Lab Girl.pdf

  • Uploaded by: Anna Watson
  • 0
  • 0
  • May 2020
  • PDF

This document was uploaded by user and they confirmed that they have the permission to share it. If you are author or own the copyright of this book, please report to us by using this DMCA report form. Report DMCA


Overview

Download & View Lab Girl.pdf as PDF for free.

More details

  • Words: 88,505
  • Pages: 208
Wszystko, co piszę, dedykowane jest mojej matce

Im więcej przedmiotów dotykałam, im więcej ich nazw i zastosowań poznawałam, tym pewniejsze stawało się moje poczucie przynależności do świata. — HELEN KELLER

Prolog LUDZIE UWIELBIAJĄ OCEAN. Zawsze pytają mnie, dlaczego nie zajmuję się badaniami nad nim – w końcu mieszkam na Hawajach. Odpowiadam, że ocean to puste, samotne miejsce. Na lądzie jest sześć razy więcej różnych form życia, głównie roślinnego. Przeciętna oceaniczna roślina to jednokomórkowy organizm, którego długość życia wynosi jakieś dwadzieścia dni. Przeciętna roślina lądowa to dwutonowe stuletnie drzewo. Stosunek masowy roślin do zwierząt żyjących w oceanie wynosi w przybliżeniu cztery do jednego, natomiast tych lądowych – tysiąc do jednego. Tu liczby są imponujące: w samych tylko lasach chronionych na zachodzie Stanów Zjednoczonych rośnie osiemdziesiąt miliardów drzew, a ich stosunek masowy do mieszkańców Ameryki wynosi dużo ponad dwieście do jednego. Generalnie ludzie żyją w otoczeniu roślin, ale ich nie dostrzegają. Odkąd poznałam te statystyki, nie widzę prawie nic poza nimi. A więc proszę, spełnijcie moją prośbę i wyjrzyjcie na chwilę przez okno. Co zobaczyliście? Prawdopodobnie to, co stworzył człowiek, a więc innych ludzi, samochody, budynki, chodniki. Już po kilku latach projektowania, konstruowania, wydobycia, wykuwania, kopania, spawania, kładzenia cegieł, wprawiania okien, szpachlowania, zakładania hydrauliki i instalacji elektrycznej oraz malowania ludzie są w stanie postawić stupiętrowy drapacz chmur, który rzuca cień na trzysta metrów. To naprawdę imponujące. A teraz wyjrzyjcie przez okno raz jeszcze. Czy zauważyliście coś zielonego? Jeśli tak, to wasz wzrok spoczął na jednej z niewielu rzeczy na świecie, których ludzie nie potrafią wytworzyć. To, co widzieliście, zostało wymyślone ponad czterysta milionów lat temu nieopodal równika. Być może mieliście szczęście i udało się wam dostrzec jakieś drzewo. Jego projekt pochodzi sprzed około trzystu milionów lat. Wydobycie pierwiastków z atmosfery, kładzenie komórek, szpachlowanie woskiem, zakładanie hydrauliki i pigmentacja zajęły naturze najwyżej kilka miesięcy, a finałem tych prac jest liść, ni mniej, ni więcej. Na jednym drzewie rośnie w przybliżeniu tyle samo liści co włosów na ludzkiej głowie. To naprawdę imponujące. A teraz skupcie wzrok na pojedynczym liściu. Ludzie nie mają pojęcia, jak je wytworzyć, ale za to bardzo dobrze radzą sobie z ich niszczeniem. W ciągu ostatniej dekady ścięto ponad pięćdziesiąt miliardów drzew. Jedna trzecia lądów naszej planety była kiedyś porośnięta lasami. Co dziesięć lat znika na zawsze mniej więcej procent tej pierwotnej puszczy. Ten jeden procent w przybliżeniu odpowiada powierzchni Francji. Przez całe lata jedną Francję za drugą ścierano z powierzchni ziemi. To ponad bilion liści dosłownie odrywanych od źródła pożywienia każdego dnia. I wygląda na to, że nikogo to nie obchodzi. A powinno. Powinno nas obchodzić z tego samego podstawowego powodu, z jakiego takie rzeczy zawsze powinny nas obchodzić: ponieważ umarł ktoś, kto nie musiał umierać. Ktoś umarł?

Może uda mi się was przekonać. Każdego dnia patrzę na naprawdę mnóstwo liści. Spoglądam na nie i stawiam pytania. Zaczynam od przyjrzenia się kolorowi: jaki to dokładnie odcień zieleni? Czy góra różni się od dołu? Środek jest inny od krawędzi? I jakie są te krawędzie? Gładkie? Ząbkowane? Jak dobrze liść jest nawodniony? Czy jest zwiotczały? Pomarszczony? Ma czerwony odcień? Pod jakim kątem łączy się z łodygą? Jak duża jest jego powierzchnia? Większa od wnętrza dłoni? Mniejsza od paznokcia? Czy liść jest jadalny? A może trujący? Jakie jest jego nasłonecznienie? Jak często padają na niego krople deszczu? Jest chory? Zdrowy? Ważny? Zbędny? Żywy? I dlaczego? A teraz wy zadajcie wasze pytania, patrząc na wasz liść. I wiecie co? Jesteście teraz naukowcami. Ludzie mówią, że żeby być naukowcem, trzeba się znać na matematyce, fizyce czy chemii. Nie mają racji. To jak powiedzieć, że trzeba umieć szydełkować, żeby być gospodynią domową, albo że trzeba znać łacinę, żeby studiować Biblię. Jasne, to pomaga, ale na to przyjdzie czas. Najpierw pojawiają się pytania, które wy właśnie zadajecie. To wcale nie jest jakaś wiedza tajemna, jak się ludziom wydaje. A więc pozwólcie, że podzielę się z wami moimi opowieściami, jak naukowiec z naukowcem.

1 NIE MA NA ŚWIECIE nic bardziej doskonałego od suwaka logarytmicznego. Połyskujące aluminium, z którego jest zrobiony, chłodzi usta, gdy go do nich przyłożyć, a jeśli podstawić go równo pod światło, to w jego rogach zobaczymy najdoskonalsze kąty proste, jakie widział świat. Przekręcony na bok z gracją zamienia się w oryginalny rapier, który niezauważalnie chowa się i wysuwa. Nawet mała dziewczynka może posługiwać się taką „bronią, której kursor służy za rękojeść. Moja pamięć nie jest w stanie oddzielić obrazów podobnej zabawy od zasłyszanych w dzieciństwie opowieści, więc zawsze już będę wyobrażać sobie, jak zrozpaczony Abraham unosi ten budzący grozę instrument nad głową biednego, małego Izaaka, którego ma zaraz złożyć w ofierze za pomocą wyżej wymienionego narzędzia. Dorastałam w pracowni ojca, gdzie bawiłam się pod stołami laboratoryjnymi, aż urosłam na tyle, że mogłam się bawić na nich. W owym laboratorium należącym do skromnego college’u przygotowawczego w samym środku sielskiej Minnesoty mój ojciec przez czterdzieści dwa lata uczył podstaw fizyki i nauki o Ziemi. Kochał swoje laboratorium. Ja i moi bracia również pokochaliśmy to miejsce. Jego ściany z pustaków pokryte były grubą warstwą połyskującej kremowej farby, ale jeśli się zamknęło oczy i skupiło, to można było wyczuć teksturę cementu. Pamiętam, że kiedyś stwierdziłam, że czarna kauczukowa boazeria musiała być czymś przyklejona do ścian, ponieważ gdy mierzyłam ją dokładnie za pomocą trzydziestometrowej żółtej taśmy, nie znalazłam ani jednego śladu gwoździa. W pomieszczeniu stały długie stoły warsztatowe, przy których siedziało obok siebie po pięciu studentów zwróconych w tę samą stronę. Te czarne blaty były zimne niczym płyty nagrobne i zrobiono je z równie trwałego materiału, którego nie mógł przeżreć kwas, a młotek rozbić („nie próbujcie tego w domu”). Stoły warsztatowe były na tyle mocne, że można było stanąć na ich brzegach i nic – nawet kamieniem nie dało się ich porysować („nie próbujcie tego w domu”). W równych odstępach na stołach rozmieszczono oślepiająco świecące dysze, których uchwyty były tak mocno zakręcone, że aby przekręcić je o dziewięćdziesiąt stopni, trzeba było włożyć w to całą siłę, a kiedy już się to udawało, z tej, przy której widniał napis „gaz”, nie wydobywało się nic, ponieważ nie była podłączona, ale z tej, przy której był napis „powietrze”, wydobywał się tak silny podmuch, że aż chciało się przyłożyć do niej usta („nie próbujcie tego w domu”). Laboratorium było otwartą, czystą i pustą przestrzenią, ale każda szuflada zawierała fascynujący zbiór magnesów, drucików, szkiełek i metali, a każdy z tych przedmiotów miał swoje zastosowanie – trzeba było tylko dociec jakie. W szafce przy drzwiach trzymano taśmę do testowania pH, czarodziejską jak sztuczka magiczna, tyle że była jeszcze lepsza, ponieważ oprócz pokazywania magii wyjaśniała też jakąś tajemnicę: widziało się różnicę w kolorze, a więc i w pH, między kroplą śliny a kroplą wody, piwa korzennego bądź moczu – ale nie krwi, gdyż ta nie jest przezroczysta (więc „nie próbujcie tego w domu”). To nie były zabawki dla dzieci, ale poważne przedmioty dla dorosłych, jednak niektóre pociechy cieszyły się pewnymi

przywilejami, bo ich tata miał wielki pęk kluczy, więc można się było bawić sprzętem laboratoryjnym za każdym razem, kiedy się mu towarzyszyło, a on nigdy, ale to nigdy nie odmawiał, gdy prosiło się go o wyjęcie całego tego dobra. Sięgając pamięcią do tych ciemnych zimowych wieczorów, które spędziliśmy razem w laboratorium, cały budynek nauk ścisłych jawi mi się niczym zamek należący do mnie i taty, po którym przechadzamy się jak udzielny książę z następczynią tronu, zbyt zajęci, by myśleć o naszym skutym lodem księstwie. Kiedy ojciec przygotowywał się do zajęć na następny dzień, mogłam uczestniczyć we wszystkich eksperymentach i pokazach, upewniając się, że studenci nie napotkają na swej drodze problemów i uda im się osiągnąć łatwy sukces, którego łaknęli. Ślęczeliśmy nad sprzętem i naprawialiśmy to, co było zepsute, a tata zawczasu nauczył mnie, jak rozkładać przyrządy na części, i zaznajamiał z ich działaniem po to, bym umiała je naprawić, jeśli coś się kiedyś zepsuje. Wpoił mi, że wstydem nie jest coś zepsuć, ale nie umieć tego naprawić. O ósmej wieczorem wychodziliśmy do domu, żebym o dziewiątej była już w łóżku. Po drodze zahaczaliśmy najpierw o maleńki, pozbawiony okien gabinet ojca. Jedyną ozdobą tego miejsca był gliniany kubek na ołówki, który dla niego zrobiłam. Zabieraliśmy stamtąd nasze palta, czapki, szaliki i inne rzeczy, które mama wydziergała mi na drutach, bo sama nie miała podobnych porządnych rzeczy, gdy była małą dziewczynką. Kiedy siłowałam się, by włożyć swoje solidne buciory na dwie pary skarpet, zapach ciepłej, wilgotnej wełny mieszał się z wonią wiórków z ołówków, które stępiliśmy, a które tata zawsze wtedy temperował. Potem z werwą zapinał swoje obszerne palto, wkładał rękawiczki z jeleniej skóry i przypominał mi, żebym dobrze naciągnęła czapkę na uszy. Zawsze jako ostatni opuszczał budynek i przed wyjściem robił jeszcze dwie rundki po korytarzach: pierwszą, by upewnić się, że wszystkie prowadzące na zewnątrz drzwi są zamknięte, a drugą, żeby jedno po drugim pogasić wszystkie światła. Człapałam za nim, uciekając przed postępującą ciemnością. Kiedy w końcu docieraliśmy do bocznego wyjścia, tata pozwalał mi wyłączyć ostatnie światła i wychodziliśmy z budynku. Zamykając drzwi wyjściowe, zawsze dwa razy sprawdzał, czy zamek na pewno się zablokował. I tak, znalazłszy się na zimnie bez możliwości powrotu do ciepłego budynku, staliśmy na rampie, wpatrując się w mroźne niebo i dalej, w spowitą chłodem przestrzeń. Patrzyliśmy na światła wydzielone całe lata wcześniej przez niewyobrażalnie gorące ognie, które wciąż płonęły na drugim końcu galaktyki. Nie znałam nazw konstelacji świecących nade mną gwiazd, choć jestem pewna, że tata znał je wszystkie, a także historię każdej z nich. Zazwyczaj przemierzaliśmy w ciszy te dwie mile, które dzieliły nas od domu. Wspólne milczenie jest naturalnym stanem w skandynawskich rodzinach i to chyba wychodzi im najlepiej. College przygotowawczy, gdzie pracował tata, znajdował się na zachodnim skraju naszego miasteczka, które rozciągało się zaledwie na dziesięć kilometrów, licząc od jednego postoju ciężarówek do drugiego. Rodzice, ja i moi trzej starsi bracia mieszkaliśmy w ceglanym domu na południe od głównej ulicy, cztery przecznice na zachód od miejsca, w którym w latach dwudziestych wychowywał się tata, osiem przecznic na wschód od miejsca, w którym w latach trzydziestych wychowywała się mama, dwieście kilometrów na południe od Minneapolis i dziesięć kilometrów na północ od granicy ze stanem Iowa. Nasza droga przez miasteczko prowadziła obok przychodni, w której ten sam lekarz, który przyjął mnie na świat, od czasu do czasu robił mi wymaz z gardła, żeby sprawdzić, czy nie

nabawiłam się anginy. Następnie mijaliśmy wieżę w kolorze błękitnej pasty do zębów, będącą najwyższą budowlą w mieście, a potem przechodziliśmy obok liceum, w którym uczyli dawni studenci taty. Gdy przechodziliśmy pod okapem budynku kościoła prezbiteriańskiego, gdzie moi rodzice byli na swojej pierwszej randce podczas pikniku szkółki niedzielnej w 1949 roku, gdzie pobrali się w 1953 roku, mnie samą ochrzczono w 1969 roku i gdzie nasza rodzina spędzała każdy niedzielny poranek bez wyjątku, tata podnosił mnie, żebym mogła sobie odłamać jakiś gruby sopel lodu. Idąc, kopałam go jak hokejowy krążek, a on co jakieś dziesięć kroków rozdzwaniał się, uderzając o leżący na poboczu ubity śnieg. Szliśmy odśnieżonymi chodnikami, mijając solidnie ocieplone domy chroniące przed zimnem mieszkające w nich rodziny, które bez wątpienia podobnie jak my zatopione były w milczeniu. Prawie w każdym z tych domów mieszkał ktoś znajomy: od czasów zabaw w piaskownicy po bal maturalny dorastałam z synami i córkami chłopców i dziewcząt, z którymi w dzieciństwie bawili się moi rodzice, a żadne z nas nie było w stanie przypomnieć sobie czasów, kiedy się nie znaliśmy, chociaż nasza głęboko zakorzeniona powściągliwość nie pozwalała nam zbyt dobrze się poznać. Dopiero gdy w wieku siedemnastu lat wyjechałam na studia, zdałam sobie sprawę z tego, że świat zamieszkują głównie obcy sobie ludzie. Kiedy z drugiego końca miasteczka moich uszu dobiegało westchnienie zmęczonego potwora, wiedziałam, że jest dwadzieścia trzy po ósmej, a z miejscowej przetwórni jak co wieczór wyjeżdża właśnie pociąg. Słyszałam, jak jego żelazne hamulce najpierw zgrzytają, a potem cichną, gdy sznur pustych cystern, z których się składał, zaczynał powoli toczyć się na północ, w kierunku Saint Paul, gdzie każda z nich była napełniana ponad stoma tysiącami litrów solanki. Rano słyszeliśmy, jak pociąg wraca. Ten wyczerpany potwór ponownie wydawał z siebie westchnienie, kiedy zawartość cystern wypompowywano do przepastnego zbiornika soli niezbędnej do wyrobu bekonu. Tory kolejowe biegły na linii północ–południe, odcinając od reszty miasteczka jego część, gdzie wciąż stoi prawdopodobnie największa rzeźnia na Środkowym Zachodzie. Każdego dnia prowadzi się tu ubój i przetwarza mięso ponad dwudziestu tysięcy zwierząt. My należeliśmy do nielicznych znanych mi rodzin, których członkowie nie byli bezpośrednio zatrudnieni w przetwórni, ale nasi liczni przodkowie już tak. Moi pradziadkowie, podobnie zresztą jak praktycznie całe miasteczko, przybyli do Minnesoty na fali masowej emigracji z Norwegii, która rozpoczęła się około roku 1800. I jak wszyscy inni mieszkańcy miasta, w zasadzie nie wiedziałam nic więcej o swoich przodkach. Zgadywałam, że nie przenieśli się do najzimniejszego miejsca na ziemi, by zająć się patroszeniem świń, bo w Europie dobrze się im powodziło, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, jak to było. Nie dane mi było poznać żadnej z moich babć – obie umarły, zanim się urodziłam. Pamiętam natomiast dziadków: jeden umarł, gdy miałam cztery lata, a drugi, gdy skończyłam siedem, jednak nie jestem w stanie przypomnieć sobie, by kiedykolwiek odezwali się bezpośrednio do mnie. Tata był jedynakiem, ale mama miała chyba ponad dziesięcioro rodzeństwa, z czego większości nigdy nie poznałam. Z ciotkami i wujami nie spotykaliśmy się całymi latami, mimo że niektórzy mieszkali w naszym mieście. Prawie nie zauważyłam, kiedy moi bracia dorośli i po kolei wyprowadzali się z domu, ponieważ żyjąc pod jednym dachem, czasami i przez wiele dni nie bardzo mieliśmy o czym ze sobą rozmawiać. Emocjonalny dystans między członkami skandynawskich rodzin jest czymś, co zaczyna się

we wczesnym dzieciństwie i jest codziennie „pielęgnowane”. Czy wyobrażacie sobie dorastanie w kulturze, w której nigdy nie możecie nikogo o nic zapytać? W której zwykłe „Jak się masz?” uznawane jest za zbyt osobiste pytanie, na które nie ma obowiązku odpowiadać? W której jesteście uczeni, że zawsze należy zaczekać, aż ktoś pierwszy wspomni o tym, co go trapi, mimo że uczy się was, żeby nigdy nie wspominać o własnych bolączkach? To musi być pozostałość po technikach przetrwania jeszcze z czasów wikingów, kiedy należało długo trzymać język za zębami dla zapobieżenia niepotrzebnym morderstwom podczas przeciągających się ciemnych zim spędzanych w bliskości z innymi wobec kurczących się zapasów żywności. Będąc dzieckiem, myślałam, że cały świat zachowuje się tak samo jak my, więc byłam zdezorientowana, gdy wyprowadziwszy się ze stanu, zaczęłam poznawać ludzi, którzy w niewymuszony sposób okazywali sobie ciepło i troskę, za czym tak długo tęskniłam. Wtedy musiałam nauczyć się żyć w świecie, w którym ludzie nie odzywają się do siebie nie dlatego, że się znają, ale dlatego, że się nie znają. Zanim jeszcze docieraliśmy do Czwartej Ulicy (lub też „Alei Kenwood”, jak nazywał ją tata, który dorastał w latach dwudziestych, na długo przed tym, jak zaczęto nadawać ulicom nazwy numeryczne, i nigdy nie przywykł do nowego systemu), w dali już widzieliśmy drzwi frontowe naszego dużego ceglanego domu. Moja mama jako dziecko marzyła, by w nim zamieszkać, a po ślubie rodzice przez osiemnaście lat odkładali pieniądze na jego zakup. Mimo że szłam żwawym tempem, zawsze dużo wysiłku kosztowało mnie, by dotrzymać tacie kroku. Moje palce były tak skostniałe z zimna, że wiedziałam, że będą mnie bolały, kiedy już je ogrzeję. Gdy temperatura spada do pewnej wartości poniżej zera, nawet najgrubsze rękawiczki świata nie ogrzeją dłoni, więc widząc dom, zawsze cieszyłam się, że jesteśmy prawie na miejscu. Tata naciskał ciężką, żelazną klamkę i ramieniem otwierał dębowe drzwi. Wchodziliśmy do środka, z jednego zimna w drugie, innego rodzaju. W korytarzu znów siłowałam się z butami, tym razem, by je zdjąć, a potem wygrzebywałam się spod warstw palta, swetrów i szalików. Tata wieszał nasze ubrania w ogrzewanej szafie, a ja wiedziałam, że rano przed wyjściem do szkoły będą na mnie czekać cieplutkie i suche rzeczy. Słyszałam, jak w kuchni mama wyjmuje naczynia ze zmywarki, jak noże obijają się o siebie, kiedy wkłada je do szuflady na sztućce i z łoskotem zamyka. Mama zawsze chodziła nadąsana, a ja nigdy nie potrafiłam pojąć dlaczego. Z charakterystycznym dla dziecka egocentryzmem myślałam, że to przez coś, co powiedziałam lub zrobiłam. W takich chwilach przysięgałam sobie, że w przyszłości będę miała większe baczenie na słowa. Szłam na górę, przebierałam się we flanelową piżamkę i kładłam do łóżka. Okna mojej sypialni wychodziły na południe i rozciągał się z nich widok na zamarznięty staw, gdzie w sobotę cały dzień ślizgałam się na łyżwach, jeśli do tego czasu nieco się ociepliło. Wełniany dywan w moim pokoju miał kolor przydymionego błękitu, a ściany oklejone były pasującym do niego adamaszkiem. Początkowo pokój urządzono dla bliźniaczek i stały w nim dwa wbudowane biureczka, dwie wbudowane toaletki i tak dalej, i tak dalej. Kiedy w nocy nie mogłam spać, siadywałam we wnęce przy oknie, przesuwając palcem wzdłuż piórkowych kryształków szronu na szybie i starając się nie spoglądać na puste miejsce przy drugim oknie, gdzie powinna siedzieć druga siostra. To, że z dzieciństwa pamiętam tak dużo chłodu i ciemności, nie jest niczym niezwykłym, biorąc pod uwagę, że dorastałam w miejscu, gdzie przez dziewięć miesięcy w roku leżał śnieg. Wejście i wyjście z zimy wyznaczało rytm naszego życia. Jako dziecko zakładałam, że ludzie na całym świecie patrzyli, jak umiera świat lata, pewni jego ponownych narodzin, ponieważ ta ich

wiara zawsze wychodziła zwycięsko z próby lodu i chłodu zimy. Co roku widziałam, jak opadają pierwsze płatki wrześniowej obfitości, zamieniając się w białe grudniowe zaspy, które z kolei zastygają w głębokiej, lodowej pustce pod koniec lutego, by ostatecznie stać się połyskującą nieruchomą bryłą wypolerowaną przez zacinającą kwietniową słotę. Nasze kostiumy na Halloween i na Wielkanoc były uszyte tak, by można było włożyć na nie zimowy kombinezon, a czas Bożego Narodzenia opatulał nas w wełnę, aksamit i jeszcze trochę wełny. Jedyne letnie zajęcie, jakie dobrze pamiętam, to prace w ogrodzie z mamą. W Minnesocie wiosenna odwilż przychodzi znienacka, kiedy nagle z dnia na dzień zamarznięta ziemia odtaje w słońcu, a gąbczasta gleba wilgotnieje od środka. Pierwszego dnia wiosny można sięgnąć w głąb ziemi, bez trudu wyciągając duże, luźne bryłki, jakby nabierało się całe garście wilgotnego murzynka prosto z piekarnika – oczywiście nie licząc wynurzających się z niego i ponownie chowających się tłuściutkich różowych dżdżownic. W całej południowej Minnesocie nie ma nawet skrawka gliniastego podłoża. Leży tu tylko gruby koc czarnej ziemi, który od stu tysięcy lat przykrywa wapień, i tylko od czasu do czasu przechodzi po nim lodowiec. Gleba tu jest bogatsza niż gotowa ziemia doniczkowa dostępna w jakimkolwiek sklepie. W ogrodzie w Minnesocie wyrośnie wszystko, co tylko chcecie, bez potrzeby nawadniania czy nawożenia – wszelkich niezbędnych substancji dostarczają deszcz i dżdżownice. Jednak okres wegetacji jest krótki, więc nie ma czasu do stracenia. Moja mama oczekiwała od swojego ogrodu dwóch rzeczy: wydajności i efektów. Preferowała rozrosłe, samodzielne rośliny, takie jak botwina i rabarbar, które gwarantowały obfite zbiory, a częste „żniwa” tylko je wzmacniały. Nie miała ani czasu, ani ochoty pielęgnować wymagającej sałaty czy pomidorów do suszenia. Zamiast tego wolała sadzić chrzan i marchew, które po cichu i pod ziemią same się sobą zajmowały. Nawet kwiaty dobierała „twarde” i znane z wytrzymałości: pąki peonii wielkości piłek, które przeradzały się w kwiaty wielkości główki kapusty, w morze różowych płatków. Szorstkie lilie tygrysie oraz tłuściutkie, brodate irysy, które nigdy nie zawodziły i wiosna za wiosną wyrastały z cebulek. Każdego roku w Święto Pracy razem z mamą siałyśmy nasiona, a tydzień później usuwałyśmy te, z których nic nie wyrosło, od ręki zastępując je nowymi. Pod koniec czerwca rośliny osiągały już odpowiednie rozmiary, a cały świat dookoła nas był tak zielony, że wydawać by się mogło, że to niemożliwe, by kiedykolwiek wyglądał inaczej. W lipcu potniejące liście wszystkich tych roślin wydzielały tyle wilgoci, że linie energetyczne nad naszymi głowami aż skwierczały. Moje najwyraźniejsze wspomnienie naszego ogrodu to wcale nie wypełniające go zapachy, lecz dźwięki. Być może zabrzmi to dla was dziwnie, ale na Środkowym Zachodzie naprawdę można usłyszeć, jak rosną rośliny. U szczytu sezonu słodka kukurydza zyskuje cal każdego dnia, a kiedy jej łupiny ruszają się nieco, robiąc miejsce dla tego przyrostu masy, wydają cichy szmer, który można usłyszeć, jeśli w bezszelestny sierpniowy dzień stanie się na polu pomiędzy rzędami. Kiedy tak kopałyśmy w ogrodzie, przysłuchiwałam się leniwemu brzęczeniu pszczół, które jak pijane przefruwały z kwiatka na kwiatek. Przysłuchiwałam się miłemu dla ucha urywanemu świergotowi kardynałów wygłaszających swoje uwagi na temat naszego karmnika, chrobotaniu naszych rydli wbijających się w ziemię, a także władczemu wyciu syreny fabrycznej, które rozlegało się codziennie w południe. Mama uważała, że wszystko można zrobić dobrze, ale można i źle, co oznaczało robienie

wszystkiego od początku, najlepiej kilkakrotnie. Wiedziała, jak mocno należy przyszyć każdy guzik przy koszuli, mając na uwadze częstotliwość jego użycia. Znała najlepszy sposób zbioru jagód dzikiego bzu w poniedziałek, tak aby w środę ich łodygi nie zapchały starego blaszanego durszlaka, kiedy je odcedzałyśmy po całym dniu duszenia we wtorek. Zawsze wybiegała myślą o dwa kroki naprzód w każdym możliwym kierunku i nigdy nie wątpiła w swoją rację, a ja uważałam, że nie było na świecie niczego, czego nie potrafiłaby zrobić. Mama faktycznie umiała robić – i robiła – wiele rzeczy, które nie do końca były przydatne po zakończeniu wielkiego kryzysu, kiedy nie brakowało dostaw z powodu wojny, a prezydent Ford uspokajał, że wszystkie nasze koszmary już minęły. W historii swojego życia „od zera do (powiedzmy) milionera” widziała niełatwe zwycięstwo odniesione nad jakimś złem. Stwierdziła, że jej dzieci powinny kontynuować walkę, by dorównać tej legendzie, po czym zaprawiała nas do boju, który nigdy nie nadszedł. Za każdym razem, gdy na nią patrzyłam, trudno mi było uwierzyć, że ta stojąca przede mną elokwentna i elegancka kobieta była kiedyś brudnym, głodnym i przerażonym dzieckiem. Tylko dłonie ją zdradzały: były zbyt wytrzymałe jak na styl życia, który wówczas prowadziła, a ja odnosiłam wrażenie, że umiałaby pochwycić królika, który był zmorą naszego ogrodu, i bez mrugnięcia okiem skręcić mu kark, gdyby stworzenie owo było na tyle głupie, by za bardzo się do niej zbliżyć. Jeśli dorastasz wśród ludzi, którzy nie mówią zbyt wiele, to kiedy w końcu się do ciebie odezwą, jest to nie do zniesienia. Jako dziecko moja mama była nie tylko najbiedniejszą, ale i najbystrzejszą dziewczynką w hrabstwie Mower. Będąc uczennicą ostatniej klasy liceum, otrzymała wyróżnienie w dziewiątym dorocznym krajowym konkursie młodych talentów o nazwie Westinghouse Science Talent Search. Otrzymała wyróżnienie, które co roku przyznawano uczennicy z terenów wiejskich, i chociaż nie było nagrodą główną, to i tak włączało ją w poczet tych najlepszych. Znalazła się w towarzystwie takich późniejszych sław jak Sheldon Glashow, zdobywca Nagrody Nobla z dziedziny fizyki, oraz Paul Cohen, któremu w 1966 roku przyznano Medal Fieldsa, będący najwyższym wyróżnieniem w dziedzinie matematyki. Niestety, za wyróżnieniem, które otrzymała, szło jedynie roczne honorowe członkostwo w Akademii Nauk Stanu Minnesota, a nie stypendium na studia wyższe, na które liczyła. Niezrażona i tak przeniosła się do Minneapolis i próbowała się utrzymać, studiując chemię na Uniwersytecie Minnesoty, ale niedługo potem stwierdziła, że nie jest w stanie pogodzić studiów wymagających spędzania długich godzin popołudniami w laboratorium z pracą opiekunki do dzieci, którą zarabiała na czesne. W 1951 roku wymyślono „doświadczenie uniwersyteckie” dla mężczyzn, głównie tych, którzy mieli środki finansowe albo przynajmniej różne możliwości podjęcia pracy innej niż czyjaś niania. Mama wróciła do naszego miasteczka, wyszła za tatę, urodziła czworo dzieci i kolejne dwadzieścia lat swojego życia poświęciła na ich wychowanie. Zdecydowana uzyskać dyplom licencjata, kiedy najmłodsze z nich będzie przynajmniej w wieku przedszkolnym, ponownie zapisała się na Uniwersytet Minnesoty. Ponieważ musiała ograniczyć się do kursów korespondencyjnych, wybrała literaturę angielską. A ja, spędzając większość dni pod jej opieką, zostałam w sposób naturalny włączona w jej studia. Przedzierałyśmy się przez Chaucera, a ja nauczyłam się asystować jej, wyszukując hasła w słowniku. Spędziłyśmy kiedyś całą zimę, pieczołowicie notując na osobnych karteczkach każdy przykład symbolizmu w Wędrówce Pielgrzyma. Z zadowoleniem patrzyłam, jak ich stosik

