzywiźnie dachu. Świadkowie z pobliskiego bloku twierdzą, że zostali obudzeni przez dziwne krzyki, wśród których dominowały „kurwa” i „ja pierdolę”. Włamywacze nie zostali złapani i trudno określić, co było celem włamania, gdyż nic nie zostało skradzione. Ucierpiały dwie kłódki, jeden zamek i kratka wentylacyjna na szczycie wieży. Adnotacja: co u licha robiła kratka wentylacyjna na szczycie wieży? » Krótki raport policyjny, 23 czerwca 2013, niedziela