rośnie, grubością przewyższając samą książkę. Mama zawijała sobie włosy na wałeczki, bez przerwy i od nowa słuchając nagrań wierszy Carla Sandburga, i instruowała mnie, jak mam słuchać ich słów, za każdym razem inaczej. Kiedy odkryła Susan Sontag, wyjaśniła mi, że nawet samo znaczenie jest swego rodzaju konstruktem, a ja nauczyłam się wtedy, jak należy przytakiwać i udawać, że rozumiem. Mama pokazała mi, że czytanie jest pracą, a każdy akapit zasługuje na włożenie wysiłku w jego zrozumienie. W ten sposób nauczyłam się pochłaniać trudne książki. Jednak niedługo po pójściu do przedszkola dowiedziałam się, że czytanie trudnych książek niesie ze sobą również kłopoty. Karano mnie za czytanie z wyprzedzeniem, przed resztą klasy, a także za niechęć do mówienia i „miłego” zachowania. Nie mam pojęcia, dlaczego jednocześnie bałam się i ubóstwiałam moje nauczycielki, ale wiedziałam, że stale potrzebuję ich uwagi, pozytywnej czy negatywnej. Malutka, ale zdeterminowana, płynęłam po niespokojnych wodach bycia sobą, wiedząc, że to więcej, niż ludzie chcą widzieć. W domu, pracując w ogrodzie i czytając z mamą, doświadczałam niejasnego uczucia, że czegoś nie robimy, że to coś czułego, co normalnym matkom i córkom przychodzi naturalnie, ale nie byłam w stanie określić, co to takiego, i myślę, że mama też tego nie wiedziała. Najprawdopodobniej kochamy się, każda na swój uparty sposób, choć nie mogę tego na sto procent stwierdzić, zapewne dlatego, że nigdy o tym szczerze nie rozmawiałyśmy. Bycie matką i córką zawsze odczuwałam jak eksperyment, którego jakoś nie udaje nam się dobrze przeprowadzić. W wieku pięciu lat olśniło mnie, że nie jestem chłopcem. Wciąż nie byłam pewna, kim jestem, ale kimkolwiek bym była, nie miałam wątpliwości, że było to stworzenie gorsze od chłopca. Widziałam, jak moi bracia, o pięć, dziesięć i piętnaście lat starsi ode mnie, mogą przenosić całą naszą laboratoryjną zabawę do świata zewnętrznego: jako młodzi skauci ścigali się na modelach samochodów, budowali i odpalali rakiety, a na zajęciach technicznych pozwalano im używać tych potężnych narzędzi zawieszonych na ścianach i suficie. Oglądając Carla Sagana, Pana Spocka, Doktora Who czy Profesora, nigdy nie komentowaliśmy poczynań Siostry Chapel czy Mary Ann, obecnych gdzieś w tle. Jeszcze bardziej zaszyłam się w laboratorium taty jako w miejscu, gdzie mogłam najswobodniej zgłębiać tajniki świata mechaniki. Był w tym pewien sens. To ja byłam tym dzieckiem, które było podobne do taty, a przynajmniej tak o sobie myślałam. Różnice między nami były jedynie kosmetyczne: tata wyglądał tak, jak naukowiec wyglądać powinien. Był wysoki, blady, gładko ogolony, a w swoich spodniach koloru khaki, białej koszuli i okularach w rogowej oprawce wyglądał chudo, a nawet cherlawo. Całości dopełniało wystające jabłko Adama. Jako pięciolatka stwierdziłam, że prawdziwa ja właśnie tak wyglądałam, mimo że na zewnątrz nosiłam przebranie małej dziewczynki. Częścią tego przebrania było też udawanie dziewczynki, więc nabrałam zręczności w dbaniu o swój wygląd i spędzałam czas na plotkowaniu z koleżankami o tym, kto kogo lubi i co jeśli nie lubi. Godzinami mogłam skakać na skakance, umiałam szyć dla siebie ubrania i na trzy różne sposoby przyrządzić od zera każdą potrawę, wedle życzenia. Jednak późnym wieczorem, kiedy budynek college’u był opustoszały, ale dobrze oświetlony, towarzyszyłam ojcu w laboratorium. Tam przeobrażałam się z dziewczynki w naukowca, tak jak Peter Parker przemieniał się w Spider-Mana, tyle że w drugą stronę.

Mimo że rozpaczliwie chciałam być podobna do ojca, wiedziałam, że mam być przedłużeniem mojej niezniszczalnej matki: poprawką, która miała urzeczywistnić życie, na które zasługiwała i które powinna była wieść. Liceum skończyłam rok wcześniej i poszłam na studia na Uniwersytet Minnesoty, gdzie dostałam stypendium – zostałam studentką tej samej uczelni, na której uczyli się mój tata, mama i wszyscy moi bracia. Zaczęłam od studiów literaturoznawczych, ale wkrótce odkryłam, że moim prawdziwym powołaniem są nauki przyrodnicze. Różnica między oboma kierunkami jeszcze bardziej utwierdziła mnie w tym przekonaniu: na naukach przyrodniczych robiliśmy różne rzeczy, zamiast tylko siedzieć i dyskutować. Wykonywaliśmy praktyczne ćwiczenia i niemal codziennie widzieliśmy ich konkretne rezultaty. Wszystkie nasze eksperymenty laboratoryjne były tak przygotowane, żeby można je było przeprowadzać w sposób elegancki i perfekcyjny, a im więcej się ich wykonało, tym bardziej zaawansowanej aparatury i bardziej egzotycznych substancji chemicznych pozwalano nam używać. Na wykładach poruszano problemy społeczne, które wciąż można było rozwiązać, a także rozprawiano o istniejących systemach politycznych, za które zarówno ich orędownicy, jak i przeciwnicy oddawali życie, jeszcze zanim się urodziłam. Nauki przyrodnicze nie zajmowały się książkami napisanymi dla analizowania innych książek, które z kolei zostały napisane jako nowe wersje starożytnych woluminów. Nauki przyrodnicze zajmowały się tym, co działo się w teraźniejszości, i tym, jaka mogła być potencjalna przyszłość. Cechy, które odstręczały ode mnie wszystkich wcześniejszych nauczycieli, czyli moja niemożność „odpuszczenia” i tendencja do „przedobrzania”, były dokładnie tym, czego teraz oczekiwali moi wykładowcy. Przyjęli mnie do swojego grona, mimo że byłam tylko dziewczyną, i upewnili w tym, co już sama podejrzewałam: że mój prawdziwy potencjał miał większy związek z wolą walki niż z przeszłością czy moją sytuacją życiową. Raz jeszcze znalazłam się w bezpiecznym laboratorium ojca, mogąc bawić się wszystkimi zabawkami tak długo, jak tylko chciałam. Ludzie są jak rośliny: rosną w stronę światła. Wybrałam nauki przyrodnicze, ponieważ dawały mi to, czego potrzebowałam: dom w dosłownym tego słowa znaczeniu, czyli z definicji bezpieczne miejsce. Dorastanie to dla każdego długi i bolesny proces, a jedyną rzeczą, jaką wiedziałam na pewno, było przeświadczenie, że kiedyś będę miała własne laboratorium, ponieważ mój ojciec takie miał. W naszym małym miasteczku mój tata nie był jakimś tam naukowcem, ale tym naukowcem. To nie była jego praca – to była jego tożsamość. Moje pragnienie bycia naukowcem opierało się na głęboko zakorzenionym instynkcie i niczym więcej. Nigdy nie słyszałam opowieści o jakiejś żyjącej kobiecie naukowcu, nigdy żadnej nie spotkałam ani nawet nie widziałam w telewizji. Jako kobieta naukowiec wciąż należę do swego rodzaju unikatów, ale w głębi duszy nigdy nie byłam nikim innym. Przez lata od zera zbudowałam trzy laboratoria, napełniłam ciepłem i życiem trzy puste pomieszczenia, z czego każde kolejne było większe i lepsze od poprzedniego. Moje obecne laboratorium jest niemalże idealne – mieści się w ciepłym Honolulu, w imponującym budynku, nad którym często górują tęcze, otoczonym hibiskusami, które kwitną cały rok – ale wiem, że nigdy nie przestanę chcieć budować więcej i więcej. Moje laboratorium to nie „sala T309”, jak to widnieje w planach budynku, tylko „Laboratorium Jahren” – i zawsze nim będzie, bez względu na to, gdzie jest zlokalizowane. Nosi moje nazwisko, ponieważ jest moim domem.

Moje laboratorium to miejsce, w którym światła są zawsze włączone. Moje laboratorium nie ma okien, ale też ich nie potrzebuje. Jest samowystarczalne. Mieści cały swój świat. Moje laboratorium jest jednocześnie osobiste i rodzinne, a zamieszkuje je niewielka grupka osób, które dobrze się znają. Moje laboratorium to miejsce, gdzie zamieniam koncepcje w praktykę i wykonuję swoją robotę. Moje laboratorium to miejsce, w którym się poruszam. Stoję, chodzę, siedzę, sięgam, noszę, wspinam się i pełzam. Moje laboratorium to miejsce, w którym nie zasypiam – i dobrze, bo tyle jest na świecie do zrobienia. Moje laboratorium to miejsce, gdzie każda ranka ma znaczenie. Panują w nim pewne zasady i zakazy, które mają mnie chronić. Noszę w nim rękawiczki, okulary i buty z zakrytymi palcami, by osłaniały mnie przed konsekwencjami niebezpiecznych błędów. Moje laboratorium jest w nadmiarze wyposażone w to, czego potrzebuję. Szuflady pękają w szwach od rzeczy, które mogą się przydać. Każdy przedmiot w moim laboratorium – bez względu na to, jak niewielki czy koślawy – jest tam nie bez powodu, nawet jeśli ów powód nie został jeszcze odkryty. Moje laboratorium to miejsce, w którym moje poczucie winy z powodu niezrobienia czegoś jest zdławione przez wszystkie te rzeczy, które w nim robię. Niedzwonienie do rodziców, nieumyte naczynia, nieogolone nogi – wszystko to blednie w porównaniu ze wspaniałym dokonaniem, nad którym właśnie pracuję. Moje laboratorium to miejsce, gdzie mogę być dzieckiem, którym wciąż jestem. To miejsce, w którym mogę bawić się z najlepszym przyjacielem. Tu mogę się śmiać i zachowywać zabawnie. Mogę tu całą noc badać kamień sprzed stu milionów lat, bo do rana muszę wiedzieć, z czego się składa. Wszystkie te dezorientujące sprawy i sprawki, jakie niesie ze sobą dorosłość – zeznania podatkowe, ubezpieczenie samochodu, badania cytologiczne – żadna z nich nie ma znaczenia, kiedy jestem w swoim laboratorium. Nie ma tu telefonu, więc nie jest mi przykro, jeśli ktoś do mnie nie oddzwoni. Drzwi są zamykane na klucz, a ja znam wszystkich, którzy mają do niego dostęp. A ponieważ świat zewnętrzny nie ma wstępu do laboratorium, stało się miejscem, w którym mogę być naprawdę sobą. Moje laboratorium jest dla mnie jak kościół, ponieważ to tu decyduję, w co wierzę. Kiedy wchodzę, aparatura rozbrzmiewa hymnem powitalnym. Wiem, kogo najprawdopodobniej zobaczę, i wiem, jak te osoby najprawdopodobniej będą się zachowywać. Wiem, że będzie cisza. Wiem, że będzie muzyka, że będzie czas na powitanie przyjaciół i czas na zostawienie ich kontemplacji. Obowiązują tu pewne rytuały. Niektóre z nich rozumiem, innych nie. Wzniesiona na wyżyny samej siebie, staram się jak najlepiej wykonać każde zadanie. Moje laboratorium to miejsce, które odwiedza się w święte dni, tak jak kościół. W święta, podczas gdy wszystko inne jest pozamykane, moje laboratorium jest otwarte. Moje laboratorium to mój azyl i ustronie, schronienie po potyczkach życia zawodowego. To miejsce, w którym opatruję rany bitewne i gdzie naprawiam zbroję. I tak jak kościół, jest to miejsce, którego nigdy tak naprawdę nie porzucę, ponieważ właśnie tu się wychowałam. Moje laboratorium to miejsce, w którym piszę. Nabrałam nie lada wprawy w trudnej sztuce zwięzłego pisania. Na sześciu stronach maszynopisu napisanych językiem, który rozumieją nieliczni, a którym nikt nie posługuje się na co dzień, jestem w stanie zawrzeć istotę dziesięciu lat pracy pięciorga osób, co jest rzadką umiejętnością. Moje publikacje z precyzją laserowego skalpela opisują szczegóły mojej pracy, ale ta precyzja piękna jest poniekąd sztucznym tworem, jak manekin w rozmiarze XS ubrany w piękną suknię, która na prawdziwej osobie nie prezentuje się już tak wspaniale. Moje publikacje nie eksponują przypisów, na które sobie zasłużyły,

tabelek, których poprawa wymagała miesięcy żmudnej pracy po tym, jak opuściła mnie studentka, ironizując na odchodne, że nie chce mieć takiego życia jak ja, akapitu, którego stworzenie zabrało mi pięć godzin podczas lotu na pogrzeb, w który nie mogłam uwierzyć, że dzieje się naprawdę, ani wczesnego szkicu, który moje dziecko pomazało kredkami i poplamiło sosem jabłkowym, kiedy tusz na świeżo wydrukowanej wersji roboczej nie zdążył jeszcze wyschnąć. Mimo iż moje publikacje w najdrobniejszych szczegółach opisują rośliny, które naprawdę wyrosły, działania, które gładko przebiegły, oraz dane, które się urzeczywistniły, z premedytacją pomijam w nich opowieści o ogrodach, które zgniły od grzyba, sygnałach elektrycznych, które odmawiały współpracy i nie chciały się ustabilizować, czy tonerach do drukarek, które w haniebny sposób zdobywaliśmy pod osłoną nocy. Cholernie dobrze wiem, że gdyby osiągnięcie sukcesu było możliwe bez konieczności przechodzenia przez piętrzące się trudności, ktoś na pewno już dokonałby tego, czego ja dokonałam, i mój wysiłek byłby daremny, ale wciąż nie istnieje żadne czasopismo, w którym mogłabym opisać, jak wygląda moja praca i ile serca i wysiłku w nią wkładam. W końcu przychodzi ósma rano i zaraz trzeba będzie uzupełnić zaopatrzenie, podpisać wypłaty, zarezerwować bilety lotnicze, więc zwieszam głowę i kończę pisać kolejne sprawozdanie naukowe, podczas gdy ból, duma, żal, lęk, miłość i tęsknota w milczeniu podchodzą mi do gardła. Po dwudziestu latach pracy w laboratorium pozostały mi do spisania dwie opowieści: jedną z nich muszę, a drugą chcę napisać. Nauki ścisłe to dziedzina tak osobliwie przekonana o własnej wartości, że nie jest w stanie niczego się pozbyć. To dotyczy nawet suwaków logarytmicznych mojego ojca, przechowywanych w piwnicy naszego domu rodzinnego, w pudle pieczołowicie opisanym jako „Standardowe suwaki logarytmiczne [25 cm] 30 szt.”. Jest ich trzydzieści, ponieważ to ważne, by każdy student miał swój przyrząd – naukowcy robią wiele rzeczy, ale dzielenie się sprzętem nie jest jedną z nich. Te stare suwaki do niczego już się nie przydadzą. Zostały bezapelacyjnie i bezpardonowo zastąpione najpierw przez kalkulatory, potem przez komputery, a ostatnio przez telefony. Pudło z nimi nie jest podpisane żadnym nazwiskiem – widnieje na nim jedynie sucha informacja o tym, co znajduje się w środku. Kiedyś patrzyłam na nie tęsknym wzrokiem i pragnęłam, by tata opatrzył je moim imieniem i nazwiskiem, ale prawda jest taka, że te suwaki do nikogo nie należą: one po prostu są. I z całą pewnością nigdy nie były moją własnością. *** W 2009 skończyłam czterdzieści lat. Od czternastu lat byłam wykładowczynią, a w tym samym roku dokonaliśmy ważnego przełomu w chemii izotopowej: udało nam się zbudować urządzenie, które pracowało z naszym spektrometrem masowym. W swoich domach macie zapewne wagę łazienkową, która jest w stanie pokazać różnicę między osobą ważącą 90 kilo a osobą ważącą 92 kilo. Ja mam wagę laboratoryjną, która pokazuje różnicę w ciężarze między atomem z dwunastoma neutronami a atomem z trzynastoma neutronami. A w zasadzie mam dwie takie wagi. To spektrometry masowe i każdy z nich jest wart jakieś pół miliona dolarów. Uczelnia zakupiła je dla mnie, nie kryjąc przy tym nadziei, że dzięki temu sprzętowi dokonam wspaniałych rzeczy, o jakich do tej pory nikomu się nie śniło, tym samym dodając splendoru uczelni i windując ją na jeszcze większe wyżyny. Na podstawie orientacyjnej analizy kosztów i zysków wyszło mi, że aby ten zakup zwrócił

się uczelni, co roku muszę dokonywać około czterech wspaniałych rzeczy, o jakich do tej pory nikomu się nie śniło, i tak aż do chwili, gdy padnę trupem. Całą sprawę komplikuje jeszcze to, że środki na zakup wszystkich innych potrzebnych rzeczy – substancji chemicznych, zlewek, bloczków karteczek samoprzylepnych, szmatek do czyszczenia spektrometrów – muszę zdobywać na własną rękę, składając ustne i pisemne prośby o dofinansowanie z funduszy państwowych bądź prywatnych, które obecnie w całym kraju drastycznie się kurczą. Tu nie mamy już takich sukcesów. Zdobywanie środków na wypłaty dla każdej osoby zatrudnionej w moim laboratorium poza mną odbywa się na tej samej zasadzie. Miło by było zagwarantować zatrudnienie dłuższe niż półroczne pracownikowi, który dla nauki poświęcił wszystko i pracuje po osiemdziesiąt godzin tygodniowo, ale świat naukowców funkcjonuje na zupełnie innych zasadach. Jeśli to czytacie i chcecie nas wspomóc, proszę, zadzwońcie do mnie. Byłabym niespełna rozumu, gdybym nie wtrąciła tego zdania. W 2009 roku minęły trzy lata, odkąd nasz zespół zaczął prace nad stworzeniem aparatu, który byłby w stanie wyizolować podtlenek azotu z gazów wydzielanych podczas detonacji ładunku wybuchowego domowej roboty. Kiedy już zaczął pracować, mieliśmy zamiar podłączyć go pod przód jednego ze spektrometrów i dokonać pomiarów. Ponieważ liczba neutronów w substancji chemicznej to swego rodzaju odciski palców tejże substancji, liczyliśmy na to, że uda nam się opracować nową metodę badania substancji osadzonych w następstwie ataku terrorystycznego. Pomysł był taki, by porównać i być może połączyć chemiczny odcisk palca pozostałości po wybuchu z chemicznymi śladami zebranymi z powierzchni, na których materiał wybuchowy mógł być skonstruowany, takimi jak na przykład blat kuchenny. W 2007 roku udało nam się „sprzedać” nasz pomysł Narodowej Fundacji Nauki tuż po tym, jak prasa podała, że to materiały wybuchowe domowej roboty są odpowiedzialne za ponad połowę zgonów wśród sił koalicji zbrojnej w Afganistanie. Przyznano nam środki, o które się ubiegaliśmy. Mało tego, liczba na czeku miała więcej zer, niż kiedykolwiek widziałam na papierze. Chciałam badać wzrost roślin, ale nauka w służbie wojny zawsze zarabia na siebie więcej niż nauka w służbie wiedzy. Mój niecny plan polegał na tym, żeby czterdzieści godzin tygodniowo poświęcić na projekt o ładunkach wybuchowych, a pozostałe czterdzieści na boku przeznaczyć na nasze eksperymenty z zakresu biologii roślin. Ten system pracy spowodował, że byliśmy niesamowicie wyczerpani i gorzej reagowaliśmy na typowe niepowodzenia i przeszkody. Reakcja chemiczna, którą chcieliśmy dopracować, była trudna i szło nam to opornie: mimo że stosunkowo łatwo było uzyskać azot z substancji osadzonej po wybuchu, konwersja połączonego z nim tlenu okazała się trudniejsza, niż się tego spodziewaliśmy, mieliśmy kłopoty ze śledzeniem neutronów podczas całego procesu. Szczerze mówiąc, bez względu na to, co poddawaliśmy analizie, gdy tylko podłączaliśmy spektrometr, uzyskiwaliśmy prawie identyczne odczyty. Można było dostać szału. To było jak proszenie kogoś o rozróżnienie między zielonym i czerwonym światłem drogowym, za każdym razem otrzymując odpowiedź „zielone”, bez względu na to, który z kolorów pokazało się badanemu. W którym momencie traci się w takich przypadkach cierpliwość i odprowadza do drzwi taki zamroczony obiekt badań, by zastąpić go nowym rekrutem? Cóż, odpowiedź brzmi: jeśli jesteście tak uparci jak ja, to nigdy. Zwolniliśmy tempo i zaczęliśmy być dokładniejsi, w nadziei, że uda nam się wyeliminować te niewielkie nieścisłości, które nie wpłynęłyby na wynik mniej precyzyjnego eksperymentu. Wkrótce okazało się, że zadania, których ukończenie miało nam zająć dwie godziny, zajmowały cztery dni, a osiem, żeby je ukończyć w sposób poprawny.

Musieliśmy też wcisnąć te prace laboratoryjne w codzienny grafik pełen podlewania, nawożenia i dokumentowania wzrostu setki roślin. Mimo że to był dzień jak co dzień, nigdy nie zapomnę wieczoru, w którym wreszcie udało nam się zsynchronizować nasz „wybuchowy” analizator ze spektrometrem i kiedy zaczął pokazywać nam znormalizowane odczyty, których od tak dawna się po nim spodziewaliśmy. To był późny niedzielny wieczór. Pora, o której już czuje się nadciągający poniedziałek. Jak zwykle zamartwiałam się naszym budżetem. Ponieważ projekt zbliżał się ku końcowi, mogłam dokładnie określić dzień, w którym skończą się nam pieniądze. Siedziałam w swoim gabinecie, ślęcząc nad cenami odczynników, rzucając czary na centy i starając się przemienić je w dolary, lecz wciąż nie byłam w stanie odsunąć od nas widma bankructwa na dłużej niż kilka miesięcy. Nagle drzwi się otworzyły i do gabinetu wpadł Bill, mój laboratoryjny partner. Z impetem usiadł na koślawym krześle, a na moje biurko rzucił jakieś papiery. – Dobra, już mogę to powiedzieć: ten skurwysyn działa, i to jak działa! – oznajmił. Zaczęłam przeglądać papiery, które przyniósł, nie dziwiąc się, że odczyty próbek różnych gazów różniły się teraz i pokazywały poprawne wartości. Na ogół jestem skłonna uznać coś za sukces na długo przed Billem, który zazwyczaj chce przeprowadzić jeszcze jedną rundkę testów i ostatnią kalibrację, zanim przyzna, że okres błędów i wypaczeń mamy już za sobą. Uśmiechnęliśmy się do siebie szeroko, wiedząc, że znowu nam się udało. Cały ten projekt stanowi wspaniałą ilustrację naszej współpracy: ja wymyślam mrzonkę i rozdmuchuję ją do granic możliwości, gotowy pomysł sprzedaję którejś z agencji rządowych, załatwiam zaopatrzenie, a potem wszystko to zrzucam na biurko Billa. Bill buduje jeden, drugi i trzeci prototyp, bez przerwy powtarzając, że cały ten pomysł to rozdmuchana do granic możliwości mrzonka. Gdy jego piąty prototyp jest obiecujący, a siódmy działa (pod warunkiem że włączając go, ma się na sobie niebieską koszulę i stoi się twarzą zwróconą ku wschodowi), oboje już czujemy smak sukcesu. Następnie wkraczamy w fazę polegającą na tym, że ja pracuję dniami, a on nocami, esemesując i zamieszczając posty z kolejnymi odczytami na Facebooku i Twitterze, i tak aż do momentu, gdy nasz aparat udowodni, że jest tak samo dokładny i niezawodny jak należąca do mojej babci maszyna do szycia marki Singer. Potem Bill przeprowadza jeszcze jedną rundkę testów, albo dwie, a może i trzy – i dopiero wtedy można uznać, że skończyliśmy. Następnie przychodzi pora na napisanie sprawozdania końcowego, co jest moim zadaniem: opisuję w nim, z jaką niespotykaną łatwością udało nam się postawić nasze „dziecko” na nogi i pognać je na podwórko, by sobie trochę pobiegało, udowadniając przy tym, jak wspaniałą inwestycję zrobił nasz sponsor, finansując nasz projekt. Wraz z początkiem kolejnego roku podatkowego zaczynamy całą zabawę od nowa, z jeszcze ambitniejszymi celami na horyzoncie i z budżetem, który starcza nam do połowy projektu – to znaczy, jeśli oszczędnie gospodarujemy środkami. Niezaprzeczalne rezultaty osiągnięte w uczciwy i rzetelny sposób to najniewinniejsza rzecz pod słońcem, ale kiedy z Billem udaje nam się je uzyskać, czujemy się jak Bonnie i Clyde cieszący się z kolejnej ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości. „I co nam teraz zrobicie!” Tamtego wieczoru najpierw wymachiwałam pięściami w stronę sufitu, a potem przeczesałam palcami swoje strąkowate włosy, starając się wmasować trochę tlenu w mózg (nawyk, którego nabawiłam się jeszcze na studiach). – Wiesz co, zaraz będziemy za starzy na pracę po nocach. Rzuciłam okiem na zegar i uświadomiłam sobie, że mój syn poszedł spać dobre kilka godzin

wcześniej. – Ale jak nazwiemy nasz aparat? – Pobudzony sukcesem Bill chciał zarządzić burzę mózgów, aby wymyślić jakąś śmieszną nazwę, którą można by było ukryć pod jeszcze śmieszniejszym skrótem. – Mamy tu katalizowaną niklem dysmutację, więc może coś w rodzaju „KATNIDY”? Żaden pisarz na świecie nie przechodzi takich katuszy z doborem słów jak naukowiec. Terminologia to w naszym świecie wszystko: rozpoznajemy coś po zwyczajowej nazwie, opisujemy za pomocą ogólnie przyjętych terminów, badamy w całkowicie zindywidualizowany sposób, a następnie piszemy o tym szyfrem, którego opanowanie zabiera nam jakiś rok życia. Dokumentując naszą pracę, nie „zgadujemy”, ale „stawiamy hipotezy”, nie „stwierdzamy”, ale „wnioskujemy”. Słowo „znaczący” ma dla nas tak niejasne znaczenie, że do niczego się nie przydaje, natomiast wyraz „wysoce” potrafi załatwić dofinansowanie w postaci pół miliona dolarów. W świecie nauki prawo do nadania nazwy nowemu gatunkowi, nowemu minerałowi, nowej cząstce atomowej, nowemu związkowi chemicznemu lub nowej galaktyce jest uznawane za najwyższy zaszczyt, jakiego naukowiec może dostąpić. Każda dziedzina nauki rządzi się w tym względzie swoimi surowymi prawami. Trzeba zebrać wszystko, co się wie o swoim odkryciu, jak również o świecie, w którym się żyje, wykorzystać to, co się zapamiętało, i to, co nas bawi i rozśmiesza, zrobić jakąś aluzję do czegoś odwiecznego, a także do współczesności, by na koniec ochrzcić swoje dzieło najlepiej, jak tylko można, żywiąc przy tym płonną nadzieję, że nazwa się przyjmie i pozostanie w pamięci ludzkości na wieki wieków. Tamtej nocy byłam jednak zbyt zmęczona po całym dniu. Chciałam tylko iść do domu i położyć się spać. – Moglibyśmy go nazwać „aparatem za czterysta osiemdziesiąt tysięcy dolarów z kieszeni podatnika”, bo tyle na to cholerstwo wydaliśmy – wysyczałam w kierunku krnąbrnej dokumentacji budżetowej, która mimo tortur wciąż odmawiała współpracy. Teraz, gdy nasz projekt dobiegł końca, nie miałam pojęcia, do kogo zwrócić się o dofinansowanie. Poprzedniego roku wykorzystaliśmy do cna nasze stałe fundusze, a budżety wszystkich agencji rządowych, które do tej pory finansowały nasze badania, kurczyły się. Chociaż uwielbiam pracę naukowca, muszę przyznać, że zmęczyły mnie wszystkie te trudności, które dawno już powinny się dla nas skończyć. Bill przez chwilę mi się przypatrywał, po czym wstał, uderzając się po udach. – Nie musimy nadawać mu żadnej nazwy. Wymyślę tylko coś z twoim nazwiskiem w tle i wystarczy. – Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy i oboje zobaczyliśmy w nich odbicie piętnastu lat wspólnej pracy. Skinęłam potakująco głową, a kiedy szukałam odpowiednich słów, żeby mu podziękować, odwrócił się i wyszedł z gabinetu. Bill jest mocny w tym, w czym ja jestem słaba, więc się uzupełniamy, tworząc jedną pełną osobę: połowę tego, czego potrzebujemy, bierzemy od świata, a połowę od siebie. Przysięgłam sobie w duchu, że zrobię wszystko, by zebrać pieniądze na wyższą pensję dla niego i fundusze na dalsze istnienie laboratorium. Musiałam tylko znaleźć jakiś sposób, tak jak to robiłam przez te wszystkie lata. W swoich osobnych, lecz sąsiadujących ze sobą pokojach oboje włączyliśmy radio, ustawiając odbiór na inne stacje, i wróciliśmy do pracy, po raz kolejny dodając sobie otuchy, że nie jesteśmy sami.

2 JAK WIĘKSZOŚĆ LUDZI I JA mam szczególne drzewo, które pamiętam z dzieciństwa. Był to mianowicie niebieskawy świerk kłujący (Picea pungens), który przez długie miesiące ciężkiej zimy bezczelnie zachowywał zieleń. Pamiętam jego ostre i gniewne igły odcinające się na tle bielutkiego śniegu i szarego nieba. Wydał mi się idealnym wzorem stoicyzmu, który w sobie kultywowałam. Latem przytulałam się do niego, wspinałam się po nim i mówiłam do niego, wyobrażając sobie, że mnie zna i że schowana pod jego gałęziami staję się niewidzialna. U jego podnóża obserwowałam krzątające się w tę i z powrotem mrówki z martwymi igłami na plecach, zupełnie jakby były skazane na któryś z niższych kręgów piekła dla owadów. Kiedy podrosłam, zdałam sobie sprawę, że temu drzewu tak naprawdę na mnie nie zależy, i dowiedziałam się, że z wody i powietrza potrafi samo wytwarzać dla siebie substancje odżywcze. Wiedziałam, że moją wspinaczkę odczuwa (co najwyżej) jak prawie niezauważalną wibrację, a wyrywanie jego gałązek na budowę szałasu odczuwało tak, jak bym ja odczuła wyrwanie pojedynczych włosów z głowy. A jednak przez kolejne kilkanaście lat zasypiałam o kilka metrów od tego drzewa, oddzielona od niego jedynie okienną szybą. Potem poszłam do college’u i rozpoczęłam długi proces rozstawania się z dzieciństwem i moim miastem rodzinnym. Od tamtego czasu uświadomiłam sobie, że moje drzewo też kiedyś było dzieckiem. Zalążek, z którego się ukształtowało, całymi latami znajdował się pod ziemią, zawieszony między niebezpieczeństwami wynikającymi ze zbyt długiego i zbyt krótkiego czekania na dogodną chwilę, by opuścić nasionko. Każdy najmniejszy błąd spowodowałby niechybną śmierć, pożarcie przez zawzięty, bezlitosny świat zdolny w ciągu zaledwie kilku dni rozłożyć najsilniejszy nawet liść. Moje drzewo było kiedyś również nastolatkiem. Przeszło przez dziesięcioletni okres dzikiego wzrostu, nie przejmując się zbytnio przyszłością. Między dziesiątym a dwudziestym rokiem życia jego rozmiary podwoiły się, a ono raczej nie było dobrze przygotowane na nowe wyzwania i obowiązki, które taki wzrost niósł ze sobą. Starało się dorównać swoim kolegom, a od czasu do czasu ośmielało się nawet przebić ich, bezczelnie zagarniając dla siebie większy przydział promieni słonecznych. Skupione wyłącznie na wzroście, było niezdolne wytworzyć nasiona, choć targała nim burza hormonów. Jak inne nastolatki zauważało zmieniające się pory roku: wiosną wystrzeliwało wysoko w górę, na lato wytwarzało nowe igły, jesienią rozpościerało korzenie, niechętnie przygotowywało się na zimową nudę. Z perspektywy nastolatków dorosłe drzewa stanowiły obraz tak otępiającej, jak i bezkresnej przyszłości. Nic oprócz pięćdziesięciu, osiemdziesięciu, a może i stu lat opierania się upadkowi, bez urozmaiceń takich jak stopniowa wymiana obumarłych igieł co rano i zakręcanie kurków z enzymami co wieczór. Nie będzie już dzikiego przypływu świeżych substancji odżywczych sygnalizującego podbicie nowego terytorium pod ziemią. Jedynie stary, dobry korzeń pierwotny wciskający się w szczeliny powstałe po poprzedniej zimie. Każdego roku dorośli nabierali trochę grubości w połowie pnia, co było jedną z niewielu oznak upływających lat. W gałęziach zazdrośnie chowały z trudem i latami zdobywane składniki pokarmowe, powiewając nimi nad

głowami wiecznie głodnych młodszych pokoleń. W dobrym sąsiedztwie bogatym w wodę, urodzajną ziemię i, co najważniejsze, o dobrym nasłonecznieniu wyrastają drzewa osiągające maksimum swojego potencjału. Dla porównania: drzewa dorastające w niezdrowej okolicy są skarłowaciałe, w swoich nastoletnich latach nie doświadczają okresu dzikiego wzrostu, a całą swoją energię poświęcają po prostu na przeżycie, rosnąc o połowę wolniej od drzew szczęściarzy. W ciągu tych osiemdziesięciu kilku lat życia moje drzewo z pewnością kilka razy chorowało. Niezdolne uciec przed krzyżowym ogniem owadów i zwierząt chcących zrobić z niego posiłek bądź schronienie, zawczasu przygotowało się na potencjalne ataki, przywdziewając zbroję ostrych szpic i trującego, niejadalnego soku. Na największe niebezpieczeństwo narażone były jego wrażliwe korzenie, przyduszone kocem gnijącej roślinności. Moje drzewo opłacało koszty utrzymania tej ochrony ze swoich niewielkich oszczędności początkowo przeznaczonych na przyjemniejsze cele: każda kropla soku to nienarodzone nasionko, każdy cierń to liść, który nigdy nie powstał. W 2013 roku moje drzewo popełniło fatalny błąd. Uznawszy, że zima już się skończyła, rozpostarło swoje gałęzie i zabrało się do wytwarzania bujnych igieł na lato. Ale w maju nieoczekiwanie przyszła śnieżyca, a przez weekend napadały całe góry śniegu. Drzewa iglaste są w stanie utrzymać duży ciężar tego białego puchu, ale dodatkowe obciążenie w postaci bujnych igieł okazało się zbyt wielkim wyzwaniem dla mojego drzewa. Jego gałęzie najpierw zaczęły się uginać, a potem jedna po drugiej się połamały i został jedynie nagi pień. Rodzice poddali moje drzewo eutanazji, ścinając je i wyrywając jego korzenie. Kiedy kilka miesięcy później wspomnieli mi o tym w rozmowie telefonicznej, stałam w oślepiającym słońcu, mieszkając osiem tysięcy kilometrów dalej, w miejscu, gdzie nigdy nie padał śnieg. Co za ironia usłyszeć, że moje drzewo umarło w chwili, gdy zaczynałam w pełni doceniać jego istnienie. Tak naprawdę to nie było tylko istnienie – moje drzewo wiodło prawdziwe życie, jednocześnie podobne i różne od mojego. Jak ja mijało na swej drodze kamienie milowe. Moje drzewo miało swój czas – i czas je zmienił. Czas zmienił również mnie, moją percepcję tego drzewa i moją percepcję tego, jak samo siebie widziało. Nauka nauczyła mnie, że wszystko jest bardziej skomplikowane, niż to się nam wydaje na pierwszy rzut oka, i że umiejętność czerpania szczęścia z odkryć jest przepisem na piękne życie. Dzięki niej przekonałam się również, że dokładne spisywanie wszystkiego jest jedyną prawdziwą obroną przed zapomnieniem czegoś ważnego, co kiedyś istniało, a czego już nie ma, takiego właśnie jak ten świerk, który powinien był mnie przeżyć, ale umarł przede mną.

3 NASIONKO UMIE CZEKAĆ. Mija przynajmniej rok, zanim większość zdecyduje się wypuścić kiełki. Zdarzają się też takie jak nasiono czereśni, dla którego i sto lat czekania to nie problem. Na co dokładnie nasionko czeka, pozostaje jego tajemnicą. Tylko jakieś unikatowe połączenie odpowiedniej temperatury, wilgotności, światła i innych warunków jest w stanie przekonać je, by skoczyło na głęboką wodę i wykorzystało szansę – swoją jedyną szansę – na wyrośnięcie. Podczas czekania nasionko żyje. Każdy leżący na ziemi żołędź jest tak samo żywy jak górujący nad nim trzystuletni dąb. Ani ono, ani on nie rosną, ale po prostu czekają. Różni je jednak to, czego wyczekują: nasionko czeka, by rozkwitnąć, natomiast drzewo – by umrzeć. Na spacerze w lesie najpewniej spoglądacie w górę na rośliny, które zdołały wyrosnąć tak wysoko, jak wy sami nigdy nie zdołacie. Prawdopodobnie nigdy nie patrzycie w dół, gdzie pod waszymi stopami leżą setki żywych, cierpliwych nasion. Pełne nadziei i wbrew rozsądkowi czekają na sposobność, która najpewniej nigdy nie nadejdzie. Ponad połowa z nich umrze, zanim poczuje impuls do zakiełkowania, a zdarzają się i takie katastrofalne lata, kiedy umierają wszystkie bez wyjątku. Jednak całe to żniwo śmierci to praktycznie kropla w morzu życia, skoro co roku jedna brzoza wytwarza przynajmniej dwieście pięćdziesiąt tysięcy nasion. Na jedno leśne drzewo przypada jakieś sto potencjalnych drzew czekających w ziemi, żywych i żarliwie pragnących zaistnieć. Kokos to nasionko o wielkości ludzkiej głowy. Może przepłynąć cały Atlantyk od wybrzeży Afryki aż po Karaiby i tam puścić korzenie. Dla porównania nasionka orchidei są mikroskopijne: milion takich nasionek swoim łącznym ciężarem nie przewyższa wagą spinacza do papieru. Jednak bez względu na wielkość każde nasionko to głównie pokarm dla rozwijającego się w nim zarodka. Zarodek natomiast to zbiór zaledwie kilkuset komórek, ale stanowi matrycę dla prawdziwej rośliny, z już zaznaczonymi korzeniami i pędami. Gdy zarodek w nasionku zaczyna rosnąć, najzwyczajniej w świecie rozprostowuje swoje zwinięte ciałko, rozciągając się i oficjalnie upominając o swoje prawo do pełnej formy. Twarda łupina, która pokrywa pestkę brzoskwini, sezamu, gorczycy czy orzecha, istnieje głównie po to, by ograniczać ten rozrost. W laboratorium po prostu usuwamy tę powłokę i podlewamy – to wystarczy, by niemal każde nasionko zaczęło się rozwijać. Przez te wszystkie lata rozłupałam pewnie tysiące takich nasiennych skorupek, ale nigdy nie przestawało mnie zdumiewać, gdy już następnego dnia widziałam wyrastające z nich zielone pędy. Coś, co było tak trudne, przy odrobinie pomocy przestaje takie być. W odpowiednim miejscu i w odpowiednich warunkach można wreszcie stać się sobą. Kiedy naukowcy otworzyli łupinę nasionka lotosu orzechodajnego (Nelumbo nucifera) i pobudzili zarodek do życia, zachowali też pustą łuskę po nim. Przeprowadziwszy na niej datowanie metodą węgla, odkryli, że nasionko czekało na nich w torfowisku w Chinach nie mniej niż dwa tysiące lat. Podczas gdy powstawały i upadały całe cywilizacje, ten mały robaczek

kurczowo trzymał się nadziei na przyszłość. I w końcu pewnego dnia w pewnym laboratorium jego marzenia się spełniły. Ciekawe, gdzie jest teraz. Każdy początek to koniec czekania. Każdy z nas ma 1 (słownie: jedną) szansę na tym świecie. Każdy z nas jest jednocześnie czymś niemożliwym i nieuchronnym. Każde w pełni rozwinięte drzewo było najpierw nasionkiem, które czekało.

4 MIAŁAM DZIEWIĘTNAŚCIE LAT, gdy po raz pierwszy przeprowadziłam eksperyment, który nie był szkolnym odtwarzaniem wyuczonego na pamięć procesu, a przeprowadziłam go dla pieniędzy. Będąc studentką Uniwersytetu Minnesoty w Minneapolis, pracowałam w czterdziestu różnych miejscach. Przez całe cztery lata, które tam spędziłam, pracowałam po dwadzieścia godzin tygodniowo, a w czasie przerw semestralnych jeszcze więcej, by dorzucić trochę grosza do stypendium. Pracowałam jako korektorka w gazetce uczelnianej, sekretarka dziekana Wydziału Rolniczego, kamerzystka w programie studiów na odległość, operatorka urządzeń polerująca szkiełka podstawowe w mikroskopach. Uczyłam pływania, wyszukiwałam zamówione w bibliotece książki, prowadziłam bogaczy na ich miejsca w Audytorium Northropa. Jednak nic nie przebiło pracy w szpitalnej aptece. Koleżanka z zajęć z chemii poleciła mnie w szpitalu uniwersyteckim, gdzie sama była zatrudniona. Płacili dobrze, mówiła, i pozwalali pracować po dwie ośmiogodzinne zmiany pod rząd, z zyskiem półtorej godziny podczas drugiej. Po rozmowie ze mną jej szef od razu przyjął mnie do pracy, bez zapoznania się z moimi kwalifikacjami i referencjami, co było nieco niepokojące, a ja nagle stałam się dumną posiadaczką dwóch turkusowych fartuchów szpitalnych. Do pracy stawiłam się następnego dnia po zajęciach o godzinie czternastej trzydzieści, gotowa do rozpoczęcia zmiany o piętnastej. Miałam pracować w znajdującej się w piwnicy aptece głównej, w której trzymano, sortowano i rejestrowano dosłownie każde lekarstwo podawane każdemu pacjentowi szpitala. Apteka sama w sobie była ogromnym obiektem, miała własny punkt informacyjny, punkt dostawczy i kilkanaście sal magazynowych, w tym chłodni o różnych temperaturach. Była trochę jak laboratorium o otwartej przestrzeni. Wielkością przypominała halę magazynową, w której kłębili się pracownicy przygotowujący lekarstwa na zamówienie potrzebne do leczenia bardziej skomplikowanych przypadków. Zastępca kierownika poinstruował mnie, że zacznę jako goniec dostarczający zamówione dożylne środki przeciwbólowe do oddziałowych stanowisk pielęgniarskich. W tamtych czasach lekarz musiał wypisać receptę na potrzebny środek, którą następnie zanoszono do szpitalnej apteki. W laboratorium przy aptece wstrzykiwano niewielką ilość środka przeciwbólowego do sflaczałego woreczka z płynem, który natychmiast zawijano w gruby papier. Każdy pracownik, do którego woreczek trafiał, musiał się na tym papierze podpisać i przybić pieczątkę z godziną jego otrzymania. Po powtórnym sprawdzeniu zawartości przez farmaceutę z doktoratem woreczek był przekazywany gońcowi, który składał na nim swój podpis, a następnie szedł z nim przez szpital i przekazywał bezpośrednio pielęgniarce zajmującej się pacjentem, dla którego zamówiono dany środek. Pielęgniarka również podpisywała woreczek, po czym zapewne podawała lek pacjentowi.

Po dostarczeniu przesyłki goniec miał obowiązek sprawdzić, czy w przegródce przy stanowisku pielęgniarskim nie znajdują się kolejne zamówienia, a jeśli takowe tam były, zabierał je ze sobą na dół do apteki. Dopingowało mnie to, że mój podpis jest niezbędny w tym, jak mi się wydawało, pilnym procesie, przez co z kolei nabawiłam się wybujałych fantazji, w których na co dzień przynosiłam pacjentom ukojenie, ratowałam dusze i generalnie podtrzymywałam wszelkie życie. Tak jak każdą dziewczynkę, która dostawała piątki z nauk przyrodniczych, i mnie zachęcano do pójścia na medycynę, a ja zaczynałam się nad tym zastanawiać, żywiąc płonną nadzieję na otrzymanie jakiegoś wspaniałego stypendium. Praca gońca pozwalała mi na swobodne przemieszczanie się po szpitalnych korytarzach i obserwację różnic w systemie pracy poszczególnych stanowisk pielęgniarskich, choć moja trasa przebiegała na ogół na linii apteka–hospicjum. Wprawiłam się w pracy ciurkiem przez wiele godzin, bez przerw na jakiekolwiek interakcje społeczne poza wymianą spojrzeń przy składaniu podpisu. Chociaż byłam otoczona ludźmi, niegasnącym światłem i cicho pracującymi urządzeniami, funkcjonowałam odłączona od reszty, a cała ta otaczająca mnie aktywność nie absorbowała mojej uwagi bardziej niż mój własny oddech. Odkryłam również, że potrafię zaprząc do pracy nad konkretnym zadaniem swoją podświadomość, podczas gdy mój świadomy umysł zajęty był rutyną dnia roboczego. Podczas rozmowy o pracę spoglądałam tęsknym wzrokiem w kierunku głównego laboratorium, gdzie krzątały się całe zastępy techników, napełniając i opróżniając strzykawki, sprawdzając zawartość fiolek i rozpakowując sterylne rurki. Zapytałam farmaceutkę, co takiego przygotowują. – Głównie leki przeciwarytmiczne stosowane przy atakach serca – wyjaśniła. Następnego ranka poinformowałam profesora od literatury angielskiej, że moja praca semestralna będzie nosiła tytuł „Użycie i znaczenie słowa «serce» w Davidzie Copperfieldzie”. Euforia, jaka mnie ogarnęła po złożeniu tej deklaracji, zaczęła powoli znikać, w miarę jak kartka po kartce wertowałam tę powieść, spisując mnożące się w nieskończoność przykłady użycia wybranego przeze mnie słowa klucza. Już w pierwszych dziesięciu rozdziałach znalazłam setki „serc”, „serdeczności” i tym podobnych, więc postanowiłam ograniczyć się do analizy najważniejszych przykładów. Jednak i ten pomysł spalił na panewce, gdy w rozdziale trzydziestym ósmym natknęłam się na następujące zdanie: „Rzeczą, której nie jestem w stanie opisać, jest drzemiąca na dnie mego serca zazdrość nawet o Śmierć”. Myślałam i myślałam, jak to rozgryźć, ale nic nie wymyśliłam. W końcu wybiła druga, a ja musiałam iść do pracy. Tego wieczora jakieś dziesięć albo dwadzieścia razy kursowałam między apteką a oddziałem opieki paliatywnej, z oczami i dłońmi skupionymi na wykonywaniu obowiązków. Zapadła głęboka noc, a mój umysł zaczęła ogarniać równie głęboka zaduma. Uświadomiłam sobie, że jako pracownicy szpitala jesteśmy opłacani, by podążać za Śmiercią, podczas gdy ona odprowadza na drugą stronę wątłe, wyczerpane ciała, żegnane przez bliskich. Moim zadaniem było witanie tego pochodu na wyznaczonych stacjach i dostarczanie zaopatrzenia na drogę. Kiedy ta znużona grupa znikała za horyzontem, my zawracaliśmy, wiedząc, że za chwilę pojawi się kolejna zrozpaczona rodzina, która będzie potrzebowała naszej pomocy. Ani lekarze, ani pielęgniarki, ani ja nie płakaliśmy, ponieważ załamani mężowie i córki umierających wylewali już dość łez za nas wszystkich. Bezsilni i bezradni w obliczu Śmierci nie przestawaliśmy jednak wykonywać swoich zadań w aptece, wstrzykując dwadzieścia mililitrów zbawienia do torebki pełnej łez, kilkakrotnie ją błogosławiąc i zanosząc w ramionach do hospicjum jak dziecko na ofiarowanie.

Lekarstwo wpływało do nieruchomej żyły, rodzina zbliżała się do łóżka chorego, a ocean bólu na jakiś czas uszczuplał się o kilka miarek. Po zakończeniu zmiany poszłam do domu i zaczęłam pisać i pisać, podczas gdy wcześniej siedziałam tylko ze wzrokiem wbitym w ekran komputera, niezdolna przelać na papier ani słowa. Przed pracą nauczyłam się na pamięć najtrudniejszych ustępów powieści, a potem pozwoliłam podświadomości rozgryzać ich znaczenie podczas zmiany w szpitalu. Każdy pracownik szpitala był zobowiązany zrobić sobie trzy dwudziestominutowe przerwy na każdą ośmiogodzinną zmianę, ale gońcom kazano również zaplanować grafik przerw po to, by zawsze w razie pilnej potrzeby grupa dyżurna była uszczuplona tylko o jedną osobę. Ta polityka zmusiła mnie do wypracowania systemu efektywnego zarządzania czasem i wędrówką myśli, a także umiejętności szybkiego przełączania się z powrotem na tryb pracowniczy. Umiałam godzinami zaprzęgać mózg do pracy dłońmi, na dwadzieścia minut przenieść go do głowy, po czym przelać go z powrotem w palce, jak wodę z wiadra do wiadra. Przerwy spędzałam na niewielkich dziedzińcach ukrytych wśród szpitalnych budynków, rozkoszując się światłem naturalnym i nieprzetworzonym powietrzem. Pewnego dnia leżałam na trawie z uniesionymi nogami, licząc leżące na ziemi niedopałki papierosów i próbując pobudzić krążenie w górnych partiach ciała. „Poranne słońce padało skosem na ściany szczytowe i wprawione weń okna z szybkami w ołowianych ramkach, przydając im złotego blasku, a niektóre jego prastare promienie zdawały się dotykać i mojego serca” – cytowałam ustęp z rozdziału pięćdziesiątego drugiego. Zauważyłam wyglądającą zza węgła dziedzińca przełożoną, która, zauważywszy mnie, skinęła, bym weszła do środka. W pierwszej chwili wystraszyłam się, że straciłam rachubę czasu, ale spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że zostało mi jeszcze całe pięć minut przerwy. Gdy wróciłyśmy do aptecznego laboratorium, moja przełożona i obecna tam farmaceutka z doktoratem spojrzały na mnie groźnie. – Dlaczego nie korzystasz z głównego wyjścia, kiedy dostarczasz woreczki z substancjami kontrolowanymi? – padło pytanie. – Bo chodzę tylnymi schodami. – Ale stamtąd nie ma przejścia do wieży, w której jest hospicjum – upierała się przełożona. – Jest, jeśli się przejdzie przez rampę dostawczą przy kantynie. – Więc nigdy nie korzystasz z windy? – Farmaceutka wyglądała na zdziwioną. – To skrót i nie trzeba czekać – odpowiedziałam. – Tą drogą naprawdę jest szybciej, zmierzyłam czas. W końcu na górze czeka ktoś cierpiący z bólu, prawda? Moje przełożone wymieniły się spojrzeniami, przewróciły oczami i wróciły do swoich obowiązków. To tylko część prawdy, że opracowałam tę trasę, aby skrócić czas dostawy. Musiałam też nieustannie się ruszać, żeby spalić nieprzebrane pokłady młodzieńczej energii, której dzikie przypływy nie dawały mi zasnąć niekiedy przez wiele dni z rzędu. Praca w szpitalu była dla mnie misją, która nadawała mojemu życiu sens, a dniom rutynę, która utrzymywała w karbach moje pędzące myśli. Pod koniec popołudniowej zmiany zawsze któryś z gońców dzwonił i zgłaszał chorobę, dając mi możliwość zostania na nocną zmianę, jeśli akurat zanosiło się na to, że i tak nie będę mogła zasnąć. Ostatecznie wracałam do domu jeśli nie senna, to przynajmniej wyczerpana, mogąc się pocieszyć, że nie czuwałam w samotności, a wypłata urosła. „Muszelki i kamyki na plaży… wprowadzały spokój do mojego serca” – przypomniałam sobie zdanie z rozdziału dziesiątego.

No i robiłam coś ważnego – a przynajmniej tak sobie mówiłam. Jakiś miesiąc po rozmowie o trasach i skrótach, weszłam do apteki, a farmaceutka z doktoratem zawołała: – Lydia, przyszła! Potem zwróciła się do mnie z wyjaśnieniem: – Lydia przeszkoli cię w przygotowywaniu woreczków. I w ten prosty sposób zakończyła się moja kariera jako gońca. Lydia wstała od stanowiska i spojrzała z ukosa na swoją przełożoną. W wyrazie jej twarzy nie wyczytałam gratulacji z powodu awansu, ale czułam, że szkolenie z nią to płotek dzielący mnie od miłej podwyżki i że trzeba go po prostu przeskoczyć. – Chodź, pora na relaks! – wrzasnęła Lydia zgrzytliwym głosem, bardziej po to, by zirytować farmaceutkę, niż mnie powitać. Byłam podekscytowana, a „moje serce napełniła nowa nadzieja na rozkosz”, cytując ustęp z rozdziału dwudziestego. Zamiast dostarczać woreczki z dożylnymi lekarstwami, miałam je teraz przygotowywać, a następnie przekazywać do powtórnego sprawdzenia i dostarczenia. Wyobrażałam sobie, jak siadam przy swoim stanowisku pracy i reguluję wysokość stołka. Oczyma wyobraźni widziałam się dumnie kursującą od swojego miejsca do stołu z zaopatrzeniem, gdzie wybierałam dokładnie te buteleczki ze stężonym medykamentem, które trzeba, tak jak bogata elegantka potrafi dobrać sobie idealny kolor lakieru do paznokci przed manikiurem. Widziałam się, jak zajmuję swoje miejsce, prostuję plecy i ramiona i przystępuję do czynienia magii, spokojnie, lecz sprawnie, bo koniec końców w grę wchodziło ludzkie życie. – Masz, zwiąż tym mocno włosy. – Lydia przerwała moje sny na jawie, wymachując mi przed oczami gumką recepturką. – I lepiej przyzwyczaj się do braku makijażu. Pewnie myślisz, że ja zawsze wyglądam jak śmierć – zastanawiała się na głos z ponurym uśmieszkiem. Rozpuszczone włosy, lakier do paznokci i biżuteria nie miały wstępu do apteki, ponieważ stanowiły dodatkową przestrzeń, na której mogły zbierać się zanieczyszczenia, a ja właśnie wtedy przybrałam ten charakterystyczny, zmordowany, „naturalny” look, który tak często widuje się u personelu szpitalnego, i do tej pory się go trzymam. Nasz zespół niemal w połowie dzielił się na studentów przygotowujących się do zawodu i wykwalifikowanych techników, ale mnie nie można było podpiąć pod żadną z tych grup. Jak tamci studenci miałam na głowie zajęcia i egzaminy, ale pracowałam ciężko jak technicy, bo po prostu ciągle musiałam mieć jakieś zajęcie. W świecie aptecznego laboratorium Lydia była na tak zwanym „dożywociu”, co oznaczało, że zaczęła tam pracować przed całą resztą. Podczas gdy ja odkładałam plecak, ona poinformowała naszą przełożoną farmaceutkę, że nauczy mnie orientować się wśród medykamentów, które były pogrupowane w magazynie według wzorów chemicznych. Nie byłam zbyt zdziwiona, kiedy przeszła obojętnie obok rzeczonego magazynu, kierując się w stronę wyjścia na dziedziniec. Lydia słynęła z dwóch rzeczy: przerw i podwózek. Wszystkie przysługujące jej przerwy robiła w ciągu pierwszych dziewięćdziesięciu minut ośmiogodzinnej zmiany, próbując w tym czasie wypalić trzy paczki papierosów, co w nieśpiesznych warunkach zajęłoby jej te osiem godzin. Żeby wypalić sześćdziesiąt papierosów w sześćdziesiąt minut, potrzeba nie lada koncentracji i mimo że Lydię łatwo dawało się zlokalizować na dziedzińcu, zazwyczaj była zbyt zajęta, żeby móc swobodnie porozmawiać. W drugiej godzinie swojej zmiany była niesamowicie uważna i produktywna, ale z zasady najmądrzej było trzymać się od niej z daleka jakieś pięć

godzin później, kiedy wszystko mogło zostać przez nią odebrane jako wyprowadzająca z równowagi obelga. Na dwadzieścia minut przed zakończeniem jej zmiany nawet farmaceuci unikali Lydii, gdy siedziała sztywno, wpatrując się we wskazówki zegara i zaciskając w trzęsącej się pięści jałową strzykawkę z igłą. To zabrzmi dziwnie, ale jeśli się było kobietą i kończyło się z Lydią zmianę w nocy, ona nalegała, że odwiezie współpracownicę do domu. Jedynym wyjaśnieniem tej strategicznej wspaniałomyślności, jakie od niej słyszałyśmy, była wiązanka warknięć na temat „tych dupków gwałcicieli”. Trudno mi było wyobrazić ich sobie, okutanych od stóp do głów, jak wypada przy dwudziestu stopniach na minusie, krążących niespokojnie po szpitalu aż do godziny dwudziestej trzeciej, kiedy to stadko znużonych studentek pielęgniarstwa chwiejnym krokiem wstępowało na ich tereny łowieckie. W tamtej części kraju w styczniu bywało jednak tak zimno, że nie odrzucało się lekką ręką propozycji podwózki. Po wyjściu z komory gazowej dla biernych palaczy, zwanej również samochodem Lydii, już w korytarzu trzeba było zdjąć szpitalny fartuch, żeby mieszkanie przez tydzień nie cuchnęło jak sala spotkań związku górników. Lydia zawsze odjeżdżała dopiero wtedy, gdy widziała, jak za jej pasażerką zamykają się drzwi domu, a na werandzie włącza się i wyłącza światło. „Mignij dwa razy, jeśli komuś trzeba wyrwać jaja” – instruowała nas z iście macierzyńską troską. „Nie zastąpiła mi matki – nikt nie mógł jej zastąpić – ale wypełniła wakat w moim sercu, które ją przyjęło” – przypomniałam sobie zdanie z rozdziału czwartego i uśmiechnęłam się do siebie. Kiedy podczas tej mojej pierwszej godziny pobytu w aptecznym laboratorium wyszłyśmy z Lydią na dziedziniec, usiadłyśmy na metalowych krzesełkach przy jednym ze stojących tam stolików. Z fałd skarpetki wyjęła paczkę winstonów lightów i trzy razy uderzyła nią w kłąb kciuka. Wyciągnęła paczkę w moją stronę, częstując papierosem, a swojego odpaliła za pomocą społecznej zapalniczki przykutej łańcuchem do gałęzi niewielkiej brzozy, która, posadzona w cemencie, odbywała karę ciężkiego więzienia. Lydia wyciągnęła nogi i z przymkniętymi oczami zaciągnęła się głęboko dymem. Bawiłam się jej paczką papierosów, wytrząsając je lekko i ponownie chowając, choć sama nie paliłam. W moich oczach Lydia była bardzo wiekowa, co znaczyło, że miała jakieś trzydzieści pięć lat. Po sposobie, w jaki się nosiła, wnioskowałam, że przynajmniej trzydzieści cztery z tych trzydziestu pięciu lat były dla niej trudne. Przypuszczam też, że nie miała szczęścia w miłości, gdyż idealnie pasowała do typu kobiety, która siedziałaby przy kuchennym stole z filiżanką dżinu, czekając na powrót dzieci ze szkoły, gdyby miała szczęśliwe małżeństwo. W rozdziale trzydziestym szóstym Dickens pisze o tym lepiej, niż ja bym potrafiła: „Przypominała mi dzikie stworzenie, w tę i z powrotem ciągnące swój łańcuch po ubitej ścieżce, wyrywając sobie z piersi serce”. Ku mojemu zaskoczeniu również Lydia była ciekawa mnie i zapytała, skąd pochodzę. Kiedy podałam jej nazwę mojego miasta rodzinnego, powiedziała: – Taa, znam ze słyszenia, tam jest ta wielka rzeźnia. Jeny, wygrzebałaś się z niezłej dziury na Środkowym Zachodzie, co? Wzruszyłam ramionami, a ona mówiła dalej: – No cóż, istnieje tylko jedno gorsze miejsce, a mianowicie zamarznięty grajdół na północy, w którym ja się wychowałam. – Rzuciła na ziemię niezgaszonego peta, spojrzała na zegarek, po czym odpaliła następnego papierosa.

Kolejne pięć minut upłynęło nam w ciszy. W końcu zrobiła wydech i powiedziała: – Gotowa, żeby wracać? W odpowiedzi wzruszyłam ramionami i obie wstałyśmy. – Po prostu rób to, co ja, okej? Będę ci powoli pokazywać, dasz radę – powiedziała, tym samym kończąc moje formalne szkolenie z dziedziny farmakologii. Wciąż nie miałam pojęcia, jak stworzyć mieszankę medykamentów do wstrzyknięcia w żyłę schorowanego pacjenta, ale stwierdziłam, że nauczę się tego w trakcie pracy. Siedzenie obok Lydii i dokładne naśladowanie tego, co robi, okazało się niezłym sposobem na naukę techniki zachowania sterylności, która bardziej przypomina taniec dłońmi niż przygotowywanie czegokolwiek. W powietrzu, w którym się poruszamy, tak wewnątrz, jak i na zewnątrz budynków, znajduje się cała masa maleńkich żyjątek, które chętnie pożywiłyby się naszymi wnętrznościami, ale zazwyczaj nas nie nękają, bo nie są w stanie dostać się wystarczająco blisko soczystych części naszych ciał, takich jak mózgi i serca. Nasza skóra jest gruba i nie ma w niej wyrw, a wszelkie otwory, takie jak przy oczach, w uszach i nosie, pokrywa ochronna warstwa śluzu i wosku. To oznacza również, że każda igła w każdym szpitalu może stać się wygrywającym losem na loterii dla jakiejkolwiek bakterii-szczęściarza, która, doszedłszy do siebie po pierwszym szoku spowodowanym wstrzyknięciem, płynie sobie wesoło z prądem krwi, aż w końcu zatrzyma się w jakimś ślepym zaułku, dajmy na to w nerkach. Tam się rozmnoży, produkując rekordowe plony toksyn, których trudniej nam się pozbyć, ponieważ powstają blisko naszych organów. Bakterie to tylko jedna z wrogich nam frakcji. Swoje niszczycielskie metody mają też wirusy i drożdże. Jałowa igła to nasza najlepsza obrona przed takim zmasowanym atakiem. Gdy pielęgniarka robi nam zastrzyk albo pobiera krew, ukłucie jest stosunkowo szybkie, raz i dwa, skóra zamyka się i ponownie ustawia swoje liczne zapory. Strzykawka z igłą, która została wyjałowiona i znajduje się pod szczelną plastikową nakładką, daje gwarancję, że nie przenosi na sobie bakteryjnych pasażerów na gapę. Pielęgniarka pociera skórę alkoholem do dezynfekcji (izopropanolem), by oczyścić jej najbardziej zewnętrzną warstwę z bakterii, które mogłyby zostać wepchnięte do organizmu przy zastrzyku. Jednak kiedy dostajemy lekarstwo dożylnie, sytuacja wygląda nieco inaczej. Pielęgniarka przemywa skórę pacjenta, wprowadza igłę do żyły i zostawia ją na kilka godzin, dosłownie tworząc z niej, jak i z rurki i przymocowanego do niej woreczka przedłużenie naszej żyły, a cały znajdujący się w woreczku płyn staje się przedłużeniem naszego krwiobiegu. Pielęgniarka zawiesza woreczek nad głową pacjenta, żeby jego zawartość spływała do jego płynów ustrojowych, a nie na odwrót. Jeśli takie jest zalecenie lekarza, uruchamia pompkę, żeby bardzo delikatnie dopomóc w tym procesie. Cała zawartość woreczka jest wprowadzana do naszego krwiobiegu, a nadmiar któregokolwiek płynu odprowadzany jest do pęcherza. W takich warunkach bakteria ma o wiele większe pole manewru. Źródłem zakażenia może być nie tylko koniuszek igły. Tu może nim być cała wewnętrzna powierzchnia woreczka i rurek, nie wspominając o samym płynie, co stanowi przestrzeń ponad sto razy większą tylko od powierzchni strzykawki. To oczywiście oznacza, że cały „zestaw” musi na każdym etapie pozostać jałowy. Najlepszą cechą infuzji dożylnej jest to, że pozwala ona lekarzowi na szybkie wprowadzanie lekarstwa do organizmu pacjenta przez dłuższy czas. Kiedy serce przestanie pracować, mózg nie może czekać kilku godzin na tlen. Serce stoi w kolejce daleko za żołądkiem i jelitami, licząc na

odrobinę lekarstwa z pigułki, którą jakoś udało się pacjentowi połknąć. A więc jak przygotować mieszankę litra płynu z czynnikami aktywnymi, dopasowaną do wagi i stanu pacjenta, przy jednoczesnym utrzymaniu wszystkiego w sterylności? Jeśli lekarstwo ma trafić na ostry dyżur bądź na OIOM, mamy na to około dziesięciu minut. Na szczęście dla pacjenta w piwnicy już czekają gotowe do akcji: paląca jednego papierosa za drugim barmanka i terminująca u niej nastolatka, która nie może spać. *** Pierwszym krokiem jest stworzenie czystego stanowiska pracy. Choć trudno to sobie wyobrazić, z powietrza można pozbyć się bakterii, drożdży i innych żyjątek. Przepuszcza się je przez siatkę o oczkach trzysta razy mniejszych od średnicy ludzkiego włosa. Przygotowując lekarstwo podawane dożylnie, siadam naprzeciw ściany, która przedmuchuje powietrze przez siatkę w moim kierunku. W ten sposób przestrzeń między mną a ścianą jest sterylna i można tu wszystko otwierać, mieszać i ponownie szczelnie zamykać. Pierwszą rzeczą, jaką robię po włożeniu rękawiczek, jest obmycie całego stanowiska pracy. Kontuar i dłonie w rękawiczkach spryskuję obficie izopropanolem, a następnie dokładnie wycieram do sucha chusteczkami jednorazowymi. Wszystkie inne powierzchnie zostawiam wilgotne od izopropanolu, wiedząc, że osuszy je powiew odkażonego powietrza, które głównie wieje mi w twarz zapachem tego alkoholu. Potem podchodzę do dalekopisu i wyjmuję zamówienie na lekarstwo w formie karteczki o wymiarach około pięć na pięć centymetrów, na której wypisane jest nazwisko pacjenta, płeć, lokalizacja, a także kod, którym oznaczona jest specyfikacja żądanej mieszanki. Biorę zapieczętowany woreczek z płynem, wielkością i kształtem przypominający zafoliowaną polędwiczkę. Leży tu ich cała sterta – technik napełnia je litrem soli fizjologicznej bądź roztworu Ringera, nazwanym tak na cześć Sydneya Ringera, który w 1882 roku odkrył, że poprzez wielokrotne zanurzanie w tymże płynie można przywrócić akcję serca żaby. Wybierając woreczek, czytam zamówienie, odrywam tylną folię z naklejki i przyklejam karteczkę u góry woreczka w taki sposób, że gdy już zawiśnie nad pacjentem, tekst będzie do góry nogami. Woreczek zabieram ze sobą do stolika z zaopatrzeniem, skąd biorę potrzebne mi środki w skoncentrowanej postaci, a także uzupełniam zapasy substancji, po które często sięgam. Te lekarstwa zamknięte są w buteleczkach o gumowych korkach, a same buteleczki mają różne kolory, w zależności od rodzaju substancji, jaką zawierają. Ich wieczka zaplombowane są aluminium, a szkło i metal połyskują jasno w bezlitośnie jaskrawym świetle laboratorium. Niektóre z tych ozdobnych buteleczek są rzeczywiście cenne, skrywając pojedyncze krople płynnego białka pozyskanego z organizmu bohaterskiego dawcy bądź nieszczęsnego zwierzęcia. Każda z tych miniaturowych, lśniących buteleczek zawiera dodatkowy dzień, a może i tydzień frustracji dla bezwzględnego guza – być może jest to wystarczająco dużo czasu, by pożegnać się z kimś bliskim albo zakopać topór wojenny, a w każdym razie takie nachodzą mnie fantazje przy pracy. Wróciwszy na posterunek, układam materiały przed sobą równo w poprzek ławy. Na lewo odkładam woreczek z płynem, pamiętając o skierowaniu go końcówką infuzyjną w stronę pędu powietrza. Przyklejoną do góry nogami karteczkę da się teraz przeczytać. Substancje do mieszanki umieszczam w dużych odstępach od lewej do prawej w kolejności, w jakiej będę je wstrzykiwać do woreczka. Przed każdą buteleczką umieszczam strzykawkę w rozmiarach

odpowiadających ilości substancji, jaka będzie mi potrzebna, zgodnie z wytycznymi na karteczce. Powtórnie po kolei sprawdzam, czy wszystko jest jak trzeba, porównując słowa z naklejki ze słowami na buteleczkach – żeby nie marnować czasu, czytam tylko trzy pierwsze litery każdego z nich. Następnie biorę głęboki oddech i chusteczki z alkoholem do czyszczenia. Wolę te, które są indywidualnie pakowane w folijkę. Uspokajam dłonie, sięgam do woreczka i zdejmuję szczelne zamknięcie z wejścia infuzyjnego. Biorę chusteczkę, rozrywam folijkę, w którą jest zapakowana, i przecieram nią gumową końcówkę woreczka, przez którą ma się przebić igła. Cały czas uważam przy tym, żeby moja dłoń nie znalazła się pomiędzy woreczkiem a podmuchem powietrza ze ściany. Następnie w podobny sposób czyszczę pierwszą z buteleczek, używając do tego celu świeżej chusteczki. Podczas gdy lewą ręką przytrzymuję fiolkę z lekarstwem do góry nogami, prawą ręką zdejmuję nakładkę strzykawki. Trzymam te rzeczy w pewnym uścisku, chowając palce, co wygląda nieco dziwnie, jakbym kierowała te przedmioty w stronę jakiegoś świętego światła. Pobieram do strzykawki substancję z buteleczki w ilości zgodnej z wytycznymi na naklejce, upewniając się, że powierzchnia płynu jest na linii moich oczu, żeby nie pomylić się w odczycie mililitrów. Napinając mięśnie lewej dłoni, unoszę buteleczkę i ściągam ją ze strzykawki, pamiętając o tym, by jednocześnie rozluźnić nieco mięśnie prawej ręki – dzięki temu nie tracę kropli lekarstwa z wierzchołka igły podczas rozdzielania strzykawki z buteleczką. Ostrożnie odkładam buteleczkę, a strzykawkę przenoszę nad woreczkiem, do jego wejścia. Następnie wstrzykuję zawartość strzykawki do środka woreczka, kierując strzykawkę w swoją stronę. Unoszę i wyjmuję igłę, która natychmiast przestaje być przydatna. Tłok pustej strzykawki umieszczam na tym samym poziomie, do którego dochodziła wstrzyknięta substancja, a następnie odkładam strzykawkę na tacę przy stanowisku pracy. Dokładnie zamykam buteleczkę i również ustawiam ją na tacy, po prawej stronie strzykawki. Powtarzam ten proces z resztą strzykawek i buteleczek. Następnie dokładnie zapieczętowuję woreczek za pomocą plastikowej nakładki i kładę go w poprzek na tej samej tacy, z dala od strzykawek. Zdejmuję rękawiczki, biorę długopis, stawiam parafkę na rogu naklejki na woreczku, biorąc tym samym częściową odpowiedzialność za „nie-wiem-co”. Ustawiam tackę w kolejce za innymi tackami do kontroli przez głównego farmaceutę, który krok po kroku sprawdza każdą naklejkę, każdą strzykawkę i każdą buteleczkę, upewniając się, czy woreczek zawiera to, co według zamówienia ma zawierać. Jeśli znajduje jakiś błąd, woreczek zostaje odrzucony, naklejka ponownie wydrukowana i wszystko trzeba w pośpiechu robić od nowa, przy interwencji pracownika „na dożywociu”. Nieważne, że to mój pierwszy dzień w laboratorium. Nie ma czegoś takiego jak woreczki do praktykowania. Albo coś robisz dobrze, albo źle. Podczas pracy jesteśmy obserwowani, czy nie wybieramy sobie łatwiejszych zamówień z dalekopisu i czy zużywamy do końca zawartość buteleczki, zanim sięgniemy po nową, pełną. Wciąż przypomina się nam, że każdy nasz błąd może kosztować ludzkie życie. Liczba zamówień o niebo przewyższa liczbę woreczków, jakie jesteśmy w stanie przygotować na czas, więc ciągle jesteśmy do tyłu. Im więcej pracowników choruje i nie pojawia się w laboratorium, im jest nas mniej, tym szybciej musimy pracować i tym większe mamy zaległości. Nie ma czasu na dyskusje o tym, że ten straszny, okropny system się nie sprawdza, ani na utyskiwania, że nie jesteśmy ani przestępcami, ani maszynami. Jest za to niekończący się

strumień zamówień wysyłanych przez inne wyczerpane osoby, które tylko na nas mogą polegać. Praca w szpitalu uczy, że na świecie są tylko dwa rodzaje ludzi: chorzy i zdrowi. Jeśli nie jesteś chory, zamknij się i pomóż. Od tamtego czasu minęło już dwadzieścia pięć lat, a ja wciąż nie mogę się nie zgodzić z tym stwierdzeniem. *** Lydia radziła sobie wspaniale, być może dlatego, że zajmowała się tą pracą przez sześćdziesiąt godzin tygodniowo od prawie dwudziestu lat. Obserwowanie jej, jak porządkuje, czyści i wstrzykuje, było jak podziwianie baleriny, która łamie prawo grawitacji. Patrzyłam na jej tańczące dłonie i pomyślałam: „na swój prosty amatorski sposób, bez sięgania do jakiejkolwiek książki, wydawało się, że umie wszystko na pamięć, jakby to było wyryte w jego sercu” (rozdział siódmy). Tego pierwszego dnia widziałam, jak przygotowywała przynajmniej dwadzieścia woreczków, czasami z zamkniętymi oczami. Nigdy nie byłam świadkiem, żeby zrobiła jakiś błąd. Byłam pewna, że pracuje, będąc w jakimś transie, bo nie było możliwości, żeby jej mózg był wystarczająco dotleniony. Jedną z najgorszych rzeczy, jakie można zrobić w laboratorium, jest kichnięcie bądź inna forma posłania płynów ustrojowych w sterylną przestrzeń. W tych warunkach Lydia, u której każdy głębszy oddech powodował kaszel, wykazywała się nadludzką umiejętnością kontroli oddechu podczas przygotowywania mieszanek. W pierwszych godzinach na nowym posterunku udało mi się przygotować kilka woreczków z prostymi elektrolitami, a przełożona zaczęła naciskać, bym zajęła się trudniejszymi zamówieniami, bo byliśmy bardzo w tyle. Spróbowałam swoich sił z prostą mieszanką z benzodiazepinami, ale po wstrzyknięciu środka nasennego spanikowałam, wiedząc, że jeśli jakimś cudem wprowadziłam go więcej, niż powinnam, mogłam już na wieki wieków amen wyleczyć pacjenta z zaburzeń lękowych. Przerażona niczym zwierzę w pułapce, postanowiłam do końca zachować kamienną twarz. Moim zamysłem było ustawić tackę w kolejce i żyć dalej jak gdyby nigdy nic. Jednak szybko zdałam sobie sprawę, jak głupi to był pomysł. Włożyłam woreczek do zlewu, rozcięłam go skalpelem i spuściłam zawartość do ścieków, podczas gdy główna farmaceutka złowróżbnie na mnie spoglądała. Podeszłam do Lydii i zaproponowałam, żebyśmy zrobiły sobie przerwę. – Chyba nie dam rady – zwierzyłam się jej, kiedy już byłyśmy na dziedzińcu. – To najbardziej stresująca rzecz, jaką w życiu robiłam. Lydia stłumiła śmiech. – Robisz z igły widły. Pamiętaj, to nie neurochirurgia. – No tak, neurochirurgia jest na piątym piętrze – dokończyłam za nią dowcip, który gońcy opowiadali sobie przynajmniej pięć razy dziennie. – A co, jeśli naprawdę nie dam rady? – jęczałam. – Przez połowę czasu nie pamiętam nawet, czy coś zrobiłam dobrze, czy źle. Lydia rozejrzała się, a potem nachyliła. – Słuchaj, zdradzę ci pewien sekret dotyczący techniki utrzymywania sterylności – powiedziała. Odchyliła się i ciągnęła zniżonym głosem: – A więc tak: nie wylizuj igły ani nic, ale jeśli masz na dłoniach coś, co może tamtych zabić, to… oni i tak umrą. Na to nie miałam już odpowiedzi, a Lydia chyba uznała, że wyjaśniła wszystko, co było do

wyjaśnienia, bo teraz siedziałyśmy w milczeniu, ona z papierosem w ręku. Po pewnym czasie potarłam skronie i przerwałam ciszę: – O rany, ale mnie głowa boli. Nie zastanawia cię, co naszym płucom robią wszystkie te alkoholowe wyziewy? Gdy zadawałam to pytanie, z ust Lydii zwisał papieros, a sama Lydia posłała mi spojrzenie, które mówiło, że ma wreszcie ostateczny dowód na moją nieuleczalną głupotę. Bardzo głęboko zaciągnęła się dymem, a odpowiedzi udzieliła mi na wydechu: – A jak ci się zdaje? Tuż po powrocie z przerwy rzuciłam się w bój i wybrałam zamówienie na skomplikowaną mieszankę do chemioterapii, zdecydowana dobrze wykorzystać tę resztkę dnia pracy, która mi została. Udało mi się przygotować ten woreczek i byłam z siebie bardzo dumna, dopóki nie podeszła do mnie rozwścieczona farmaceutka i nie przystawiła mi tuż przed oczy maciupkiej fiolki z cennym interferonem. – Właśnie zmarnowałaś całą buteleczkę – syknęła z wściekłością. Kilka minut wcześniej wstrzyknęłam trochę tego pobudzającego odporność białka, po czym odstawiłam bezcenną buteleczkę, nie zapieczętowując jej, przez co reszta środka została skażona. Jednym ruchem zmarnowałam lekarstwo warte przynajmniej tysiąc dolarów, przy okazji komplikując papierkową robotę. Poczułam tak wielki wstyd, jakiego nie doświadczyłam od czasu, gdy jako mała dziewczynka zostałam przyłapana przez zmęczonego mną nauczyciela na czytaniu nie tej co trzeba strony z podręcznika. Jako bohaterka z kart mojego własnego rozdziału siódmego „spojrzałam w górę, rumieniąc się ze wstydu, z sercem przepełnionym wyrzutami sumienia”. Wyczuwając okazję, do akcji wkroczyła Lydia i zwróciła się do rozedrganej ze złości farmaceutki: – Ona po prostu potrzebuje przerwy. Przez cały dzień nie zrobiła sobie ani jednej. Chodź, mała, idziemy. Wyprowadziła mnie na dziedziniec i tak oto rozpoczęła się nasza enta przerwa podczas tej zmiany. Usiadłam i schowałam głowę w dłoniach. – Jeśli mnie wywalą, to nie wiem, co zrobię – oznajmiłam, czkając, żeby powstrzymać napływające łzy. – Ty myślisz, że cię wywalą? – zarechotała Lydia. – O Jezu, wrzuć na luz! Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby kogoś wywalili z tej piekielnej dziury. Jeśli nie zauważyłaś, to ludzie odchodzą na długo, zanim ich wywalają. – Ja nie mogę odejść – wyznałam w mękach. – Potrzebuję pieniędzy. Lydia odpaliła papierosa i długo się zaciągała, przyglądając mi się. – Tak – przyznała. – Takie jak ty i ja nie mogą odejść. Zamachała przede mną paczką winstonów lightów, a ja po raz szósty tego dnia odrzuciłam poczęstunek. Kiedy wieczorem odwoziła mnie do domu, zapytałam ją, o czym myśli podczas tych długich godzin laboratoryjnej pracy w milczeniu. Przez chwilę się zastanawiała, a potem odpowiedziała: – O moim byłym mężu. – Niech zgadnę – przerwałam śmiało. – Siedzi w więzieniu?

– Chciałby – odparła. – Ten drań mieszka w Iowa. Kiedy tak siedziałyśmy i śmiałyśmy się z żartu prawie tak starego jak sama Minnesota, w głowie zadźwięczały mi słowa z rozdziału siódmego: „my, nędzne małe pieski o twarzach białych jak proch, śmiejemy się, podczas gdy nasze serca przeszywa ból”. W chwilach, kiedy strumień zamówień wyhamowywał i byłam znużona ciągłym siedzeniem, zachodziłam do banku krwi, żeby zobaczyć, czy nie potrzebują gońca na ostry dyżur. Dzięki temu miałam okazję spalić trochę energii, ponieważ zawsze było sporo czasu na przechadzanie się w tę i z powrotem, kiedy się czekało na sprawdzenie przez wszystkich zainteresowanych grupy i ilości jednostek krwi do dostarczenia. Pracownik na dożywociu, który tam „stał za ladą” od trzeciej do jedenastej, miał na imię Claude i mimo że nie był tak wiekowy jak Lydia, w moich oczach wciąż kwalifikował się do grupy starszych obywateli, gdyż i on dożył sędziwego wieku, to znaczy miał dwadzieścia osiem lat. Claude mnie fascynował, nie tylko dlatego, że był jedyną znaną mi osobą, która siedziała w więzieniu, ale również dlatego, że był jednym z najmilszych i najbardziej niegroźnych facetów, jakich poznałam. Miał ciężkie życie, które go sponiewierało, ale wydawało się, że nie ma o to żalu. Myślę, że było to spowodowane tym, że czas koncentracji uwagi miał krótki i w nic się zbytnio nie zagłębiał. Praca w banku krwi była najłatwiejsza ze wszystkich w szpitalu, jak mi się kiedyś pochwalił z pewnym zmieszaniem i dumą. Claude wyjaśnił mi, że musi pamiętać, jak się robi tylko trzy rzeczy: odmrażać krew, sprawdzać krew i wyrzucać krew. Każdą zmianę rozpoczynał od przewożenia kilku palet, na których ustawione były wysokie sterty twardych jak kamień woreczków z zamrożoną krwią. Zabierał je z zamrażarki do pomieszczenia o temperaturze plus pięciu stopni, żeby tam się odmroziły. Natychmiast po pobraniu od dawcy i przetworzeniu krew jest zamrażana i czeka w przechowalni, a kiedy jest potrzebna, musi stopniowo się odmrozić. Przewożąc krew z chłodni do cieplejszego pomieszczenia, Claude przygotowywał zapas, który nadawał się do użytku trzy zmiany później. Po przewiezieniu palet przez kolejne siedem godzin siedział „za ladą”, czekając na zamówienia. Zanim cokolwiek podpisał, sprawdzał raz i drugi, czy grupa krwi na woreczkach zgadzała się z grupą krwi na zamówieniu. Czasami musiał dzwonić na oddział operacyjny, żeby jeszcze raz wszystko sprawdzić. Wyjaśnił mi, że istnieją, „przynajmniej cztery do sześciu”, różne grupy krwi, a wysłanie na salę operacyjną nie tej krwi mogłoby skutkować jej „zmarnotrawieniem z powodu zejścia śmiertelnego”. Niepokoiło mnie, że w jego pojęciu te dwa skutki nie były do końca odrębne. Kiedy rzucał na kontuar zwiotczałe, żółtawe woreczki z osoczem po trzy w wiązce, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to wszystko przypomina mi zakłady rzeźnicze wypełniające główną ulicę mojego rodzinnego miasta, a w szczególności sklep mięsny pana Knauera, który z łoskotem rzucał na ladę przede mną każdy rodzaj mięsa, po jakie mama mnie posyłała, zanim pomagałam jej przy gotowaniu obiadu. Pod koniec zmiany Claude miał za zadanie wyrzucić wszystkie rozmrożone, a nieużyte woreczki, co oznaczało, że rynną na materiały niebezpieczne spływały całe litry krwi. Na dole krew była utylizowana w piecu razem z resztą dziennych odpadów medycznych. Wydawało mi się to marnotrawstwem, a mój komentarz był taki, że co za szkoda, że jakiś obywatel o dobrym sercu zadaje sobie tyle trudu i oddaje krew, którą on potem litrami wylewa do śmieci. – Nie kłopocz się tym tak bardzo – odpowiedział Claude z prawdziwą troską w głosie. – To są głównie menele, co oddają krew za ciacha.

Chłopaki z banku krwi słynęli z podrywania dziewczyn – gońców, więc nie czułam się specjalnie wyróżniona, gdy Claude zaczął się we mnie podkochiwać. – Jak usłyszałem syreny tych paru nadjeżdżających karetek, to miałem nadzieję, że przyjdziesz – oznajmił pewnego dnia, kiedy pojawiłam się z zamówieniem, przez co wywołał mojego fikcyjnego chłopaka-studenta sztuk pięknych, którego wymyśliłam w najdrobniejszych szczegółach na takie właśnie okazje. – Jeśli masz chłopaka, to dlaczego tu pracujesz? – zapytał Claude, a ja doznałam olśnienia, że jego pojęcie związków między przedstawicielami dwóch płci jest bez wątpienia głębsze od mojego. Naprędce wyjaśniłam, że artyści z reguły groszem nie śmierdzą, nawet jeśli są superprzystojni i wyglądem dziwnie przypominają Teda Williamsa z fotografii przedstawiającej tegoż zawodnika wymachującego kijem baseballowym podczas Meczu Gwiazd w 1941 roku. – Ach, więc musisz mu kupować zioło – zauważył Claude z sarkazmem lub bez sarkazmu, a ja nie byłam w stanie wymyślić riposty, za której pomocą obroniłabym mojego fikcyjnego chłopaka, więc dałam temu spokój. Zaczęłam brać zmiany od dwudziestej trzeciej do siódmej i starałam się być we wtorki i czwartki rano, żeby przygotowywać, a następnie zawozić woreczki na oddział psychiatryczny. Były to leki dożylne na bazie soli fizjologicznej, zawierające środek usypiający o nazwie droperidol, stosowany do znieczulenia podczas terapii elektrowstrząsowej, w środowisku medycznym znanej jako „ECT”, a przez społeczeństwo mylnie nazywanej „terapią szokową”. Dwa razy w tygodniu wcześnie rano pacjenci byli do niej przygotowywani i kładzeni na łóżkach na kółkach, a następnie ustawiani w kolejce do zabiegu. Jednego po drugim wwożono ich do cichej salki, gdzie zespół lekarzy i pielęgniarek poddawał stymulacji elektrycznej część głowy pacjenta, jednocześnie uważnie obserwując jego funkcje życiowe. Podczas całego zabiegu pacjent pozostawał pod wpływem dostarczanego przeze mnie środka usypiającego. Dlatego też środy i piątki były dużo lepszymi dniami na oddziale psychiatrycznym, a wielu jego pacjentów, którzy do tej pory pozostawali praktycznie w stanie wegetacji, znajdywano w pozycji siedzącej, ubranych w cywilne rzeczy. Niektórzy byli nawet w stanie przelotnie spojrzeć mi w oczy. Dla porównania najgorsze były niedziele i poniedziałki, kiedy to pacjenci kołysali się, drapali i jęczeli, leżąc w łóżkach pod czujnym okiem pielęgniarek, które wydawały się niezwykle kompetentne, a zarazem całkowicie bezradne. Za pierwszym razem, kiedy przeszłam przez drzwi o podwójnych zamkach wiodące na oddział psychiatryczny, byłam przerażona i bez żadnego logicznego powodu przeświadczona o tym, że w takich miejscach aż roiło się od nikczemnych dusz, w każdej chwili gotowych rzucić się na mnie. Jednak kiedy już znalazłam się w środku, odkryłam, że jest to jedno z najmniej ruchliwych miejsc na ziemi, i przekonałam się, że pacjenci na tym oddziale są wyjątkowi tylko pod tym względem, że czas się dla nich zatrzymał, a rany zdawały się nigdy nie goić. Ból na oddziale psychiatrycznym tak silnie czuć było w powietrzu, że odwiedzający mogli go wdychać jak wilgoć w parny letni dzień, a ja szybko zdałam sobie sprawę, że wyzwaniem nie będzie dla mnie obrona przed pacjentami, ale przed moją rosnącą obojętnością na nich. Zdanie z rozdziału pięćdziesiątego dziewiątego, które kiedyś uderzyło mnie swoją zagadkowością, teraz było prozą życia: „są zwróceni do wewnątrz siebie, by karmić się swoimi sercami, a ich serca to niestrawny pokarm”. Po kilku miesiącach pracy w szpitalnym laboratorium nabrałam naprawdę niezłej wprawy w przygotowywaniu woreczków, i to do tego stopnia, że dotrzymywałam kroku samej Lydii,

a niekiedy nawet ją wyprzedzałam. W końcu kontrola farmaceutki przestała wykazywać jakiekolwiek błędy w mojej pracy, a wkrótce potem moja pewność siebie zaczęła przeradzać się w znudzenie. Wymyślałam sobie wyzwania w postaci opracowywania rytuałów, dzięki którym można było oszczędzić czas, a które dotyczyły wszystkich moich czynności, począwszy od sposobu ustawiania buteleczek, aż po liczbę kroków, jakie stawiałam, żeby dojść do dalekopisu. Z uwagą czytałam nazwiska na każdej karteczce i zaczynałam rozpoznawać poważnie chorych pacjentów, którzy codziennie potrzebowali tego samego lekarstwa. Zaczęłam też przygotowywać malutkie woreczki ze skomplikowanymi mieszankami dla wcześniaków, które na naklejkach nie figurowały pod pełnym imieniem i nazwiskiem, a jedynie jako „chłopiec Jones” albo „dziewczynka Smith”. Czasami wręczano mi paseczek „do ścięcia”, który przychodził drugim, cichszym dalekopisem. Informowano aptekę, że pacjent, dla którego złożono zamówienie na lekarstwo, zmarł i nie będzie ono potrzebne. Jeśli farmaceutka stukała mnie w ramię i wręczała paseczek „do ścięcia”, wstawałam, podchodziłam z woreczkiem do zlewu, tam go „ścinałam”, czy też rozcinałam, i wylewałam jego zawartość, a w drodze powrotnej brałam nowe zamówienie. Pewnego dnia dostałam informację „do ścięcia” mieszanki do chemioterapii przeznaczonej dla pacjentki, której nazwisko miałam w zwyczaju codziennie wyszukiwać w stercie zamówień. Znieruchomiałam, po czym się rozejrzałam. Czułam, że powinnam złożyć jakieś proste wyrazy szacunku dla zmarłej, ale kto miałby je przyjąć? Powoli moje przeświadczenie, że wykonuję najważniejszą pracę pod słońcem, przerodziło się w przemyślenia, jak bezsensowna była przynależność do grupy aptecznych więźniów skutych jednym łańcuchem, mułów taśmowo i bez końca wytwarzających lecznicze „mikstury dla góry”, i tak co dzień aż do końca świata. Z tej mrocznej perspektywy szpital jawił mi się jako miejsce, gdzie pacjenta przykuwano do łóżka, a następnie wpompowywano w niego lekarstwa, aż umrze bądź wyzdrowieje, ni mniej, ni więcej. Nie byłam w stanie nikogo wyleczyć. Mogłam tylko sporządzić mieszankę wedle zaleceń i czekać na rozwój wydarzeń. W chwili gdy moje rozczarowanie sięgało już zenitu, jeden z moich profesorów złożył mi propozycję długoterminowej pracy połączonej z nauką w swoim laboratorium badawczym, zapewniającą mi pieniądze na utrzymanie do końca studiów. I tak oto zrezygnowałam z pracy w szpitalu i ratowania życia ludzkiego, a zamiast tego zaczęłam pracować w laboratorium badawczym, żeby ratować własne życie. Żeby uwolnić się od strachu, że będę musiała porzucić studia i wrócić do rodzinnego miasteczka dla jakiegoś miejscowego chłopaka i jego awansów. Żeby uratować się przed małomiasteczkowym weselem i gromadką dzieci, które dorosną i będą mnie nienawidzić za przelewanie na nie moich niespełnionych ambicji. Zamiast tego pójdę długą, samotną drogą w stronę dorosłości, uzbrojona w niezłomną wiarę pioniera, który zdał sobie sprawę, że ziemia obiecana nie istnieje, ale wciąż ma nadzieję, że stacja końcowa będzie lepszym miejscem od tego, w którym się znajduje. Tego samego dnia, w którym złożyłam wymówienie w szpitalnym dziale kadr, przesiedziałam swoją przerwę z Lydią. Paląc, wyjaśniała mi, dlaczego nigdy nie powinnam kupować chevroleta – kobieta kierowca po prostu nie może na nich polegać. Ona sama od zawsze jest wierna fordom i jeszcze żaden jej się kompletnie nie rozkraczył. Wykorzystując pauzę w jej opowieści, podzieliłam się z nią wiadomością o tym, że znalazłam lepiej płatną pracę i odchodzę z apteki. Tak, pracowałam w szpitalu od zaledwie sześciu miesięcy, ale już zaczynałam poznawać jego prawdziwe oblicze. To rzeczywiście była

piekielna dziura, tak jak od początku mówiła Lydia. Teraz uroczyście przepowiadałam, że pewnego dnia będę miała własne laboratorium badawcze, większe nawet od tego, w którym miałam zacząć pracę, i że nie zatrudnię w nim nikogo, komu nie zależy na tej pracy tak bardzo jak mnie. Swoją przemowę zaprawioną wielkim mniemaniem o sobie zakończyłam w równie wielkim stylu, cytując ustęp z rozdziału dziesiątego: to było nieuniknione, że pracując „we własnym domu [włożę w to] więcej serca niż w obcych progach”. Wiedziałam, że Lydia usłyszała, co mówiłam, więc byłam zaskoczona, gdy zamiast odpowiedzieć, odwróciła głowę i zaciągnęła się papierosem. Po chwili strzepnęła popiół i kontynuowała temat samochodowy dokładnie od miejsca, w którym go przerwała. O dwudziestej trzeciej, kiedy obie skończyłyśmy pracę, czekałam na nią trochę, ale potem poszłam do domu pieszo. Noc była jasna i tak mroźna, że pod moimi stopami śnieg aż skrzypiał. Kiedy przeszłam parę przecznic, minął mnie samochód Lydii, a ja poczułam nowy rodzaj samotności. Uderzyły mnie słowa z rozdziału czterdziestego czwartego: „W moim sercu zagościła znana mi pustka po stracie, to wiedziałem”. Patrzyłam, jak na moście znika w ciemności jedyne działające tylne światło samochodu Lydii, schowałam twarz przed wiatrem i szłam dalej sama.

5 ŻADNE RYZYKO nie jest bardziej przerażające od tego, które podejmuje pierwszy korzeń. Korzonek-szczęściarz znajdzie w końcu wodę, ale jego pierwszym zadaniem jest zakotwiczyć zarodek i tym samym zakończyć nomadyczną fazę jego egzystencji, jakkolwiek bierna by ona była. Kiedy już korzeń zostanie wypuszczony, roślina na zawsze traci jakąkolwiek nadzieję na przesiedlenie się w cieplejsze, wilgotniejsze czy bezpieczniejsze miejsce. W rzeczy samej, będzie musiała stawić czoło mrozom, suszy i ostrym zębom bez możliwości ucieczki. Maleńki korzonek ma tylko jedną szansę na zgadnięcie, co skrawkowi ziemi, w którym się umiejscowi, przyniosą przyszłe lata, dekady, a nawet stulecia. Ocenia natężenie światła i wilgotności na daną chwilę, zebrane informacje porównuje ze swoją zaprogramowaną bazą danych, a następnie skacze na głęboką wodę. Nasionko ryzykuje wszystko w momencie, gdy pierwsze komórki (hipokotyl) wydostają się z łuski. Zanim wyrośnie pęd, wypuszczany jest korzeń, więc przez kilka dni, a nawet tygodni, zielona tkanka nie ma możliwości produkowania substancji odżywczych. Wypuszczanie korzenia kosztuje nasionko jego ostatnie rezerwy. Gra toczy się o wszystko, a przegrana oznacza śmierć. Szanse na powodzenie są jak jeden do miliona. Jednak jeżeli trafi się wygrana, to można ją porównać do rozbicia banku. Jeśli korzeń znajduje to, czego szuka, rozrasta się w korzeń główny – kotwicę zdolną przebić skalne podłoże i latami codziennie przetaczać wiele litrów wody znacznie bardziej efektywnie niż jakakolwiek skonstruowana przez człowieka pompa. Korzeń pierwotny wypuszcza korzenie boczne, które splatają się z korzeniami sąsiadujących roślin i są w stanie sygnalizować niebezpieczeństwo, tak jak w mózgu między synapsami neuronów przesyłane są informacje. Pole powierzchni takiego systemu korzeniowego może być sto razy większe od łącznej powierzchni wszystkich liści danej rośliny. Zrównaj z ziemią wszystko to, co rośnie nad nią, a i tak większość roślin odżyje na przekór tobie, i to tylko z jednego nietkniętego korzenia. I to nie raz. I nie dwa. Najgłębiej zapuszczają się korzenie pełnego wigoru drzewa akacjowego. Kiedy rozpoczęto kopanie Kanału Sueskiego, na głębokości dwunastu metrów czy też czterdziestu stóp bądź trzydziestu metrów – w zależności od tego, na które źródło się powoływać; odpowiednio wg Thomasa (2000), Skene’a (2006) i Ravena i in. (2005) – odkryto cierniste korzenie małej walecznej akacji. Podejrzewam, że autorzy wyżej wymienionych podręczników do botaniki wtrącili tę anegdotę o Kanale Sueskim, żeby nauczyć mnie czegoś o hydraulice, ale w mojej pamięci zapisała się inaczej. W mojej wyobraźni jest rok 1860, a ja widzę, jak podczas kopania na głębokości ponad trzydziestu metrów kohorta obdartych mężczyzn natyka się na żywy korzeń. Widzę, jak stoją z rozdziawionymi ustami w cuchnącym powietrzu, powoli przestając niedowierzać, że ten korzeń może być połączony z jakimś rosnącym wysoko nad nimi drzewem. Szczerze mówiąc, owego dnia obie strony ogarnęło niedowierzanie. Zapewne akacja również była zdziwiona, kiedy

obnażono jej korzenie, w odpowiedzi zalewając się morzem hormonów, najpierw miejscowo, a następnie dostarczając je do każdej komórki swojego jestestwa. Kiedy ci mężczyźni dosłownie poruszali ziemię i skały, by zbudować pierwszy w historii tunel między Morzem Śródziemnym a Morzem Czerwonym, znaleźli śmiałą roślinę, która kopała własny tunel. Znaleźli drzewo akacjowe, które przez całe pozbawione nadziei lata poruszało ziemię i skały, aż w końcu osiągnęło swój cel. W mojej wyobraźni jest rok 1860, a ja widzę gratulujących sobie mężczyzn, którzy zbierają się wokół korzenia wystarczająco długiego, by zrobić sobie z nim fotografię. A potem widzę, jak przecinają go na pół.

6 NA TYLE, NA ILE MOGĄ, naukowcy troszczą się o swoich. Gdy wykładowcy zauważyli moje żywe zainteresowanie ich laboratoriami badawczymi, polecili mi kontynuowanie nauki na studiach doktoranckich. Ubiegałam się o przyjęcie na wszystkie słynne uniwersytety, o których słyszałam. Zawróciła mi w głowie perspektywa darmowych studiów i stypendium, które przez cały czas ich trwania pokrywałoby koszty czynszu i wyżywienia. Na takich właśnie zasadach funkcjonuje doktorat na kierunkach ścisłych: jeśli twoja rozprawa doktorska ma związek z projektem finansowanym z funduszy federalnych, dostajesz utrzymanie na poziomie z grubsza akademickim. Dzień po tym, jak Uniwersytet Minnesoty nadał mi stopień magistra i dostałam dyplom z wyróżnieniem, oddałam wszystkie swoje zimowe ubrania Armii Zbawienia, której punkt znajdował się przy Lake Street, pojechałam aleją Hiawatha na lotnisko Minneapolis-Saint Paul, wsiadłam w samolot i poleciałam do San Francisco. Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley poznałam Billa. A właściwie to go nie poznałam, tylko zaczęłam się z nim utożsamiać. W lecie 1994 roku do moich obowiązków jako asystentki należała opieka nad studentami podczas praktyk, które były jak niekończąca się wycieczka szkolna po Dolinie Kalifornijskiej. Przeciętna osoba nie wyobraża sobie, by gapić się w ziemię dłużej niż kilka sekund potrzebnych na podniesienie tego, co jej właśnie wypadło z ręki, ale ten wyjazd nie był dla przeciętnych osób. Codziennie przez sześć tygodni kopaliśmy pięć do siedmiu dziur, nad którymi staliśmy całymi godzinami. Potem biwak, a następnego dnia powtórka w innym miejscu. Każda cecha charakterystyczna każdej dziury poddawana była złożonej systematyce, a studenci mieli nabrać wprawy w opisywaniu najmniejszej nawet szczeliny zrobionej przez każdy korzeń, odwołując się do oficjalnych wytycznych. Podczas badań nad danym dołem studenci posiłkowali się sześciusetstronicową księgą pod tytułem Klucz do systematyki gleb – to taki mały przewodnik podobny do książki telefonicznej, tylko nie tak interesujący. Gdzieś (chyba) w Wichita siedzi sobie rządowa komisja agronomów, zabawiając się przepisywaniem i ciągłym interpretowaniem od nowa Klucza, jakby to był starożytny tekst w języku aramejskim. Wstęp do wersji z 1997 roku zawiera poruszający ustęp o przełomowych badaniach dokonanych przez Międzynarodową Komisję ds. Gleb o Niskiej Aktywności, przez które konieczne było poprawienie i ponowne wydanie tego dzieła. Autorzy wtrącili przy tym uwagę, że nowa wersja Klucza jest przeznaczona jedynie na wypadek pilnej potrzeby, gdyż Międzynarodowa Komisja ds. Wilgotności Gleb pracuje na pełnych obrotach i przed rokiem 1999 niechybnie dokona kolejnego ważnego przełomu w badaniach. Ale w 1994 musieliśmy korzystać z wydania z roku 1983, pracując w błogiej nieświadomości, że Międzynarodowa Komisja ds. Drenażu i Irygacji Gleb zaraz uraczy nas swoim własnym bombowym przełomem w badaniach. Zajęcia prowadziliśmy, stojąc w rowie wraz z kilkunastoma studentami, którzy pomagali nam go wykopać. Program nauczania był tak skonstruowany, by wprowadzić studentów

w sekretny świat rządowych agronomów, urzędników państwowych, leśników i innych praktycznych zawodów związanych z zarządzaniem zasobami ziemi. Wielkim finałem tych manewrów dokumentacji gleb było określenie „najlepszego sposobu na zagospodarowanie danego terenu”: czy miałby mieć „przeznaczenie mieszkaniowe”, „handlowe”, a może miałby wejść w skład „infrastruktury”, a jeśli tak, to „jakiej?”. W czwartym tygodniu praktyk przydomowe szambo wydaje się zbyt wyszukaną ozdobą dla dołu, w którym akurat trzymasz głowę, więc oczyma duszy widzisz w tym i każdym innym miejscu zaorany teren, na którym powstaje jeden wielki parking samochodowy. Przypuszczam, że to właśnie takie rozumowanie doprowadziło do tego, że niektóre części naszego kraju wyglądają, jak wyglądają. Po jakimś tygodniu zauważyłam, że jeden ze studentów – ten o wyglądzie młodego Johnny’ego Casha wiecznie ubranego w dżinsy i skórzaną kurtkę, nawet przy czterdziestostopniowych upałach – koniec końców, zawsze oddzielał się na kilka metrów od grupy i kopał swoją własną, prywatną dziurę. Opiekun grupy był także moim promotorem, a moja rola jako jego asystentki skupiała się głównie na pracy zakulisowej. Skakałam z dziury do dziury, sprawdzając postępy w pracach i odpowiadając na ewentualne pytania. Spojrzałam na listę i drogą eliminacji udało mi się ustalić, że nasz outsider ma na imię Bill. Podeszłam do niego, przerywając mu samotną pracę. – Jak ci idzie? Masz może jakieś pytania albo coś? Nie patrząc w górę, Bill odmówił przyjęcia ode mnie pomocy: – Nie, wszystko gra. Postałam przy nim jeszcze jakąś minutę, a potem poszłam sprawdzić postępy w pracy innej grupy i odpowiedzieć na parę pytań. Po około trzydziestu minutach zauważyłam, że Bill kopie drugą dziurę, a pierwszą pedantycznie zasypał i wygładził na wierzchu. Zajrzałam do jego raportu – jego ocena gleby była dokładna i szczegółowa, a w oddzielnej kolumnie z prawej części strony zawarł alternatywną drugą ocenę. Na samej górze zaznaczył pole „zdatne pod infrastrukturę”, a w polu „jakiej?” pięknym charakterem pisma dopisał: „ośrodek poprawczy dla nieletnich”. Stanęłam nad jego dołkiem. – Szukasz złota? – zażartowałam, chcąc zagaić rozmowę. – Nie. Po prostu lubię kopać – wyjaśnił, nie przerywając pracy. – Kiedyś mieszkałem w dziurze. Jego rzeczowy sposób opowiadania o sobie przekonał mnie, że mam to rozumieć dosłownie. – I jeszcze nie lubię, jak ktoś patrzy mi z tyłu na głowę – dodał. Nie zrozumiawszy aluzji, stałam nad nim dalej i jeszcze przez chwilę przyglądałam się, jak kopie. Zauważyłam, że za każdym pociągnięciem łopaty odsypuje wyjątkowo duże kawałki ziemi, co oznaczało, że w tym jego żylastym ciele muszą znajdować się duże pokłady siły. Spostrzegłam też, że kopie za pomocą narzędzia podobnego do starego harpuna, który był na końcu spłaszczony – to wyglądało jak miecz przekuty w prawdziwy lemiesz. – Skąd wytrzasnąłeś taką łopatę? – zapytałam, zgadując, że pewnie znalazł ją w stercie żelastwa, które wyciągnęłam ze znajdującego się w piwnicy wydziałowego magazynu na sprzęt. – Należy do mnie – odparł. – Nie oceniaj książki po okładce. – Chcesz powiedzieć, że przywiozłeś własną łopatę? – zaśmiałam się przyjaźnie. – Pewnie, że tak – potwierdził. – Nie miałem zamiaru zostawiać jej na całe sześć tygodni bez

opieki. – Podoba mi się twój sposób rozumowania – odpowiedziałam, widząc, że najwyraźniej nic tu po mnie. – Daj mi znać, jeśli na czymś utkniesz albo będziesz miał jakieś pytania. Zbierałam się do odejścia, gdy wreszcie uniósł głowę, spojrzał w moją stronę i westchnął. – W zasadzie to mam pytanie. Dlaczego tamci kretyni jeszcze nie skończyli? To chyba setna dziura, do jakiej zaglądamy. Jak długo może zabrać dojrzenie pieprzonej dżdżownicy? Pokręciłam współczująco głową i wzruszyłam ramionami. – Chyba ich oczy nie widziały, a uszy nie słyszały. Bill przyglądał mi się przez jakieś dziesięć sekund. – Co masz na myśli? Znowu wzruszyłam ramionami. – Nie ja mam na myśli, tylko Biblia. Nikt nie wie, co to znaczy, i tak ma być. Przez chwilę jeszcze przyglądał mi się podejrzliwie, ale kiedy zobaczył, że nie mam nic więcej do dodania, rozluźnił się i wrócił do łopaty. Później tego wieczoru, kiedy rozdano nam kolację, zajęłam miejsce przy stole piknikowym naprzeciw niego. Bill walczył właśnie z kawałkiem niedopieczonego kurczaka. – Wow! – zauważyłam, przyglądając się zawartości własnego talerza. – Chyba tego nie przełknę. – Wiem. Ohyda – przytaknął. – Ale jest za darmo, więc co wieczór wcinam. – Jak pies wracający do swoich wymiocin – powiedziałam, robiąc w powietrzu znak krzyża. – Amen – dodał Bill z pełnymi ustami, unosząc w toaście puszkę 7Up. Po tych wydarzeniach zaczęliśmy się od czasu do czasu wyszukiwać w tłumie i razem przyglądać rozwojowi sytuacji, jako że okazało się, że oboje dobrze czujemy się w parze. Mieliśmy w zwyczaju trzymać się na końcu grupy – wciąż pozostawaliśmy jej częścią, ale byliśmy z dala od głównej akcji. Siedzenie obok siebie bez większych rozmów przychodziło nam naturalnie. Każdego wieczoru, podczas gdy ja czytałam, Bill siedział i wcierał piach w ostrze swojego starego kozika, zaokrąglając jego krawędzie na modłę kuchennej szpatułki. Bardzo drobiazgowo wyjaśnił mi, dlaczego do kopania wyjątkowo gliniastej ziemi nóż nadaje się lepiej od łopaty. – O czym jest ta książka? – zapytał mnie pewnego wieczoru. Czytałam właśnie najnowszą biografię Jeana Geneta, którego sylwetka zafascynowała mnie po obejrzeniu jego sztuki Ekrany wystawianej w Minneapolis w 1989 roku. Był dla mnie doskonałym przykładem organicznego pisarza niesilącego się na próby komunikacji z czytelnikiem, piszącego w sposób jak najbardziej dla siebie naturalny, który nie gonił za uznaniem, a kiedy uznanie do niego przyszło, on je odrzucił. Był też samoukiem, więc miał całkowicie oryginalny styl, pozbawiony podświadomych prób imitacji setek książek, jakie przeczytał. Obsesyjnie pragnęłam odkryć, jak jego wczesne lata przygotowały go do odniesienia sukcesu, jednocześnie go nań uodparniając. – O Jeanie Genecie – odpowiedziałam ostrożnie, wiedząc, że właśnie pokazuje się moja natura lekkiego nerda. Bill nie oceniał, a nawet okazał trochę neutralnego zainteresowania. To mnie zachęciło do dalszych wyjaśnień. – Był jednym z wielkich pisarzy swojego pokolenia, miał bezgraniczną i bogatą wyobraźnię, ale nawet po zyskaniu sławy jakoś jej nie zauważał.

Dodałam też kilka słów na temat tego, co mnie najbardziej frapowało. – Dorastając, trafiał czasem za kratki z powodu różnych błahych wykroczeń, więc stworzył własną wizję moralności – wyjaśniałam, mówiąc sobie w duchu, jak miło móc z kimś porozmawiać o książce. Przebywanie na świeżym powietrzu i roztrząsanie motywów postępowania zmarłego twórcy sprawiło, że zaczęłam myśleć o rodzinie, od której się oddaliłam w każdym znaczeniu tego słowa. Patrzyłam, jak Bill przerzuca ziemię swoim nożem, i przypomniały mi się letnie dni spędzane w ogrodzie z mamą. – Genet był męską prostytutką i obrabiał swoich klientów, a czas w więzieniu spędzał na pisaniu książek – ciągnęłam. – Najdziwniejsze jest to, że nawet kiedy był już bogaty, chodził po sklepach i na chybił trafił kradł rzeczy, których nie potrzebował. Sam Pablo Picasso wpłacił kiedyś za niego kaucję… To po prostu nie trzyma się kupy – dodałam. – Dla niego pewnie się trzymało – zaoponował Bill. – Wszyscy robią jakieś głupoty, nie wiedząc dlaczego. Wiedzą tylko, że muszą je robić – powiedział, a ja przez chwilę zastanawiałam się nad tymi słowami. – Hej, chcecie zimne piwko? – Rozmowę przerwał nam jakiś wstawiony, acz hojny student, niebezpiecznie uzbrojony w gitarę. Wymachiwał piwem z rodzaju po sześć dolarów za zgrzewkę, takim, które kupuje się, wizytując zabitą dechami okolicę. – Ja nie. Ten browar smakuje jak szczyny – powiedział Bill. Poczułam się w obowiązku złagodzić jego odpowiedź. – Ja nie bardzo lubię piwo, ale to naprawdę smakuje raczej okropnie. – Nawet Jean Genet by go nie ukradł! – krzyknął zza ramienia Bill, a ja się uśmiechnęłam, wiedząc, że tylko my dwoje rozumiemy ten żart. Zauważyłam, że stojący w małej grupce studenci nachylili ku sobie głowy, po cichu coś sobie mówiąc, po czym zaczęli się podśmiewać, patrząc w naszą stronę. Spojrzeliśmy z Billem na siebie i przewróciliśmy oczami. Po raz pierwszy, ale nie ostatni, ludzie źle rozumieli naturę naszej relacji. Następny tydzień upłynął nam pod znakiem zwiedzania. Odwiedziliśmy sad cytrusowy i z niedowierzaniem słuchaliśmy o tym, jak wiele jest sposobów na mechaniczne strząsanie owoców z drzew. Złożyliśmy również wizytę w pakowalni, gdzie przy taśmociągu stały całe rzędy kobiet i z rzeki zielonych owoców płynących w tempie po dziesięć na sekundę wyciągały duże bądź niekształtne kule. Jestem pewna, że wyglądaliśmy na skonfundowanych, kiedy nasz przewodnik uroczyście oznajmił, że kobiety owe sortowały cytryny. Łatwiej było uwierzyć, że to kule do bilardu, biorąc pod uwagę, jak głośno o siebie uderzały, przechodząc przez taśmociąg. Podczas całej wycieczki nasz przewodnik prowadził głośną narrację, rozpływając się w zachwytach nad tym, jak wspaniałym miejscem pracy jest ta przetwórnia, która swoim pracownikom zapewniała również zakwaterowanie. Wyobraziłam sobie małe dziwaczne miasteczko, które mogłoby powstać na tym gruncie. Potem przewodnik zaprowadził nas do „dojrzewalni” utrzymywanej w temperaturze plus pięciu stopni, która przypominała pozbawiony okien wagon kolejowy, od stóp do głów zapakowany twardymi zielonymi owocami. Poinformował nas, że tego wieczoru jej drzwi zostaną szczelnie zamknięte, a do środka zostanie wpuszczony gaz etylenowy, który zmusi te cytryny do ruszenia tyłka i dojrzenia w dziesięć godzin. I rzeczywiście: w komorze obok znajdowały się tysiące owoców identycznej wielkości, a każdy z nich mógł się pochwalić skórką tak doskonale żółtą, że wyglądała, jakby była

z plastiku. Kiedy wycieczka dobiegła końca, wszyscy stłoczyliśmy się na parkingu. – Boże święty, co za otępiające zajęcie. Nigdy więcej nie będę psioczył na szkołę. – Bill mówił o sortowaniu owoców, jednocześnie podskakując w miejscu, żeby się rozgrzać po odwiedzinach w tych wszystkich chłodnych pomieszczeniach. – Taśmy produkcyjne i montażowe strasznie mnie dołują. W miasteczku, gdzie dorastałam, były ich całe kilometry – powiedziałam, rozcierając zmarznięte dłonie i wzdrygając się na wspomnienie krwawej wycieczki trzecioklasistów do rzeźni, w której uczestniczył jeden z moich braci. – W zasadzie to były bardziej taśmy demontażowe. – Pracowałaś tam kiedyś? – zapytał Bill. – Miałam szczęście i zamiast tego poszłam do college’u. Wyprowadziłam się od rodziców, kiedy skończyłam siedemnaście lat – ostrożnie wyjaśniłam, powstrzymując swoją chęć całkowitego zaufania mu. – Ja wyprowadziłem się od swoich, jak miałem dwanaście – powiedział. – Ale niedaleko, tylko na podwórko. Skinęłam głową, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem. – Czy to właśnie wtedy zamieszkałeś w dziurze? – To był bardziej podziemny fort. Miałem tam dywan, prąd i w ogóle – mówił bez większego zastanowienia, ale nie bez cichej dumy. – Brzmi fajnie – powiedziałam. – Ale nie sądzę, żebym ja mogła spać w takim forcie. Bill wzruszył ramionami. – Z pochodzenia jestem Ormianinem – odparł. – Najlepiej czujemy się w podziemiu. Wtedy tego nie wiedziałam, ale to był ponury żart o jego ojcu, który jako dziecko został schowany w studni i dzięki temu uniknął masakry, w której zginęła cała jego rodzina. Później dowiedziałam się, że Billa nękały duchy zmasakrowanych przodków i to właśnie one pchały go w kierunku wiecznego budowania, planowania, gromadzenia i, co najważniejsze, ku przetrwaniu. – Gdzie leży Armenia? Nawet nie wiem – zapytałam. – Głównie nigdzie – odpowiedział Bill. – I w tym właśnie problem. Skinęłam głową, wyczuwając powagę jego słów, tak naprawdę jej nie rozumiejąc. Pod koniec wyjazdu podeszłam do swojego promotora, który właśnie przygotowywał sprzęt na następny dzień. – Słuchaj, musimy tego Billa zatrudnić w naszym laboratorium – powiedziałam. – Masz na myśli tego dziwnego kolesia, który zawsze trzyma się na uboczu? – zapytał. – Tak. Jest najbystrzejszy z całej grupy. Potrzebujemy go w laboratorium. Mój promotor ponownie spojrzał na sprzęt. – Aha. A skąd niby wiesz, że go potrzebujemy? – Nie wiem, ale to czuję – odparłam. Mój promotor ugiął się jak zawsze. – No dobra, zatrudniaj. Ale cała papierkowa robota należy do ciebie. Ja i tak mam już dużo za dużo na głowie, więc on będzie na twojej. To ty będziesz mu wynajdywała zajęcie, paniatna? Dla okazania wdzięczności skwapliwie przytaknęłam. Perspektywa przyszłości zaczęła mnie

ekscytować, ale nie do końca wiedziałam dlaczego. Kiedy trzy dni później wreszcie wróciliśmy z wyjazdu, moim zadaniem było bezpieczne odstawienie studentów z rzeczami do domu. Bill był moją ostatnią przesyłką, a pora była już późna, gdy podjeżdżaliśmy pod stację Szybkiej Kolejki Miejskiej, na którą poprosił o podwiezienie. Wtedy wspomniałam mu o możliwości zatrudnienia. – Hej, nie wiem, czy będziesz tym zainteresowany, ale mogę załatwić ci pracę w naszym laboratorium. Za kasę i w ogóle. Z jego strony nie nastąpiła żadna natychmiastowa reakcja na moje rewelacje. Zamiast tego spojrzał w dół. – Okej – odezwał się po chwili grobowym głosem. – Jak okej, to okej – przytaknęłam. Dalej siedział ze wzrokiem wbitym w swoje stopy, a ja czekałam, aż zdecyduje się pożegnać i wysiąść z samochodu. Niebawem uniósł głowę i przez kilka minut spoglądał przez szybę, podczas gdy ja zastanawiałam się, co też go tak zatrzymuje. W końcu odwrócił się do mnie i przemówił: – To nie jedziemy do laboratorium? – zapytał. – Teraz? Teraz chcesz tam jechać? – Uśmiechnęłam się do mojego nowego przyjaciela. – Nie mam dokąd pójść – powiedział odważnie. – Ale mam własną łopatę – dodał. W takich chwilach zawsze stawała mi przed oczami jakaś scena z książki, którą czytałam, i tak też było wtedy. Ponownie przyszła mi na myśl powieść Dickensa, jednak tym razem nie był to David Copperfield, tylko Wielkie nadzieje. Przypomniała mi się scena końcowa z Pipem i Estellą, jak stali wyczerpani, ale pełni nadziei pośrodku zaniedbanego ogrodu, w obliczu wyzwania, jakim było odbudowanie zniszczonego domu. Pomyślałam o tym, że chociaż żadne z nich nie wiedziało, co robić dalej, nie mieli cienia wątpliwości, że zostaną razem.

7 PIERWSZY PRAWDZIWY LIŚĆ jest nową ideą. Gdy tylko nasionko rzuci kotwicę, jego priorytety się zmieniają i całą swoją energię kieruje ku górze. Jego rezerwy są już na wyczerpaniu i rozpaczliwie potrzebuje złapać trochę światła, by móc napędzać procesy, które utrzymują je przy życiu. Jako najmniejsza roślinka w całym lesie musi natrudzić się bardziej niż wszystkie inne górujące nad nią, niezmiennie znosząc tortury pozostawania w (dosłownym) cieniu. W zarodku znajdują się zwinięte liścienie, czyli dwa malusieńkie, już wykształcone listeczki, które mogą mu tymczasowo służyć. Są małe i nietrwałe jak koło zapasowe, które ma nas tylko dowieźć na najbliższą stację benzynową. Napełnione sokami, te ledwo zazielenione liście zarodkowe odpalają proces fotosyntezy, tak jak odpala silnik starego gruchota w mroźny zimowy poranek. Ich konstrukcja jest prymitywna, a one same mają tylko za zadanie podciągnąć roślinkę w górę, do momentu kiedy będzie ona w stanie stworzyć w pełni wykształcony, prawdziwy liść. Kiedy jest na to gotowa, prowizoryczne liścienie więdną i odpadają. W niczym nie przypominają liści, które od tej pory roślinka będzie wypuszczała. Pierwszy prawdziwy liść jest skonstruowany według schematycznego wzoru genetycznego, co zostawia prawie nieograniczone pole do improwizacji. Zamknijcie oczy i pomyślcie o szpicowatych krawędziach liścia ostrokrzewu, o „gwiezdnym” kształcie liścia klonu, sercowym liścia bluszczu, trójkątnym liściu paproci czy palcowatych liściach palmy. Pomyślcie, że na jednym dębie może rosnąć sto tysięcy płatowatych liści, wśród których nie znajdą się nawet dwa identyczne; po prawdzie zdarzają się i takie, które są dwa razy większe od innych. Każdy liść dębu na ziemi stanowi niepowtarzalne odwzorowanie tego samego schematycznego i niepełnego kodu. Wszystkie liście świata to miliardy różnych opracowań jednego projektu prostej maszyny, która ma tylko jedną funkcję – od której zależy los ludzkości. Liście wytwarzają cukier. Rośliny jako jedyne we wszechświecie są w stanie wyprodukować tę słodycz z nieożywionej, nieorganicznej materii. Każdy kryształek cukru, jaki kiedykolwiek zjedliście, powstał w jakimś liściu. A bez ciągłych dostaw glukozy do mózgu człowiek umiera. Koniec kropka. Pod przymusem ludzka wątroba jest w stanie wytworzyć glukozę z białka bądź tłuszczu, ale to białko bądź tłuszcz musi najpierw powstać z cukru roślinnego zjedzonego przez jakieś inne zwierzę. Przed tym nie ma ucieczki: nawet w tej właśnie chwili w synapsach waszych mózgów liście dostarczają materiału napędowego dla myśli o liściach. Liść to tacka pigmentu obwiązana koronką naczynek. Żyłki przenoszą wodę z ziemi do liścia, gdzie zostaje ona poddana rozkładowi przy użyciu światła. Energia wytworzona w tym procesie jest tym, co skleja ze sobą stworzone z powietrza cukry. Drugi zestaw żyłek transportuje cukrowy sok z liścia do korzeni, gdzie jest pakowany i przeznaczany na potrzeby bieżące bądź przechowywany „na zaś”.

Liść rośnie poprzez wydłużanie ciągu komórek wzdłuż żyłki centralnej. Poszczególne komórki rozlokowane wzdłuż obwodu na własną rękę decydują, kiedy przestać się dzielić. Z tego koniuszka odchodzą mniejsze żyłki, biegnąc aż do łodygi – i taka jest właśnie chronologia ich rozwoju: od koniuszka po nasadę liścia. Gdy roślina ma już za sobą to najtrudniejsze zadanie, zaprzęga naczynka do roboty i zaczyna przenosić cukier w dół do korzeni, gdzie zostaje użyty jako budulec nowych korzeni, które z kolei będą dostarczać więcej wody, dzięki której powstaną kolejne liście, w których wytworzy się więcej cukru, i tak dalej, i tak dalej, przez ostatnie czterysta milionów lat. Od czasu do czasu roślina ma pomysł na nowy liść, który zmienia wszystko. Kolce cylindropuncji przypominają haczyki na ryby i są wystarczająco twarde i ostre, by przebić skórę żółwia. Redukują również pęd powietrza na powierzchni kaktusa, tym samym zmniejszając parowanie. Dostarczają lekkiego cienia łodydze oraz służą jako powierzchnia do zbierania rosy. Te kolce to w rzeczywistości liście kaktusa. Ich zielona część to nabrzmiała łodyga. Stosunkowo niedawno, bo około dziesięciu milionów lat temu, jakaś roślina wpadła na pomysł, żeby zamiast rozpościerać swoje liście, uformować z nich kolce podobne do tych, jakie dziś widzimy u cylindropuncji. Właśnie dzięki temu pomysłowi powstał nowy rodzaj rośliny, która może rosnąć i z powodzeniem rozwijać się w bezdeszczowej, suchej okolicy, gdzie stanowi jedyny rodzaj roślinności w promieniu wielu kilometrów – toż to niewyobrażalny sukces. Jeden pomysł pozwolił roślinom odkryć nowy świat i spijać słodkości z zupełnie innego nieba.

8 BUDOWANIE REPUTACJI NAUKOWCA zajmuje całe wieki. Najbardziej ryzykowny moment to uświadomienie sobie, kim jest prawdziwy naukowiec, a następnie postawienie pierwszych niepewnych kroków na ścieżce, która stanie się drogą, która stanie się autostradą, która pewnego dnia zaprowadzi nas do domu. Prawdziwy naukowiec nie wykonuje opisanych eksperymentów, ale opracowuje własne, tworząc tym samym nową wiedzę. Przejście między robieniem tego, co wam mówią, a mówieniem sobie samemu, co robić, następuje na ogół gdzieś w połowie pisania rozprawy doktorskiej. Pod wieloma względami jest to najtrudniejsza i najbardziej przerażająca rzecz, jaką doktorant może zrobić, a niemożność bądź też niechęć wykonania tego kroku jest w zasadzie tym, co odsiewa ludzi w trakcie studiów doktoranckich. W dniu, w którym zostałam naukowcem, stałam w laboratorium i patrzyłam na wschodzące słońce. Byłam przekonana, że zobaczyłam coś niezwykłego, i czekałam na przyzwoitą godzinę, żeby zadzwonić. Chciałam komuś powiedzieć, co odkryłam, choć nie byłam jeszcze pewna komu. Swoją rozprawę doktorską zbudowałam na pniu Celtis occidentalis, znanego jako wiązowiec zachodni, który rośnie na terenie całej Ameryki Północnej. Jest tak powszechnie spotykany jak lody waniliowe i wygląda tak samo nudno. Wiązowce należą do rdzennych mieszkańców naszego kontynentu i były hurtowo sadzone w miastach w odpowiedzi na jeden z niezliczonych mordów dokonanych przez Europejczyków podczas podboju Nowego Świata. Przez całe stulecia chrząszcze – podobnie jak ludzie – emigrowały z Europy do Stanów Zjednoczonych, przybijając na statkach do portów Nowej Anglii. W 1928 roku śmiała grupka tych sześcionożnych insektów-pionierów opuściła Niderlandy i zagnieździła się pod korą niezliczonych amerykańskich wiązów. Podczas tego procesu chrząszcze wprowadziły bezpośrednio do krwiobiegu każdego drzewa, w którym się zagnieździły, śmiercionośnego grzyba. W odpowiedzi drzewa żyła po żyle zamknęły swoje układy naczyniowe, żeby zatrzymać rozprzestrzenianie się zakażenia, przez co powoli zagłodziły się na śmierć, podczas gdy w ich korzeniach nagromadziły się niewykorzystane pokłady substancji odżywczych. Holenderska choroba wiązu do dziś nęka Stany Zjednoczone i Kanadę, co roku zabijając dziesiątki tysięcy drzew, co daje łączną liczbę zgonów na kilkumilionowym poziomie. Dla porównania: niewiele jest w stanie zabić drzewo wiązowca, które może przetrzymać wczesne mrozy i późne susze bez straty jednego liścia. Te wysokie na dziesięć metrów drzewa nigdy nie dorównają wzrostem swoim poprzednikom, wiązom, które sięgały majestatu dwudziestu metrów. Nie żądają zbyt wiele od swojego środowiska, a szacunek, jaki u nas zyskują, jest wprost proporcjonalny do ich skromności i pokory. Wiązowce interesowały mnie z powodu dużych owoców, które z wyglądu przypominają żurawiny. Jednak jeśli jeden z nich zerwać i ścisnąć, to okaże się, że jest twardy jak kamień, a to

w głównej mierze dlatego, że to rzeczywiście kamień: tuż pod rumianą skórką znajduje się łuska twardsza od skorupki ostrygi. Ta kamienna konstrukcja służy jako silna forteca dla nasionka, które być może będzie musiało przejść przez układ trawienny jakiegoś zwierzęcia, przetrzymać deszcze i śnieżyce bądź stoczyć walkę z grzybem, i to na lata przed zakiełkowaniem. Osady wielu wykopalisk archeologicznych są wprost naszpikowane kamiennymi resztkami po pestkach owoców wiązowca, jako że w ciągu całego swojego życia każde drzewo wytwarza miliony nasion. Chciałam przeanalizować te skamieliny, co pozwoliłoby mi ustalić średnie letnie temperatury w okresach między zlodowaceniami na Środkowym Zachodzie. Przez nie mniej niż ostatnie czterysta tysięcy lat lodowce zstępowały z bieguna północnego, a następnie cofały się w takich samych odstępach czasu, regularnie jak w zegarku. Podczas tych krótkich okresów przejściowych, kiedy Wielkich Równin nie pokrywał lód, rośliny i zwierzęta migrowały, krzyżowały się i wypróbowywały nowe siedliska i źródła pokarmu. Jednak jak bardzo upalne były te przejściowe lata – czy tak bardzo parne i gorące jak współcześnie, czy może tylko na tyle ciepłe, by powstrzymać opady śniegu? Jeśli kiedykolwiek mieszkaliście na Środkowym Zachodzie, to wiecie, że ta różnica ma znaczenie, ale wyobraźcie sobie, jak jest ważna dla ludzi żyjących w bliskości z ziemią, którym za schronienie służy zwierzęca skóra, a których pożywienie jest ruchomym celem. Mój promotor i ja mogliśmy sypać jak z rękawa różnymi reakcjami chemicznymi, dzięki którym można ustalić temperaturę tworzenia się pestki z gęstniejącego soku. Nasza teoria była nowatorska i jednocześnie wystarczająco tajemnicza, by uniknąć prostych odpowiedzi. Stworzyłam zestaw eksperymentów mających na celu podzielić główną kwestię na serię mniejszych, oddzielnych zadań. Pierwszym z nich było ustalenie, jak dokładnie powstawało nasionko wiązowca i z czego się składało. W tym celu postawiłam wartę wokół kilkunastu żywych wiązowców rosnących na terenie Minnesoty i Południowej Dakoty, żeby móc porównać zimne i (stosunkowo) ciepłe warunki. Zamierzałam zbierać owoce okresowo na przestrzeni jednego roku. Potem w naszym kalifornijskim laboratorium kroiłam setki tych owoców na cienkie jak papier plasterki, po czym opisywałam je i fotografowałam pod mikroskopem. Oglądana przez szkło mikroskopu o 350-krotnym powiększeniu, gładka powierzchnia pestki wiązowca wyglądem przypominała plaster miodu wypełniony czymś twardym i kruszącym się. Za punkt odniesienia mając pestkę brzoskwini, zamoczyłam kilkanaście pestek wiązowca w kwasie, który jest w stanie rozpuścić przynajmniej trzydzieści litrów pestek brzoskwiń, a następnie przyjrzałam się temu, co zostało. Nadzienie wcześniej wypełniające plastry rozpuściło się i została po nim tylko przypominająca koronkę biała forma. Po umieszczeniu tej drobnej konstrukcji w próżni i podgrzaniu do ośmiuset stopni Celsjusza wydzielił się dwutlenek węgla, co oznaczało, że w tej białej siateczce było coś organicznego, jakaś kolejna zagadkowa warstwa. Drzewo wytworzyło nasionko, utkało wokół niego włóknistą siateczkę, która została powleczona jakiegoś rodzaju szkieletem, a na koniec napchało w dziury tego samego materiału, z którego zrobiona jest pestka brzoskwini. W ten sposób zapewniło nasionku ochronę, zwiększając jego szanse na wykiełkowanie, a więc na wyrośnięcie drzewa, tym samym być może dając początek kolejnym dziewięćdziesięciu pokoleniom. Jeśli chcieliśmy z tych skamieniałych pestek wyciągnąć długoterminowe dane o klimacie, koronkowa biała siateczka bez wątpienia była skarbnicą informacji. A gdy już poznam skład tej najważniejszej części pestki, to będę na

dobrej drodze. Jak każdy rodzaj kamienia wykształca się na różne sposoby, tak i na różne sposoby się rozpada. Jedną z metod rozróżnienia minerałów, które stanowią budulec skalny, jest dokładne rozbicie próbki i prześwietlenie jej promieniowaniem rentgenowskim. Każde ziarnko soli w solniczce ma kształt idealnej kostki, jeśli przyjrzeć się mu w powiększeniu. Gdyby to samo ziarnko zmielić na drobny proszek, to uzyskamy miliony jeszcze mniejszych kostek o doskonałych kształtach. Sól zawsze będzie przybierała kształt idealnej kostki, ponieważ atomy, które ją tworzą, wiążą się w formę kwadratowego „rusztowania”, stanowiącego wzór dla nieskończonej liczby kostek. Każdy wyłom w tej konstrukcji następuje w słabych punktach wiązań, skutkując powstaniem kolejnych kostek, raz po raz powtarzających wzór atomowy. Poszczególne minerały mają też różne wzory chemiczne, pokazujące różnice w liczbie i rodzaju atomów, z których się składają, a także wiązań między tymi atomami. Te różnice powodują odmienności w kształcie, które utrzymują się nawet po sproszkowaniu danego minerału. Jeśli zdoła się dostrzec mikroskopijne kształty w szczypcie sproszkowanego minerału – nawet heterogenicznego proszku z kawałka brzydkiej, złożonej skały – można ustalić jego wzór chemiczny. Ale jak dostrzec kształt tych malusieńkich kryształków? Kiedy fala morska uderza o latarnię, na powierzchni wody powstaje zmarszczka. Kształt i rozmiar owej odbitej zmarszczki dostarczają wiedzy i o fali, i o latarni. Siedząc w zakotwiczonej w oddali łodzi, na podstawie uderzającej w łódź odbitej zmarszczki możemy odróżnić latarnię o kwadratowej podstawie od latarni o podstawie okrągłej. Oczywiście pod warunkiem że umiemy bardzo dokładnie ocenić rozmiar fali, jej siłę, czas, jaki upłynął od jej powstania, a także kierunek, z którego przybyła. W podobny sposób rozpracowujemy mikroskopijne kształty w sproszkowanym minerale, biorąc pod lupę zmarszczki, które powstają, czy też ulegają dyfrakcji, z bardzo małych elektromagnetycznych fal znanych jako promienie rentgenowskie. Na kliszy uchwycony zostaje moment, w którym zmarszczki są największe, a odstępy między nimi i ich nasilenie pozwalają nam na rekonstrukcję kształtu, od którego się odbiły. Na jesieni 1994 roku poprosiłam o zgodę na dostęp do znajdującego się w innej części kampusu laboratorium dyfrakcji rentgenowskiej. Przydzielono mi kilka godzin, podczas których mogłam korzystać z jego sprzętu. Wyczekiwałam rozpoczęcia analiz z takim samym podekscytowaniem, jak czeka się na mecz baseballowy: wszystko się może zdarzyć, ale najpewniej zajmie to dużo czasu. Po długich namysłach zdecydowałam, że maszynę zarezerwuję sobie na noc, ale nie byłam pewna, czy dokonałam właściwego wyboru. W laboratorium dyfrakcji pracował pewien upiorny doktor, a jego opryskliwe zachowanie mnie krępowało. Byłam świadkiem, jak najniewinniejsze spojrzenie czy pytanie wprawiało go we wściekłość, i wydawał się szczególnie groźny dla samotnych kobiet, którym zdarzyło się stanąć mu na drodze. Stąd też i mój dylemat: jeśli przyszłabym tu za dnia, z pewnością bym się na niego natknęła, ale wokół znajdowałyby się różne osoby, które można by wykorzystać jako żywe tarcze. Nocą miałabym całe laboratorium tylko dla siebie, ale gdyby jakimś trafem i on się pojawił, byłabym dla niego łatwym celem. W końcu zarezerwowałam sobie czas od dwudziestej czwartej i wzięłam ze sobą klucz grzechotkowy. Nie byłam do końca pewna, jak w razie potrzeby miałabym się za jego pomocą obronić, ale sama świadomość, że mam go w tylnej kieszeni, dodawała mi otuchy. Gdy dotarłam do laboratorium dyfrakcji, położyłam szklane przeźrocze na blacie, pokryłam

je klejącą żywicą epoksydową i posypałam proszkiem ze zmielonej pestki owocu wiązowca. Przeźrocze umieściłam w maszynie dyfrakcyjnej, dokładnie wszystko ustawiłam i włączyłam rentgen. Zmówiłam w duchu modlitwę o to, by w niewidocznym tonerze rejestratora wykresów było wystarczająco dużo tuszu na całą sesję, a potem tylko czekałam i patrzyłam. Jeśli eksperyment laboratoryjny nie działa, to już raczej nie zadziała, choćbyśmy poruszyli niebo i ziemię. I ta sama zasada obowiązuje w drugą stronę: istnieją eksperymenty, których mimo dobrych chęci po prostu nie da się schrzanić. Teraz za każdym razem, gdy powtarzałam pomiar, odczyt jasno pokazywał jeden poziom szczytowy pod tym samym kątem dyfrakcji. Długie, szerokie, nisko pikujące pociągnięcia tuszu w niczym nie przypominały sztywnych, rwących się skoków, których spodziewaliśmy się z promotorem, co pokazywało, że nasz tajemniczy minerał to bez wątpienia opal. Stałam i gapiłam się na wydruk, wiedząc, że nie było możliwości, żebym błędnie interpretowała te wyniki – nikt nie mógł błędnie ich zinterpretować. Miałam taką pewność, że to opal, że byłam gotowa poświadczyć to pod przysięgą. Patrząc na wykres, myślałam o tym, że teraz na sto procent wiedziałam coś, co jeszcze godzinę wcześniej pozostawało dla mnie absolutną zagadką, i powoli zaczynałam rozumieć, że moje życie właśnie się zmieniło. Byłam jedyną osobą w nieskończonym, eksplodującym wszechświecie, która wiedziała, że ten proszek jest z opalu. Na całym wielkim świecie pełnym niewyobrażalnej liczby ludzi, oprócz tego, że byłam mała i nic nie znaczyłam, byłam też wyjątkowa. Nie byłam jedynie dziwaczną zbitką genów, ale stałam się egzystencjalnie jedyna w swoim rodzaju, a to za sprawą jednego małego szczegółu, który poznałam o Stworzeniu, za sprawą tego, co zobaczyłam, a następnie zrozumiałam. Zanim do kogoś zadzwoniłam, wiedza o tym, że minerałem wzmacniającym każde nasionko na wiązowcu jest opal, należała wyłącznie do mnie. Stwierdzenie, czy była coś warta, wydawało mi się kwestią do rozważenia na inny dzień. Tymczasem stałam tak, przyswajając te rewelacje, podczas gdy rozpoczynał się właśnie kolejny rozdział mojego życia, a moje pierwsze odkrycie naukowe lśniło swym pięknem, tak jak lśni plastik najtańszej nawet zabawki, kiedy jest nowa. Nie chciałam niczego dotykać, bo byłam tu tylko gościem. Stałam więc i patrzyłam przez okno, czekając na wschód słońca, i w końcu po policzkach spłynęło mi kilka łez. Nie wiem, czy płakałam dlatego, że nie byłam niczyją żoną ani niczyją matką – czy dlatego, że nie czułam się jak niczyja córka – czy z powodu piękna tej pojedynczej, doskonałej linii na wykresie, o której już zawsze będę mogła powiedzieć, że to mój opal. Czekałam i pracowałam na ten dzień. Rozwiązując tę zagadkę, udowodniłam też coś, przynajmniej sobie, i wreszcie poczułam, co to badania z prawdziwego zdarzenia. Jednak mimo całej satysfakcji, którą wtedy czułam, była to, i wciąż jest, jedna z najbardziej samotnych chwil w moim życiu. W głębi ducha czułam, że przekonaniu, że jestem w stanie robić dobrą badawczą robotę, towarzyszyła świadomość, że oto oficjalnie i nieodwołalnie straciłam szansę na bycie jak wszystkie inne kobiety, które znałam. W następnych latach miałam sobie stworzyć nowy rodzaj normalności w obrębie swojego własnego laboratorium. Będę miała brata bliższego mi niż którykolwiek z moich rodzonych braci, kogoś, do kogo będę mogła zadzwonić o każdej porze dnia i nocy i z kim będę mogła plotkować bardziej bezwstydnie niż z jakąkolwiek psiapsiółką. Razem mieliśmy oddawać się obnażaniu absurdalności naszych przedsięwzięć i wciąż na nowo przypominać sobie nawzajem co bezsensowniejsze jej przykłady. Miałam wychować nowe pokolenie studentów, z których

część po prostu łaknęła uwagi, a tylko niewielki ułamek zdołał osiągnąć potencjał, który w nich widziałam. Jednak tamtej nocy wytarłam twarz dłońmi, zawstydzona, że płaczę nad czymś, co większość ludzi uznałaby za trywialne bądź do szpiku kości nudne. Gapiłam się przez okno i widziałam, jak pierwsze promienie słońca zalewają kampus swym pięknem. Zastanawiałam się, kto jeszcze na świecie doświadczał tak wspaniałego świtu. Wiedziałam, że przed południem dowiem się, że moje odkrycie nie jest czymś wyjątkowym. Starszy i mądrzejszy naukowiec powie mi, że to, co zobaczyłam, było w sumie czymś, co on sam mógłby przypuszczać. Gdy wyłuszczał mi, że moje spostrzeżenia nie były rewelacją, a jedynie potwierdzeniem czegoś, co powinno być oczywistym domysłem, ja grzecznie słuchałam. To, co mówił, nie miało znaczenia. Nic nie mogło zatrzeć wspaniałej słodyczy chwilowego trzymania w garści tajemnicy, którą wszechświat przeznaczył mi do odkrycia. Instynktownie czułam, że jeśli jestem godna małego sekretu, pewnego dnia być może zasłużę na duży. Zanim wschodzące słońce przepaliło mgłę nad doliną zatoki, ja również otrząsnęłam się z ckliwego nastroju. Pomaszerowałam z powrotem do budynku, w którym zazwyczaj pracowałam, żeby rozpocząć kolejny dzień pracy. Rześkie powietrze pachniało eukaliptusem w sposób, który już zawsze będzie mi się kojarzył z Berkeley, choć w całym kampusie zalegała martwa cisza. Weszłam do laboratorium i ze zdziwieniem zobaczyłam, że światła są włączone. Potem spostrzegłam Billa, który siedział pośrodku sali na starym leżaku ogrodowym i gapił się w pustą ścianę, słuchając zakłóceń w jakiejś audycji radiowej na swoim małym tranzystorku. – Hej. Znalazłem ten leżak na śmietniku za MacDonaldem – powiedział, gdy wchodziłam do środka. – Chyba się nadaje. – Z zadowoleniem obejrzał swoje siedzisko, nie schodząc z niego. Na jego widok zalała mnie fala radości. Myślałam, że czekają mnie jeszcze przynajmniej trzy godziny samotnego czekania na kogoś, z kim mogłabym porozmawiać. – Podoba mi się – odpowiedziałam. – Czy każdy może na nim usiąść? – Nie dziś – odparł. – Może jutro. Chwilę się zastanawiał, a następnie dodał: – A może nie. Stałam i myślałam, że każda rzecz wypływająca z ust tego gościa była dziwaczna. Wbrew swoim skandynawskim instynktom postanowiłam powiedzieć Billowi o najważniejszej rzeczy, jakiej w życiu dokonałam. – Hej, a widziałeś kiedyś rentgen opalu? – zapytałam, pokazując swój papierowy odczyt. Bill sięgnął do radyjka i wyłączył je poprzez wyjęcie z niego dziewięciowoltowej baterii – przycisk do włączania i wyłączania już dawno odmówił współpracy. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. – Wiedziałem, że siedzę tu, na coś czekając – powiedział. – Okazuje się, że to było to. *** Po tym, jak odkryłam, że pestki owocu wiązowca zawierają opal, moim kolejnym celem było obliczenie temperatury, jaka panowała podczas jego tworzenia w nasionku. Podczas gdy siateczka łupiny rzeczywiście powstała z opalu, wypełniające ją kruche „nadzienie” składało się z węglanu o nazwie aragonit – tego samego, który znaleźć można w skorupie ślimaka. W warunkach laboratoryjnych czysty aragonit bardzo łatwo jest uzyskać: wystarczy zlać ze sobą

dwa przesycone płyny, a już z tej przejrzystej mikstury kryształki kondensują się jak mgła z chmury. Chemia izotopowa kryształów jest ściśle kontrolowana przez temperaturę, co oznacza, że mierząc ślad izotopowy tlenu pojedynczego kryształu, jesteśmy w stanie ustalić dokładną temperaturę, w jakiej zmieszano dane roztwory. W laboratorium to się sprawdza w stu przypadkach na sto. Łatwizna. Moim następnym zadaniem było udowodnienie, że ten sam proces zachodzi wewnątrz owocu drzewa, w którym w wyniku zmieszania się roztworów soków drzewnych powstają kryształki aragonitu. Mój promotor przedstawił ten pomysł Narodowej Fundacji Nauki na piętnastu stronach wniosku grantowego, który następnie został pozytywnie oceniony przez recenzentów, a nam przyznano dotacje. I tak wiosną 1995 roku powróciłam na Środkowy Zachód w poszukiwaniu idealnych drzew do badań. Mój wybór padł na trzy wyrośnięte wiązowce rosnące przy brzegach Platte Południowej, w pobliżu miasteczka Sterling w Kolorado, czyli mniej niż dzień jazdy samochodem od kanapy, na której zawsze mogłam przenocować. Pod zdawałoby się najbardziej błękitnym niebem na świecie prowadziłam obliczenia, w jakiej mierze skład rzeki w połączeniu ze składem owoców tamtego lata pozwoliłby mi ustalić średnią sezonową temperaturę. Pewna sukcesu ogrodziłam drzewa sznurkiem i zaczęłam je monitorować jak ojciec spodziewający się dziecka – rozradowana oczekiwaniem na wspaniały dar, ale też pozostając na drugim planie. Byłam również podobnie skołowana, znalazłszy się w samym środku wydarzeń, kiedy okazało się, że żaden z pobliskich wiązowców właśnie owego lata nie wydał owoców ani nawet nie zakwitł. Nic na świecie nie obnaża tak ludzkiej bezradności i szaleństwa jak drzewo, które nie chce rozkwitnąć. Nieprzyzwyczajona, by ludzie – a co dopiero przedmioty – twardo odmawiali zrobienia tego, co chciałam, z trudem pogodziłam się z tym stanem rzeczy. Przeanalizowałam sytuację z moim jedynym znajomym z hrabstwa Logan w Kolorado. Był nim facet o imieniu Buck, który stał za ladą w monopolowym przy wjeździe na autostradę. Szczerze mówiąc, po raz pierwszy wstąpiłam do jego sklepu w gorączkowym poszukiwaniu bardziej klimatyzowanego powietrza niż piwa, ale kiedy sprawdził mi dowód i niechętnie przyznał, że „trzymam się całkiem nieźle jak na taką starszą panią”, wzięłam to za zaproszenie do powtórnych odwiedzin. W miarę upływu lata Buck był coraz bardziej speszony, że ma więcej szczęścia ze zdrapkami niż ja z drzewami, ale powstrzymał się od prześmiewczego wypominania mi moich wcześniejszych wykładów na temat statystyki loteryjnej. Buck dorastał na pobliskim ranczu, więc czułam przez skórę, że w jakiś sposób przyłożył rękę do całego tego owocowego fiaska, a przynajmniej że powinien udzielić mi odpowiedzi na kilka niewygodnych pytań. – Ale dlaczego nie zakwitły? Dlaczego właśnie w tym roku? – cisnęłam go. Przewertowałam dane klimatyczne z regionu i nie mogłam znaleźć żadnych jasnych dowodów na winę pogody. – Po prostu tak się czasami zdarza. Ktoś z miejscowych mógł ci o tym wcześniej powiedzieć – odpowiedział, okazując mi ponure współczucie, którego tak rzadko można uświadczyć ze strony kowbojów. Byłam przekonana, że drzewa dają mi sygnały, że moja kariera rozsypuje się w drobny mak. Panikowałam, wyobrażając sobie siebie przy taśmie, wycinającą mięso z policzków jednego świńskiego łba za drugim, przez sześć godzin dziennie, tak jak to przez prawie dwadzieścia lat robiła matka mojej przyjaciółki z dzieciństwa.

– Taka odpowiedź mi nie wystarczy – upierałam się. – Musi być jakiś powód. – Drzewa nie mają powodów, żeby coś zrobić, tylko to po prostu robią i tyle – zdenerwował się Buck. – A w zasadzie to nic nie robią. To tylko drzewa, one po prostu są. Cholera, one nie są żywe, nie tak jak ty czy ja. – Stracił w końcu cierpliwość i widać było, że ja i moje pytania go irytujemy. – Na rany Chrystusa! – dodał sfrustrowany. – To tylko drzewa. Wyszłam z jego sklepu i już nigdy tam nie wróciłam. Do Kalifornii zaś wróciłam na tarczy. – No cóż, gdybym miał samochód, który byłby w stanie przejechać przez Concord Bridge, zaproponowałbym, żebyśmy tam pojechali i podpalili któreś z tych drzew – powiedział Bill, przesypując na kupkę okruszki z paczki laysów przez jeden z laboratoryjnych lejków. – Damy innym pooglądać, jak ich kolega płonie, a potem zapytamy, czy teraz nie są trochę bardziej skłonne do kwitnięcia. Do tego czasu Bill zdążył już zadomowić się w laboratorium mojego promotora. Pojawiał się w nim codziennie około czwartej po południu i zostawał na osiem do dziesięciu godzin, w zależności od swojego nastroju bądź naszych potrzeb. Nie uważał, by fakt, że otrzymuje zapłatę za zaledwie dziesięć godzin pracy tygodniowo, miał jakieś znaczenie, i był zaskakująco zadowolony, że każdego wieczora podczas pracy może godzinami wysłuchiwać moich niekończących się wywodów na temat drzew. Przed moim ostatnim wyjazdem do Kolorado namawiał mnie, żebym zabrała ze sobą wiatrówkę i urządziła sobie parę popołudniowych seansów strzeleckich, za cel obierając liście i gałęzie. Odmówiłam. – Nie żebym była arborystką czy kimś takim, tylko nie sądzę, by to coś dało. – Ale tobie dobrze zrobi – naciskał. – Wierz mi. Całe lato w Kolorado było jedną wielką klapą w kwestii zbierania danych, ale nauczyło mnie jednej ważnej rzeczy à propos nauki: eksperymenty nie są po to, by świat robił to, co ty chcesz. Liżąc rany tamtej jesieni, z ruin po tej katastrofie zbudowałam sobie nowy, lepszy cel. Zdecydowałam, że będę badać rośliny w nowy sposób – nie z zewnątrz, ale od środka. Będę starała się zrozumieć, dlaczego robią to, co robią, i poznawać ich logikę, która, jak sądziłam, musi mi teraz zastąpić moją. Każdy gatunek na Ziemi – począwszy od jednokomórkowego drobnoustroju, a skończywszy na największym dinozaurze; stokrotki, drzewa, ludzie – aby przetrwać, musi z powodzeniem robić pięć rzeczy: rosnąć, rozmnażać się, odbudowywać, przechowywać zasoby i się bronić. Jako dwudziestopięciolatka widziałam już, że kwestia mojego własnego rozmnażania będzie skomplikowana, jeśli w ogóle mi się przydarzy. Nadzieja na to, że płodność, zasoby, czas, pożądanie i miłość spotkają się ze sobą w odpowiednim miejscu i czasie, wydawała mi się śmieszna, a jednak dla większości kobiet w końcu się spotykały. W Kolorado byłam tak pochłonięta tym, czego drzewa nie robiły, że w ogóle nie dostrzegałam tego, co robiły. Kwitnienie i owocowanie musiały tamtego lata zejść na dalszy plan, ustępując pola czemuś innemu, czemuś, czego nie zauważyłam. Drzewa zawsze coś robią: kiedy miałam to jasno przed oczami, zbliżyłam się do zrozumienia problemu. Imperatywem stał się dla mnie nowy sposób rozumowania: być może nauczę się spoglądać na świat oczyma roślin, będę w stanie postawić się na ich miejscu i rozgryzę ich sposób funkcjonowania. Jak będąc skrajnym outsiderem w ich świecie, mogłam się do niego zbliżyć?

Próbowałam wyobrazić sobie nową naukę o środowisku, która nie dotyczy świata, jakiego my chcieliśmy, z zamieszkującymi go roślinami, ale opartą na wizji świata roślin z zamieszkującymi go ludźmi. Pomyślałam o wszystkich laboratoriach, w których pracowałam, o wszystkich wspaniałych urządzeniach, substancjach i mikroskopach, które dały mi tyle szczęścia… Jaki rodzaj nauk ścisłych mogłabym zabrać ze sobą w tę dziwną podróż? Przewrotna natura takiego podejścia była uwodzicielska. Co takiego mogło mnie powstrzymać, oprócz mojego własnego strachu, że moja praca będzie „nienaukowa”? Wiedziałam, że jeśli powiem ludziom, że badam, „jak to jest być rośliną”, niektórzy wezmą mnie za niepoważną, ale inni być może się przyłączą, nawet dla zwykłej przygody. Być może ciężka praca zdoła ustabilizować naukowo niepewny grunt. Nie byłam tego pewna, ale poczułam pierwszy dreszcz przyjemności tego, co miało stać się moją życiową pasją. To była nowa idea, mój pierwszy prawdziwy liść. I tak jak każda śmiała sadzonka na świecie, ja także improwizowałam.

9 KAŻDĄ ROŚLINĘ można podzielić na trzy części: korzenie, liście i łodygę. Każda łodyga funkcjonuje w ten sam sposób: to pęczek związanych ze sobą słomek, beli mikroskopijnych kanalików, którymi z korzeni jest roznoszona woda glebowa, a z liści woda cukrowa. Drzewa to wyjątkowy rodzaj roślin, ponieważ ich łodygi mogą osiągać długość prawie stu metrów i są zbudowane z tej niesamowitej substancji, którą nazywamy drewnem. Drewno jest wytrzymałe, lekkie, giętkie, nietoksyczne i odporne na warunki pogodowe; potrzeba tysięcy lat, by ludzka cywilizacja była w stanie stworzyć lepszy uniwersalny budulec. Centymetr po centymetrze, drewniana belka jest tak twarda jak belka żeliwna, a przy tym dziesięć razy bardziej plastyczna i o dziewięćdziesiąt procent lżejsza. Nawet obecnie, w erze supernowoczesnych przedmiotów i rzeczy stworzonych ręką człowieka, na budulec naszych domów wciąż wybieramy tarcicę. Łączna długość drewnianych deseczek wykorzystanych do budowy w ostatnich dwudziestu latach w samych tylko Stanach Zjednoczonych wystarczyłaby, żeby sklecić kładkę z Ziemi na Marsa – i jeszcze by ich zostało. Ludzie tną pnie drzewa na plastry, które przybijają do siebie gwoździami, tworząc pudełkowe kształty, a potem wchodzą do środka i kładą się spać. Drzewa wykorzystują drewno swoich pni do innego celu, a mianowicie do walki z innymi roślinami. Od mleczy po żonkile, od paproci po figowce, od ziemniaków po sosny, każda lądowa roślina walczy o dwie nagrody: światło, które pochodzi z góry, i wodę, która pochodzi z dołu. O losie każdej potyczki między roślinami może zdecydować jeden dobry ruch należący do zwycięzcy, który jednocześnie sięga wyżej i głębiej od przegranego. Pomyślmy, jaką niesamowitą przewagę daje jednej ze stron w tej bitwie drewno: uzbrojone w sztywną, acz giętką, trwałą, acz lekką podporę, która oddziela od siebie – i jednocześnie łączy – korzenie i liście. Od ponad czterystu milionów lat to właśnie drzewa dominują na tym polu bitwy. Drewno to statyczny, utylitarny związek, który raz stworzony zostaje już na zawsze pozostawiony samemu sobie, by stać w miejscu jako bezwładna tkanka. Z samego środka drzewa (zwanego również jego rdzeniem) rozchodzi się sieć promienistych komórek, które roznoszą chłodny ksylem i słodki floem do warstwy miazgi na obrzeżach pnia. W miazdze wytwarzana jest żywa osłona, która znajduje się tuż pod powierzchnią kory. Przyrost drzewa odbywa się poprzez wytwarzanie kolejnych warstw tej żywej osłonki. Kiedy jedna warstwa zostaje przerośnięta, jej drewniany szkielet formuje słoje, które po ścięciu drzewa widzimy w przekroju pnia. Drewno jest również pamiętnikiem drzewa. Liczymy słoje pnia, by ustalić wiek drzewa, ponieważ każdy sezon wzrostu to nowa warstwa wytworzona w miazdze. W słojach zapisanych jest jeszcze wiele innych dodatkowych informacji, w języku, którego naukowcy nie zdołali płynnie opanować – póki co. Wybitnie tłuściutki słój może oznaczać dobry rok i duży przyrost, ale może też być wytworem lat młodzieńczych, efektem przypadkowego skoku hormonów

wzrostu za sprawą napływu z odległego źródła nieznanego rodzaju pyłku. Słój, który po jednej stronie drzewa jest gruby, a po drugiej cienki, opowiada historię upadłej gałęzi. Strata gałęzi destabilizuje równowagę drzewa, pobudzając komórki pnia do umocnienia strony, która musi teraz dać sobie radę z nierównym ciężarem korony. Dla drzew utrata kończyn jest regułą, a nie wyjątkiem od niej. Zdecydowana większość gałęzi jakiegokolwiek drzewa zostaje od niego oddzielona, zanim zdąży osiągnąć pokaźne rozmiary. Dzieje się tak głównie za sprawą czynników zewnętrznych, takich jak wiatr, pioruny, a nawet stara dobra grawitacja. Nieszczęścia, którym nie można zapobiec, trzeba jakoś znosić, a drzewa mają na takie wypadki gotową strategię. W ciągu roku po stracie przy podstawie utraconej gałęzi miazga wytwarza nową warstwę zdrowej osłonki, i tak rok w rok, aż po bliźnie nie pozostanie ani śladu. W Honolulu, dokładnie na przecięciu Manoa Road i Oahu Avenue, stoi olbrzymia albicja saman (Pithecellobium saman). Pień tego drzewa jest wysoki na prawie dwadzieścia metrów, a jego gałęzie tworzą rozłożysty łuk, rozpinający się nad całym ruchliwym skrzyżowaniem. Na tych gałęziach rosną dzikie orchidee: siedzą sobie na nich w wesolutkich pęczkach kształtem przypominających koronę ananasa, a pod nimi zwisają ich nagie korzenie. Dziko żyjące papugi przeskakują od jednej orchidei do drugiej, trzepocząc swoimi żółtymi jak cytryna skrzydłami i skrzecząc z wyrzutem na przechodniów na dole. Albicja, podobnie zresztą jak wiele rosnących w tropikach drzew, nigdy nie przestaje kwitnąć: rzęsisty deszcz jedwabistych, nitkowatych płatków o różowej i żółtej barwie spada na głowy turystów, którzy przystają w drodze do słynnych wodospadów Manoa, by zrobić jej zdjęcie. Na stolikach całego świata można znaleźć albumy zawierające fotografie albicji ze skrzyżowania Manoa Road i Oahu Avenue, tysiące zrobionych z żabiej perspektywy ujęć jej wspaniałej, przeplatanej kwieciem korony o łącznej powierzchni siedmiuset metrów kwadratowych. Z punktu widzenia turystów to drzewo przybrało już idealną formę: nie widzą w nim oni drzewa, które nie osiągnęło jeszcze swojego pełnego potencjału, ani takiego, które po stracie niektórych kończyn zmuszone było rosnąć w inną stronę, niż zamierzało. Jeśli albicja rosnąca na skrzyżowaniu Manoa Road i Oahu zostałaby ścięta, moglibyśmy policzyć sęki i zobaczyć schowane blizny po setkach gałęzi, które straciła w ciągu ostatnich stu lat swojego życia. Jednak stoi tam do dziś, więc jedyne gałęzie, jakie widzimy, to te, którym dane było wyrosnąć, i nie tęsknimy za tymi, które zostały utracone. Każdy kawałek drewna, jaki macie w domu – od parapetów, przez meble, aż do krokwi dachowych – był kiedyś częścią żyjącego organizmu, który prosperował w otwartej przestrzeni i w którym pulsowały soki. Jeśli spojrzycie na powierzchnie tych drewnianych przedmiotów cięte w poprzek słojów, być może zdołacie dostrzec fragmenty kilku kręgów. Delikatnie zarysowane linie opowiedzą wam historię paru lat. Jeśli umiecie słuchać, usłyszycie opowieść o tym, jak każdego dnia padał deszcz, jak wiał wiatr i jak o świcie pojawiało się słońce.

10 RESZTA ROKU 1995 zleciała jak z bicza strzelił. Gdy już zdałam wymagany i wymagający trzygodzinny egzamin ustny, który kwalifikował mnie do napisania rozprawy doktorskiej, pozostało mi tylko ją stworzyć. Uporałam się z tym szybko, wpadając w długie porywy pisania przy włączonym telewizorze, którego potrzebowałam dla zagłuszenia samotności. Tuż po tym, jak skończyłam rozprawę, otrzymałam tytuł doktora. Miałam wrażenie, że cztery lata doktoratu upłynęły w mgnieniu oka. Wiedząc, że muszę być przynajmniej dwa razy bardziej aktywna i zorganizowana niż moi koledzy-mężczyźni, już na trzecim roku studiów doktoranckich zaczęłam ubiegać się o posadę adiunkta na różnych uczelniach, co skończyło się propozycją pracy na szybko rozwijającej się Politechnice Stanowej w Georgii. Kolejny etap mojej kariery naukowej zaczynał nabierać ostrości, a przynajmniej tak mi mówili wszyscy dookoła. W maju 1996 roku, podczas tej samej pretensjonalnej ceremonii, na której nadano mi tytuł doktora, Bill otrzymał tytuł inżyniera. Do żadnego z nas nie przyjechała rodzina, więc trzymaliśmy się razem, niezręcznie przemykając bokiem, podczas gdy innych absolwentów obściskiwano, fotografowano i zachwycano się ich dyplomami. Po godzinie tej rozrywki stwierdziliśmy, że kieliszek żadnego szampana świata nie jest wart tych tortur, i wróciliśmy do laboratorium. Tam zdjęliśmy nasze absolwenckie togi, zwinęliśmy je i cisnęliśmy do kąta. Kiedy tylko włożyliśmy laboratoryjne fartuchy, poczuliśmy, że wróciła normalność. Noc była młoda. Wybiła dopiero dziewiąta, a najbardziej produktywne godziny pracy mieliśmy jeszcze przed sobą. Zdecydowaliśmy się spędzić noc na dmuchaniu szkła, czyli na naszej ulubionej nocnej rozrywce. Moim zadaniem było wprowadzenie mikroskopijnej ilości dwutlenku węgla w najczystszej postaci do około trzydziestu szklanych probówek. Miały mi później służyć jako punkt odniesienia podczas badania spektrometrem masowym – każda z nich przedstawiała znaną wartość, do której mogłam porównać nieznane próbki. Tworzenie takich „źródeł odniesień” było czasochłonnym zajęciem, które trzeba było powtarzać co jakieś dziesięć dni i, jak większość zakulisowej pracy laboratoryjnej, nie było zbyt interesujące, ale kluczową sprawą było dokładne i bezbłędne ich wykonanie. Bill siedział nieopodal i wykonywał pierwszy krok w całym procesie, którym było stopienie jednego końca szklanej rurki, tak aby wyszła z tego probówka. Do tego celu używał nastawionego na niski ogień palnika na acetylen, któremu dodatkowego „kopa” dawał tlen w czystej gazowej postaci. Wszystko to wyglądało jak grill do barbecue na sterydach, a żar buchający z niewielkiego otworu był oczywiście skierowany z dala od twarzy Billa. Płomień podobnych palników jest tak jasny, że jest w stanie uszkodzić oko, jeśli patrzy się bezpośrednio na niego, więc oboje założyliśmy przyciemniane okulary ochronne. W temperaturze pokojowej szkło jest twarde, ale łatwo łamliwe, jednak podgrzane do paruset stopni przemienia się w świecące toffi. Stopione szkło nie jest wystarczająco gorące, żeby

w zetknięciu z papierem czy drewnem podpalić je. Jedna kropla bez trudu przepala skórę, jeśli spadnie wam na rękę i schładza się dopiero w krwi żyły przebiegającej na głębokości kości. Polityka uniwersytetu zapewne zabraniała powierzać tak niebezpieczne i trudne zadanie studentowi, ale Bill już nauczył się wszystkich łatwiejszych czynności, które mu pokazywałam, następnie przeszedł do naprawy wszystkiego, co było zepsute, a na koniec zajął się konserwacją prewencyjną – i to z własnej inicjatywy. Najzwyczajniej w świecie kończyła mu się robota, a ja nie byłam w stanie uzasadnić odmowy dopuszczenia go do ważniejszych zadań, więc nauczyłam go podstaw dmuchania szkła. Tej nocy podczas wspólnej pracy patrzyłam na swoje życie i rozmyślałam o przyszłości, w której już zawsze co tydzień będę robiła probówki-odnośniki, po drodze hodując zmarszczki i siwe włosy i obserwując tańczącą igłę miernika, taką samą jak ta, którą miałam teraz przed sobą. Te myśli były przygnębiające i pocieszające zarazem. Nie miałam wątpliwości co do jednego: że nie jestem w stanie wyobrazić sobie dla siebie innej przyszłości. Otrząsnęłam się z tych snów na jawie i przemykając wzrokiem po wymrażaczu z ciekłym azotem, skierowałam spojrzenie na miernik. Igła leżała płasko, co znaczyło, że skończył się gaz. Cały zdążył już się skondensować w mojej probówce i zamrozić w wymrażaczu. Zaplombowałam probówkę przez stopienie szkła przy drugiej końcówce, a następnie umieściłam ją w takiej pozycji, by stopione szkło powoli się schładzało, a zamrożona zawartość odtajała. Spojrzałam zza ramienia na pochłoniętego produkcją probówek Billa. – Może włączymy radio? – zapytałam konspiracyjnym tonem, proponując przełamanie monotonii przez oddanie się rzadkiej przyjemności słuchania zbędnego hałasu. Muzyka z zasady jest w laboratorium zabroniona, zwłaszcza podczas wykonywania niebezpiecznych i drobiazgowych prac. Wpojono nam, że nie możemy sobie pozwolić na dekoncentrację choćby części uwagi w momencie, kiedy każdy nasz ruch decyduje nie tylko o naszym sukcesie, ale i o bezpieczeństwie. – Tak, jasne – zgodził się Bill. – Tylko nie włączajmy tego publicznego gówna. Nie chcę zacząć się przejmować ciężkim losem rybaków z dziury, której nie potrafię nawet znaleźć na mapie. Mam wystarczająco dużo własnych problemów na miejscu. Stwierdziłam, że rozumiem jego uwagę, ale trzymałam język za zębami i powstrzymałam się od komentarza. Niewiele wcześniej podwoziłam Billa do domu, wysadzając go przed obskurną czynszówką znajdującą się na granicy ze znanym w Oakland z przestępczości sąsiedztwem, więc chociaż wiedziałam, że nie jest bezdomny, i tak podejrzewałam, że miejsce, w którym mieszka, nie jest zbyt zachęcające. Przez cały ten czas, który razem spędziliśmy, Bill pozostawał dla mnie w głównej mierze zagadką. Przebywałam w jego towarzystwie na tyle długo, że wiedziałam, że nie bierze narkotyków, nie opuszcza zajęć i nie śmieci na ulicach – co nie bardzo przystawało do jego pełnej zniechęcenia pozy – ale nic więcej o nim nie wiedziałam. Zdjęłam okulary ochronne, pochyliłam się za sprzętem stereo i zaczęłam przeczesywać stacje AM w poszukiwaniu talk show, który mógłby nam dostarczyć chwilowej rozrywki. Zepsuta gałka niezbyt dobrze współpracowała z mechanizmem tuningowym, więc musiałam trochę pomajstrować, żeby w ogóle chciała się ruszać. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszałam, był nieprawdopodobnie głośny, ostry wystrzał, tak jakby ktoś odpalił w mojej głowie petardę. Potem przez jakieś pięć minut nic w ogóle nie słyszałam. Zupełnie nic. Ani własnego oddechu, ani brzęczenia klimatyzacji, ani szmeru pulsującej w mojej głowie krwi. Pustka.

Przerażona wyprostowałam się i zobaczyłam, że w części laboratorium, gdzie przed chwilą pracowałam, pełno było roztrzaskanego szkła. Rozejrzałam się na boki i spostrzegłam, że jestem sama. Miejsce Billa było puste. Spanikowałam i zaczęłam krzyczeć jego imię. Nie usłyszawszy własnego wrzasku, spanikowałam jeszcze bardziej. Wtedy zobaczyłam głowę Billa ostrożnie unoszącą się spod blatu. Mój współpracownik patrzył na mnie oczami wielkimi jak spodki. Okazało się, że słysząc trzask przypominający wystrzał z broni palnej z bliskiej odległości, dał nura pod biurko i skulony siedział pod nim, dopóki nie usłyszał, jak go wołam. Natychmiast oświeciło mnie, co zrobiłam nie tak. Skondensowałam w szklanej probówce więcej dwutlenku węgla, niż zamierzałam. Przez swoje sny na jawie zostawiłam wszystko o minutę za długo i do probówki dostało się o wiele więcej gazu, niż była w stanie utrzymać. Po tym, jak ją zaplombowałam, zamarznięty gaz rozgrzał się, błyskawicznie zwiększając swoją objętość, i wreszcie próbka eksplodowała niczym rurobomba. Mało tego: wybuch posłał ją na stertę innych zrobionych przez Billa probówek, rozbijając w drobny mak efekt pracy kilku dni i wypełniając całe pomieszczenie kawałkami szkła. W tył radioodbiornika wbiły się setki maleńkich jego odłamków, jak i parę nie takich znowu maleńkich. Jakimś cudem sprzęt stereo zasłonił moją twarz i uchronił ją przed podobnym losem. Gdybym nie była zajęta wyszukiwaniem stacji, deszcz szklanych odłamków niechybnie uderzyłby w moje oczy. Opanował mnie irracjonalny strach, że wszystko w sali może eksplodować, i zaczęłam się szaleńczo rozglądać, po czym w końcu dotarło do mnie, że jesteśmy bezpieczni, choćby dlatego, że całe szkło było już w kawałkach. Słuch zaczął mi powoli wracać, a wraz z nim pojawił się okropny ból w uszach, przez co najmniejszy szmer palił mi wnętrze głowy, tak jakby moje przewody słuchowe pozdzierały się i krwawiły. Nie mogę tego robić, pomyślałam, pytając się w duchu: Co ja tu do diaska robię? Nawaliłam. Źle to wyglądało. Bill zgasił palniki i zaczął się przechadzać po pomieszczeniu, metodycznie wszystko odłączając od zasilania. Stałam w miejscu, zastanawiając się, co robić. Czułam się tak, jakby wraz z tymi probówkami eksplodował cały mój świat. Naukowcy nie robią takich rzeczy. Takie rzeczy są dziełem niemot, pomyślałam. Nie mogłam nawet spojrzeć Billowi w oczy. – Hej, mogę sobie zrobić przerwę na papierosa? – zapytał w końcu zaskakująco spokojnie, co jeszcze bardziej podkreśliło nierealność sytuacji. Przytaknęłam, krzywiąc się. Uszy bolały mnie jak cholera. Bill przedarł się do drzwi przez rozpościerający się wokół nas dywan z odłamków szkła przypominających kule gradowe. W progu zatrzymał się i odwrócił do mnie. – Idziesz? – zapytał. – Nie palę – odpowiedziałam smętnie. Zwrócił głowę w kierunku korytarza. – Nic nie szkodzi – powiedział. – Nauczę cię. Wyszliśmy z budynku i przeszliśmy parę przecznic wzdłuż Telegraph Avenue, a potem usiedliśmy na krawężniku. Bill odpalił papierosa i oboje zaczęliśmy się trząść z zimna w naszych podkoszulkach, wrażliwi na chłód północnokalifornijskiej nocy. Wynurzające się po zmroku okoliczne typy jak zwykle wałęsały się po Berkeley; patrzyliśmy, jak przechodzą obok, co niektórzy histerycznie do siebie gadając.

Podciągnęłam kolana pod brodę i zaczęłam skubać ustami wierzch dłoni. Był to nawyk, który starannie ukrywałam przed innymi. W laboratorium mogłam po prostu nałożyć rękawiczki ochronne, ale w tamtej chwili opanował mnie przemożny lęk. Obgryzałam knykcie u prawej dłoni, dopóki nie poczułam, jak wątłe strupy się otwierają, a smak krwi i uczucie rozdzieranej skóry zaczęły działać na mnie uspokajająco jak nic innego na świecie. Wgryzłam się w obdartą skórę między knykciami, zaciskając zęby na kości i rozpaczliwie ssąc w poszukiwaniu ukojenia. Za kilka krótkich miesięcy miałam zostać adiunktem, ale tamtej nocy byłam całkiem pewna, że nic nie umiem. Bill zaciągnął się papierosem. – Mieliśmy kiedyś suczkę, która gryzła swoje łapy – zauważył. – To ohydne, wiem – przyznałam, zalewając się wstydem. Zwinęłam dłonie i przycisnęłam je do brzucha, ze wszystkich sił starając się trzymać je z dala od ust. – Nie – powiedział Bill. – Była świetnym psem. Nie przeszkadzało nam to – ciągnął. – Kiedy się ma tak dobrego psa, pozwala się mu robić, co tylko chce. Zamknęłam mocno oczy, a głowę złożyłam na kolanach. Siedzieliśmy w milczeniu, dopóki Bill nie wypalił papierosa. W końcu wróciliśmy do laboratorium i zmietliśmy szkło, dokładnie zacierając ślady niedawnej katastrofy. Cieszyłam się, że to środek nocy, ale potem miałam wyrzuty sumienia, że tak poważny błąd ujdzie mi na sucho. – Hej, a wiesz już może, co będziesz robił w przyszłym roku? – zapytałam Billa, kiedy zamiataliśmy. Nie zdziwiłam się na wieść o tym, że dostał dyplom z wyróżnieniem, i naturalnie założyłam, że ma w zanadrzu jakąś propozycję pracy, gdyż nasz wydział słynął z tego, że załatwia swoim absolwentom świetne staże. – Mam w planach – zaczął rzeczowo – wykopać kolejną dziurę w ogródku rodziców i w niej zamieszkać. Przytaknęłam ze zrozumieniem. – No i będę palić – dodał. – Dopóki nie skończą mi się fajki. Przytaknęłam jeszcze raz. – Potem to chyba będę gryzł palce – zakończył, wzruszając ramionami. Zawahałam się, a następnie skoczyłam na głęboką wodę. – Słuchaj, a nie chciałbyś się przenieść do Atlanty i pomóc mi zbudować laboratorium? – zapytałam. – Mogę ci płacić. A w każdym razie jestem prawie pewna, że mogę ci płacić. Przez chwilę się zastanawiał. – A możemy zabrać ze sobą tamto radio? – spytał, wskazując na postrzępiony plastikowy sprzęt, który właśnie mieliśmy wyrzucić na śmietnik. – Tak – odpowiedziałam. – Możemy wziąć ich cały wóz. *** Dwa miesiące później zapakowaliśmy do samochodu cały nasz dobytek – który bez trudu zmieścił się w bagażniku mojego pikapa – i pojechaliśmy do południowej Kalifornii, gdzie mieszkali rodzice Billa, do których go odwiozłam. Uzgodniliśmy, że ja przeprowadzę się pierwsza przed rozpoczęciem jesiennego semestru na politechnice, a on dołączy do mnie kilka

miesięcy później. Rodzice Billa byli nadzwyczaj ciepłymi i życzliwymi ludźmi oraz gościnnymi gospodarzami, którzy już od pierwszego spotkania zaczęli mnie traktować jak swoją odnalezioną po latach córkę. Ojca Billa poznałam, kiedy miał osiemdziesiąt lat i mnóstwo fascynujących historii do opowiedzenia, ponieważ całe życie był niezależnym filmowcem i robił filmy dokumentalne o ludobójstwie Ormian, który to temat znał z pierwszej ręki, gdyż w dzieciństwie udało mu się z rodziną uciec przed tą masakrą. Otrzymując niewielkie dofinansowanie z Narodowej Fundacji Sztuki, cała rodzina Billa pracowała nad tymi filmami, a sam Bill i jego bracia dorastali jako członkowie ekipy filmowej, przemierzając Syrię. W swoim domu rodzinnym nieopodal Hollywood montowali materiał filmowy i pielęgnowali ogromny ogród. Tata Billa potrafił uprawiać dosłownie wszystko, a mama nalegała, żebym jadła pomarańcze tylko z ich najlepszego drzewa. Ostatniego wieczora mojej wizyty położyłam się na łóżku w pokoju siostry Billa i zaczęłam gapić się w sufit, rozmyślając o swojej przyszłości. Następnego ranka miałam dojechać do Barstow, wjechać na autostradę międzystanową nr 40 i opuścić Kalifornię na dobre. Nie pierwszy raz zostawiałam wszystko, co znajome, i wszystko, do czego się przywiązałam, wiedząc, że nigdy nie będę mogła do tego wrócić. Tak samo porzuciłam kiedyś dom rodzinny, żeby pójść do college’u, tak samo wyszłam z college’u na studia doktoranckie: wszyscy z wyjątkiem mnie samej byli pewni, że jestem gotowa do drogi. Po raz pierwszy jednak zabierałam ze sobą sprawdzonego przyjaciela i, dobrze znając życie, dziękowałam za to Bogu. *** 1 sierpnia 1996 oficjalnie zostałam adiunktem na Politechnice Stanowej w Georgii, gdzie oczekiwano ode mnie, że będę wyglądać i zachowywać się jak przystało na adiunkta Politechniki Stanowej w Georgii, mimo że miałam tylko dwadzieścia sześć lat i żadnego jasnego wyobrażenia, jak sprostać tym dwóch wymaganiom. Wiele razy zdarzyło się, że przygotowanie jednogodzinnego wykładu zabierało mi sześć godzin. Potem dawałam sobie za to nagrodę w postaci wybierania i zamawiania odczynników chemicznych i sprzętu w zaciszu swojego gabinetu, czując się jak kapryśna panna młoda sięgająca po listę prezentów ślubnych. Gdy moje zakupy przyjeżdżały, składałam je w piwnicy, gdzie wkrótce urosła niezła góra kartonowych pudełek. W głównej kancelarii pocztowej politechniki na każdym przyjmowanym dla mnie pudle gryzmolono „JAHREN”, a ja, opierając się o piwniczną ścianę, napawałam się pięknem gigantycznej kartonowej wieży opatrzonej moim nazwiskiem w dwudziestu różnych charakterach pisma. Przyjazd Billa zaplanowany był na styczeń, a potem oboje mieliśmy zacząć wszystko urządzać, spełniając sen, o którym tak często opowiadaliśmy sobie w Kalifornii. Nie chciałam otworzyć żadnego pudła przed jego przyjazdem, ale czułam się jak mała dziewczynka z niecierpliwością czekająca na rozpakowanie gwiazdkowych prezentów. Brałam do ręki pudełko, potrząsałam nim, starałam się zgadnąć, co dokładnie jest w środku, zaczynałam je otwierać, po czym powstrzymywałam się od tego i odkładałam z powrotem na stertę. Prowadziłam zajęcia z geologii dla pierwszego roku >i z chemii geologicznej dla drugiego, co okazało się wymagać większych nakładów pracy, niż początkowo myślałam. Podczas tego pierwszego semestru zrobiłam chyba więcej błędów w pracach domowych niż moi studenci. Ostatecznie obrałam rolę przyjaznej, wyrozumiałej pani profesor, która wszystkim chciała stawiać piątki. Pasowało mi to bardziej od persony surowej wykładowczyni, jako że nie byłam

wiele starsza od większości studentów i młodsza od wielu doktorantów. Nigdy zresztą nie przepadałam za zajęciami teoretycznymi – wszystkiego, co ważne, nauczyłam się, pracując rękami. Niemniej jednak sumiennie wypełniałam obowiązki wykładowcy. Pisałam na tablicy równania, zadawałam i sprawdzałam zadania domowe, siedziałam na dyżurze i przeprowadziłam egzamin końcowy, ale moje myśli w głównej mierze skupione były na Nowym Roku, kiedy to mieliśmy z Billem rozpocząć tworzenie pierwszego całkowicie mojego laboratorium. W dzień jego przybycia dotarłam na lotnisko na godzinę przed lądowaniem samolotu. Czas spędziłam w strefie odbioru bagażu, zahipnotyzowana tamtejszymi kręcącymi się taśmociągami. Nagle usłyszałam znajomy głos. – Hej, Hope! Tu jestem! Odwróciłam się i ujrzałam stojącego dwa taśmociągi dalej Billa. Był objuczony czterema ciężkimi, staromodnymi, sztywnymi walizami, pozbawionymi kółek i pasków. – O, cześć! Okazało się, że czekałam nie przy tym stanowisku, co trzeba. Skołowana, rozejrzałam się wokół. Nie pamiętałam, żebym sprawdzała numer taśmociągu bagażowego. Nie pamiętałam również parkowania, a jednak ściskałam w dłoni bilet parkingowy z numerem „C2” napisanym moją własną ręką. Takie rzeczy często mi się przytrafiały: tu i tam miałam dziury w pamięci i mimo że starałam się to zatuszować, sprawy wciąż się pogarszały. Poszłam z tym nawet do lekarza, który badał mnie przez całe czterdzieści pięć sekund, po czym stwierdził, że się przepracowuję, a na koniec wypisał mi receptę odnawialną na łagodny środek nasenny. – Wyglądasz jakoś inaczej – zauważył Bill. I miał rację. Sypiałam mało, straciłam na wadze. Zawsze byłam bardzo nerwowa, ale teraz to było coś więcej. – Miewam stany lękowe. To mój najnowszy nabytek – wyjaśniłam, bardzo szeroko otwierając oczy. – Cierpi na nie ponad dwadzieścia pięć milionów Amerykanów – dodałam, cytując broszurkę, którą dostałam od lekarza. – Okej – skwitował Bill, rozglądając się wokół. – A więc to jest Atlanta. Jezusie, co my tu w ogóle robimy? – dodał. – To nasza ostania nadzieja na pokój! – głębokim głosem narratora seriali science fiction zacytowałam pierwsze zdanie z czołówki Babilonu 5. Zaśmiałam się z własnego żartu, ale Billowi jakoś nie było do śmiechu. Przeszliśmy przez pasaż do parkingu, gdzie zlokalizowaliśmy mój samochód. Bill upchnął swój dobytek na tylnym siedzeniu, a potem zajął miejsce z przodu. – Jeszcze nigdy nie zapuściłem się tak daleko na wschód – wyznał. – W tej części kraju można kupić fajki, prawda? Podałam mu nieotwartą paczkę marlboro lightów, która przeleżała w mojej torebce wiele miesięcy. – Przepraszam, że zaniedbywałam trening palacza. Ale coraz lepiej mi z tym idzie. – Pokazałam mu buteleczkę przepisanego mi przez lekarza lorazepamu, potrząsając nią jak grzechotką. – Każdemu, co jego – wymruczał pod nosem Bill. Odpalił fajkę, odkręcił szybę i wyrzucił wypaloną zapałkę. Wdychałam biernie dym z jego

papierosa, odprężając się przy tym znajomym zapachu. Bill z radością przyjął wiadomość, że na południu zima to w zasadzie tylko słowo w słowniku. Teraz jechaliśmy z opuszczonymi szybami i z niezapiętymi pasami, przedzierając się przez obwodnicę w kierunku coraz mocniej zarysowującej się na tle nieba linii Atlanty. Poczułam głęboką, prostą radość płynącą z przebywania w czyimś towarzystwie. Po kolejnych kilku minutach jazdy zdałam sobie sprawę, że nie wiem, dokąd mam Billa zawieźć. Przypomniała mi się ta noc dwa i pół roku wcześniej, kiedy wróciliśmy z praktyk i odwoziłam go jako ostatniego ze studentów. – Wiesz, możesz spać u mnie na kanapie, dopóki sobie czegoś nie znajdziesz – zaproponowałam. – Nie, dzięki. Wyrzuć mnie po prostu później w centrum i coś sobie zorganizuję – odparł. – Teraz chcę zobaczyć nowe laboratorium. – Dobra – zgodziłam się. – To jedziemy. Pojechaliśmy na kampus i zaparkowałam przed naszym gmachem, znanym jako „Dawny Budynek Inżynierii Lądowej”, mimo iż wyżej wymieniony wydział już dawno został przeniesiony do lepszej kwatery. Zaprowadziłam Billa do klatki schodowej wiodącej do piwnicy i do sali, która miała służyć nam za laboratorium. Przekręcając klucz w zamku i otwierając drzwi, z ledwością panowałam nad podekscytowaniem. Kiedy już jednak laboratorium stanęło przed nami otworem, dotarło do mnie, że tak naprawdę mam Billowi niewiele do pokazania. To była sala bez okien o powierzchni około pięćdziesięciu pięciu metrów kwadratowych, a kiedy spojrzałam na nią oczami zwiedzającego, zdałam sobie sprawę, w jak niewielkim stopniu przypominała lśniącą od supernowoczesnej aparatury przestrzeń, którą opisywałam Billowi podczas naszych licznych momentów śnienia na jawie jeszcze w Kalifornii. Rozejrzałam się po obskurnej salce, którą ktoś najpierw zmaltretował, a następnie porzucił. Płyta gipsowo-kartonowa była podziobana i w kilku miejscach rozerwana. Włączniki światła odstawały od ścian, dyndając swobodnie na lichych drucikach. Pod naszymi stopami leżało splątane okablowanie rozczapierzonego gniazda elektrycznego, a wszystko, w tym fluorescencyjne jarzeniówki mrugające nad naszymi głowami, pokryte było warstwą rdzawej pleśni. Na całym obwodzie pomieszczenia, tam, gdzie powinna być boazeria, została tylko długa smuga czegoś, co wyglądało na zaschnięty klej. W sąsiedztwie okapu wentylacyjnego cuchnęło zjełczałym formaldehydem, co było złym znakiem, jako że jedynym przeznaczeniem działającego okapu jest zapobieganie wdychaniu, a więc i wąchaniu, chemikaliów. Patrząc na Billa, poczułam nagłą chęć przeproszenia go za te wszystkie niedociągnięcia. Zwiedzanie dopiero się rozpoczęło, a ja już poczułam się zażenowana, że tylko tyle mam do zaoferowania komuś, kto na moje zaproszenie przeprowadził się tak daleko od domu. Ta sala w niczym nie przypominała laboratorium w Berkeley, w którym pracowaliśmy, i bez wątpienia nigdy nie będzie w stanie się z nim równać. Bill zdjął płaszcz i rzucił go w kąt. Potem wziął głęboki oddech, przeczesał włosy palcami obu dłoni i zaczął się powoli odwracać, licząc gniazda elektryczne. Zauważył transformator i kondycjoner sieciowy w komplecie z jaskrawoczerwoną jednostką do awaryjnego odłączania zasilania, wszystko razem bezmyślnie zamontowane w jednym z kątów sali. Bill wskazał na całe to ustrojstwo, mówiąc: – O, super. To dostarczy nam natężenia o sile 220 volt. Idealne źródło zasilania dla

spektrometru masowego. Naprawdę świetne – dodał dla podkreślenia. Miejsce było tym, czym było: pierwszą laboratoryjną przestrzenią, do której tylko my mieliśmy klucz. Może i była to maleńka dziura, ale nasza dziura. Nie mogłam wyjść ze zdziwienia, że Bill nie patrzył na tę wybebeszoną salkę przez pryzmat naszych wcześniejszych marzycielskich wizji, ale widział rzeczywisty obraz tego, czym była, i tego, w co ciężka praca mogłaby ją przemienić. Pomimo ogromnych różnic między dawnymi marzeniami a rzeczywistością gotów był pokochać nasze nowe życie. Zadecydowałam, że i ja spróbuję obdarzyć je miłością.

11 TO RZADKI PRZYPADEK, ale zdarza się, że drzewo może znajdować się w dwóch miejscach jednocześnie. Dwa takie drzewa może dzielić nawet kilometr, a i tak stanowią jeden organizm. Te drzewa są do siebie bardziej podobne niż bliźnięta jednojajowe. Po prawdzie to są absolutnie identyczne, i to do ostatniego genu. Jeśli się je zetnie i porówna słoje, to okaże się, że jedno jest dużo młodsze od drugiego. Jednak kiedy poddamy sekwencjonowaniu ich DNA, nie znajdziemy między nimi żadnych różnic, a to dlatego, że kiedyś były częścią tego samego drzewa. Bardzo łatwo jest się zadurzyć w wierzbie. Jak Roszpunka królestwa roślin, to drzewo wyglądem przypomina pełną gracji księżniczkę przytłoczoną nadmiarem bujnych warkoczy i czekającą nad brzegiem rzeki na kogoś właśnie takiego jak wy, aby dotrzymał jej towarzystwa. Nie dajcie się jednak oszukać, że wasza bajkowa wierzba jest wyjątkowa. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że tak wcale nie jest. Jeśli pójdziecie w górę strumienia, bardzo możliwe, że napotkacie kolejną wierzbę. I bardzo możliwe, że ta druga wierzba będzie dokładnie taka sama jak wasza najdroższa wierzba, choć przybierze inną pozę, będzie miała inną wysokość i obwód pnia, a za pasem skalpy setek innych uwiedzionych przez lata książąt. Wierzba bardziej przypomina Kopciuszka niż Roszpunkę, a to dlatego, że musi w życiu pracować ciężej od swoich sióstr. Są takie słynne badania, w których naukowcy porównywali roczne tempo wzrostu grupy drzew. Hikora i kasztanowiec miały szybkie wyjście z bloków startowych, ale przestały rosnąć po zaledwie kilku tygodniach. Świetnie zaprezentowała się topola, która rosła przez całe cztery miesiące. Ale to właśnie wierzba po cichu zostawiła wszystkich w tyle, rosnąc nieprzerwanie przez sześć miesięcy i przechodząc przez coraz krótsze jesienne dni, żeby zakończyć swą wędrówkę u skutych lodem bram zimy. Opisywane w badaniach wierzby pod koniec rosły średnio o sto dwadzieścia centymetrów, co niemalże dwukrotnie przewyższało wyniki ich najbliższego konkurenta. W oczach rośliny światło równa się życiu. W miarę wzrostu niższe konary drzewa stają się „przestarzałe”, zbyt zacienione przez górujące nad nimi młodsze gałęzie, aby na cokolwiek się jeszcze przydać. Wierzba wypełnia te zużyte gałęzie swoimi rezerwami, tuczy je i wzmacnia, a następnie odwadnia ich podstawę, żeby z gracją się odłamywały i wpadały do rzeki. Niesiona wodą jedna na milion takich gałązek zostanie zmyta na brzeg, gdzie sama się zasadzi i niedługo potem to samo drzewo rośnie też gdzie indziej. To, co kiedyś było wątłą gałązką, teraz jest zmuszone przejąć funkcję pnia, przyciśnięte przez okoliczności, o których nigdy mu się nawet nie śniło. Każda wierzba ma ponad dziesięć tysięcy takich punktów odcięcia. W ten sposób co roku pozbywa się dziesięciu procent swoich gałęzi. W ciągu dekad jednej, może dwóm z nich uda się zapuścić korzenie w dole rzeki, gdzie wyrastają na genetycznie identycznego sobowtóra macierzystej wierzby. Najstarsza żyjąca na Ziemi rodzina roślin to Equisetum, czyli skrzypowate. Te około piętnaście gatunków, które przetrwały do dziś, zna 395 milionów lat historii Ziemi. Widziały, jak

pierwsze drzewa wzbijają się ku słońcu, były świadkami pojawienia się i wyginięcia dinozaurów, patrzyły, jak rozkwitają pierwsze kwiaty i jak błyskawicznie opanowują planetę. Istnieje bezpłodny gatunek hybrydy skrzypu o nazwie ferrissii, który nie może się rozmnażać, a tylko rozprzestrzeniać się jak wierzba poprzez odrywanie swoich części, które „osiedlają się” w innym miejscu. Mimo że skrzyp z gatunku ferrissii jest prastarym impotentem, można go znaleźć od Kalifornii aż po Georgię. Czy przemierzył kraj jak świeżo upieczona pani doktor, która przeniósłszy się na prężnie rozwijającą się politechnikę, odkryła drzewa magnolii, słodką herbatę i ciemne, parne noce przepełnione świetlikami i niepewnością? Nie. Equisetum ferrissii przemierzyło kraj jak żywy organizm, którym jest, znalazło się w zupełnie innym miejscu, a potem radziło sobie, jak umiało najlepiej.

1 POŁUDNIE STANÓW ZJEDNOCZONYCH to dla roślin raj na ziemi. Lata są tu gorące, ale co z tego, skoro często pada, a stopień nasłonecznienia jest przewidywalny. Zimy są bardziej chłodne niż zimne, a przymrozki należą do rzadkości. Ciężkie, parne powietrze, którym my się dusimy, dla rośliny jest jak słodki nektar. Pozwala jej na odprężenie, otwarcie porów i upijanie się jego wspaniałością bez obaw, że całą zabawę zakłóci parowanie. Na całym południu rośliny rosną jak nigdzie indziej: topole, magnolie, dęby, hikory, orzechy, kasztanowce, buki, choiny, klony, jawory, ambrowce, derenie, sasafrasy, wiązy, lipy i błotnie leśne górują nad dywanem trójliścia, stopkowca, wawrzynu, dzikiego winogrona i rosnącego tu w bezwstydnej obfitości bluszczu. W tym liściastym świecie łagodne zimy przebiegają pod znakiem ogólnego ogołocenia, co tylko podkreśla późniejszą wiosenną eksplozję roślinności. W lutym południe wybucha obfitością liści, z których każdy stanie się większy, grubszy i zieleńszy podczas długiego i pracowitego lata. Jesienią dojrzewają pokaźne owoce, a nasiona zostają rozsiane, aż w końcu rośliny zrzucają liście, przygotowując się do nadejścia zimy. Gdy zgrabicie te zrzucone liście na stertę i dokładnie się im przyjrzycie, zobaczycie, że na każdym z nich w tym samym miejscu przy podstawie łodygi znajduje się idealnie równy punkt odłamania. Proces zrzucania liści jest dokładnie wyreżyserowanym spektaklem. Najpierw zielone pigmenty są wycofywane za wąski rząd komórek zaznaczających granicę między łodygą a gałązką. Następnie, w tajemniczo wyznaczony dzień, ten rządek komórek zostaje odwodniony i staje się słaby i wiotki. Ciężar liścia jest teraz odpowiedni, by go zgiąć i oderwać od gałązki. Tylko tydzień zajmuje drzewu pozbycie się owoców swojej całorocznej pracy, jak rzadko noszonej sukienki, która wyszła z mody i nigdy już nie zostanie włożona. Czy wyobrażacie sobie, by co roku wyrzucać cały swój majątek, ponieważ jesteście pewni, że w ciągu kilku tygodni będziecie w stanie na nowo się dorobić? Te odważne drzewa składają na ziemi wszystkie swoje ziemskie skarby, gdzie mól i rdza je niszczą. Wiedzą lepiej od wszystkich świętych i męczenników razem wziętych, jak dokładnie gromadzić przyszłoroczne skarby w niebie, bo gdzie jest skarb twój, tam serce twoje. Na południu Stanów nie tylko roślinność występuje w tak wielkiej obfitości. Między rokiem 1999 a 2000 łączne wpływy z podatku dochodowego zgromadzonego przez stan Georgia zwiększyły się o ponad połowę, a to dlatego, że Coca-Cola, AT&T, Delta Air Lines, CNN, UPC i tysiące innych znanych przedsiębiorstw przeniosło się w rejon Atlanty. Część tych środków przekazano szkołom wyższym, aby zaspokoić potrzeby edukacyjne większej i bardziej korporacyjnej populacji. Budynki akademickie wyrastały jak grzyby po deszczu, liczba wydziałów poszybowała w górę, a nabór na studia stabilnie rósł. W 1999 roku w Atlancie każdy rodzaj wzrostu wydawał się możliwy.

2 TE PIERWSZE LATA spędziliśmy z Billem, noc w noc konstruując i przebudowując pierwsze Laboratorium Jahren, tak jak mała dziewczynka nigdy nie ma dość rozbierania i ponownego ubierania swojej ulubionej lalki. Najpierw wstawiliśmy płytę gipsowo-kartonową, dzieląc przestrzeń na dwa pomieszczenia, każde o powierzchni niemal dwudziestu pięciu metrów kwadratowych. Następnie wypełniliśmy je po brzegi oprzyrządowaniem; wstawiliśmy spektrometr masowy, analizator pierwiastkowy i cztery linie próżniowe. Odnowiliśmy okap, tak żeby był w stanie pochłaniać wyziewy najniebezpieczniejszego kwasu, jakim jest kwas fluorowodorowy. Pod każdym blatem i w każdej szafce umieściliśmy zrobione na miarę przez Billa drewniane przegródki, dzięki czemu lepiej zagospodarowaliśmy dostępną przestrzeń, zapełniając je potrzebnymi – jak również wieloma niepotrzebnymi – rzeczami. Instynktownie robiliśmy zapasy na cięższe czasy, które w przekonaniu Billa już się zbliżały. Poszliśmy do Armii Zbawienia, od której dostaliśmy stary zestaw biwakowy do laboratorium i amatorskie obrazy olejne do mojego biura. Odwiedziliśmy stanowy magazyn nadwyżek inwentaryzacyjnych, z którego każdy posiadacz legitymacji pracownika stanu Georgia mógł zabrać, co mu się żywnie podobało, ze sterty przestarzałego sprzętu wyrzuconego przez lokalne przedstawicielstwa agencji rządowych. Wyszliśmy stamtąd z czterema aparatami fotograficznymi na taśmę trzydziestopięciomilimetrową, poplamionym atramentem powielaczem i dwiema pałkami policyjnymi. Powtarzaliśmy sobie, że skoro przez najbliższe pięćdziesiąt lat mamy zamiar być naukowcami, to kto wie, co nam się kiedyś przyda. W moich wspomnieniach wyróżnia się pewna noc na początku grudnia 1997 roku, czyli naszego pierwszego roku w Georgii, mimo że jest prawie identyczna jak wiele wcześniejszych i późniejszych nocy. – Wesołych świąt! – zawołałam, wchodząc do laboratorium. – Co słychać? Spod spektrometru wyłoniła się głowa Billa. – Elfa tu dziś nie było, jeśli o to pytasz! – krzyknął, starając się zagłuszyć hałas sprężarki powietrza, który kropka w kropkę przypominał dźwięk kiepskiego rozrusznika w starym samochodzie. – Przez tę cholerę ogłuchnę, na długo zanim powinienem. – Co mówisz? Mów głośniej! – odpowiedziałam. „Elfem” nazywaliśmy głównego doktoranta pracującego w ogromnym i superruchliwym laboratorium znajdującym się w innej części kampusu. Bill ochrzcił to miejsce „warsztatem Świętego Mikołaja”, a to z powodu panującej w nim dziwacznej atmosfery: po przekroczeniu jego progów wchodziło się w chmarę kręcących się po nim studentów, a każdy z nich był zbyt zajęty, by powiedzieć głupie „cześć”. Testowaliśmy dla nich wiele próbek gazowych, które codziennie dostarczał nam Elf. – Jeśli chcą, żebyśmy robili dla nich za darmochę, to niech przynajmniej trzymają się terminarza – burknęłam.

Bill wzruszył ramionami. – Dla Elfa to pracowity okres – powiedział, kiwając głową w stronę kalendarza. – A może po prostu nie ma serca do tej roboty. Słyszałam, że tak naprawdę to chce być dentystą. Szczerze mówiąc, nie byłam tym zbyt zatroskana. Wreszcie oddałam współautorowi poprawioną wersję rękopisu książki, której ciężarem teraz się rozkoszowałam. – Gotów na „lunch”? – rzuciłam. – Pewnie, czemu nie. – Bill przyjął moje zaproszenie i przenieśliśmy się do laboratorium mikroskopowego. – Ja stawiam – dodał. Moja trzydziestokilowa suczka rasy Chesapeake Bay retriever, Reba, przeciągnęła się, wychodząc ze swojego koszyka w kącie. Ciesząc się na mój widok, przytruchtała do mnie ze swoją kością i merdającym ogonem. – Hej, mała, jesteś głodna? – Pogłaskałam ją, pocierając ostrą kość potyliczną na czubku jej łba, którą nazywaliśmy „płetwą rekina”. Podczas przeprowadzki do Georgii zgubiłam się na obrzeżach Barstow, próbując zjechać z autostrady międzystanowej numer piętnaście na czterdziestkę. Gdzieś na Daggett Road biegnącej na linii północ–południe we wschodniej części Barstow zatrzymałam się, by spytać o drogę kogoś w zaparkowanym kamperze opatrzonym napisem „Szczeniaki na sprzedaż”. Kiedy przykucnęłam i zapytałam gromadkę brązowych kędziorków, które z nich chciałoby pojechać ze mną do Atlanty, z szeregu chwiejnym krokiem wystąpiła patykowata, pręgowana szczeniorka o poważnym spojrzeniu, a potem przystąpiła do wspinania się na moje kolana. Pięćdziesiąt dolarów później (to musiało być przeznaczenie, bo przyjęli mój czek) suczka owa była już moim pieskiem. Tak jak ja, Reba spędziła większą część swych lat szczenięcych w laboratorium, sypiając pod ławami i błagając Billa, by dzielił się z nią swoimi kolacjami w postaci tuńczyka na krakersach. Pojawienie się każdego nowego studenta rozniecało między mną a Billem odwieczną gorącą dyskusję na temat tego, czy nowa osoba będzie choć w połowie tak bystra jak Reba. Sama zainteresowana nigdy nie zabierała głosu w debacie, a my nie byliśmy pewni, czy odmowa ta jest spowodowana jej oburzeniem na nasz brak profesjonalizmu, czy przekonaniem, że nasze porównania są płytkie, a może i jedno, i drugie. Z jednej z szafek wyjęłam mały przenośny telewizorek i przesunęłam trochę trzy stojące na blacie mikroskopy, żeby zrobić mu miejsce. Dobiegała dwudziesta trzecia, pora, o której zaczynał się Jerry Springer Show. Do mikrofali włożyłam trochę popcornu i otworzyłam dwie puszki dietetycznej coli. Wszedł Bill, niosąc dziewięć zamrożonych cheeseburgerów z McDonalda: trzy dla mnie, trzy dla niego i trzy dla Reby. Gdy stołówka uniwersytecka w ramach promocji sprzedawała je za dwadzieścia pięć centów za sztukę, Bill zakupił jakieś czterdzieści cheeseburgerów i z radością odkryliśmy, że ich właściwości fizyczne nie zmieniały się znacznie podczas procesu odgrzewania. Oboje z Billem opuściliśmy Kalifornię ze sporymi długami na koncie, a to z powodu serii różnych nierozsądnych zakupów sprzed lat, i poprzysięgliśmy sobie spłacić je możliwie jak najszybciej, kiedy dostaniemy „prawdziwą robotę”. Wkrótce pochłonęło nas przeprowadzanie długoterminowego eksperymentu polegającego na sprawdzaniu, do jakiego tygodniowego minimum wydatków możemy się posunąć i przeżyć, przez co mrożonki na stałe zagościły w naszym jadłospisie.

Jedliśmy przed telewizorem, oglądając faceta ubranego tylko w pieluchę, który uduchowionym głosem przywoływał treść Pierwszej Poprawki w obronie swojego „dziecięcego stylu życia”, dla emfazy wymachując przy tym butelką z mlekiem. – O rany, wszystko bym oddała, żeby wystąpić w programie Jerry’ego – oznajmiłam tęsknym głosem. – Już to mówiłaś – zauważył Bill z pełnymi ustami, a na ekranie pojawił się materiał filmowy o tym, jak nasz bohater jest przewijany przez swoją ukochaną łamane przez piastunkę. Po lunchu uprzątnęliśmy blat. – Hej, mam szatański pomysł – rzuciłam. – Dla odmiany zajmijmy się dzisiejszej nocy robotą nad własnymi próbkami. Bill wszedł w to. – To jest tak szalone, że może się udać – powiedział. – Ale najpierw musi nastąpić przewietrzenie rekina. Wszyscy troje wyszliśmy na zewnątrz i podziwialiśmy gwiazdy, Bill palił papierosa. – Ta paczka kosztowała mnie dwa dolary z kawałkiem – narzekał. – Będę potrzebował podwyżki. Każdej nocy cały teren kampusu jest oświetlony, co bardzo podkreśla jego weekendową pustkę. W tygodniu uniwersytet nie należy do nikogo. Dudni i drga od wchodzących i wychodzących ludzi. Jednak w piątek o północy zmienia się nie do poznania i wtedy właśnie należy tylko do ciebie. Z pysznym przekonaniem, że w promieniu stu kilometrów jesteś jedyną pracującą osobą, robisz tyle, żeby wystarczyło na usprawiedliwienie przed sobą swoich psot. To właśnie w rytm tych piątkowych nocy bije szczere, skromne serce nauki, co wyjaśnia również, dlaczego odkrycia i szelmostwa to dwie strony jednego medalu. – Zaśniedziały cent, na wpół ukryty w kurzu rynsztoka – rzuciłam, kiedy czyściliśmy lniane filtry sprężarki powietrza. – Kupisz zań odtłuszczoną sojową latte – podchwycił Bill – jeśli ktoś dorzuci do niego trzy cholerne dolary i osiemdziesiąt cztery inne centy. Tamten tydzień upłynął nam na ekstrakcji węgla organicznego, co jest dużo fajniejsze, niż mogłoby się wydawać. Wielkie grupy dinozaurów przemierzały naszą planetę przez jakieś dwieście milionów lat, ale tylko niewielki ich ułamek zachował się w błocie i szlamie z tamtych czasów, w tym kilka szkieletów w Montanie, które odkryto sto parę lat temu. Kości dinozaurów ostrożnie odkopano, szczegółowo opisano, spreparowano za pomocą specjalnych klejów, pokazano publice i badano na potrzeby przyszłych pokoleń. Śmiem twierdzić, że inne, mniej szałowe skamieliny nie są tak cenne, ale mają potencjalnie większą wagę dla nauki. Każda brązowa smuga w każdej skale, w której znajduje się skamielina, może być osadem po roślinie, która wtedy żyła i dostarczała tlenu oraz pożywienia dla tak wielu olbrzymich gadów. W tych smugach nie ma anatomii, nie ma morfologii ani niczego, co można by sfotografować i pokazywać na wystawach. Jednakże jeśli w jakiś sposób uda nam się tę smugę wyizolować i podstawić pod światło, można zebrać z niej pewne dane chemiczne. Żyjące rośliny tym różnią się od otaczających je skał, że są bogate w węgiel. Wraz z moimi kolegami stwierdziliśmy, że jeśli uda nam się uzyskać i wyizolować cały węgiel z ciemnych plam w skałach, w których znaleziono skamieniałe szczątki dinozaurów, to moglibyśmy rościć

sobie prawa do odkrycia nowego rodzaju roślinnej skamieliny. Skład chemiczny owego węgla powiedziałby nam co nieco o danej roślinie, mimo że nigdy nie dowiemy się, jaki kształt miały liście, które ową smugę zrobiły. Aby z martwej skały uwolnić węgiel organiczny – i tylko węgiel – należy uwięzić gaz, który wydziela się przy spalaniu próbki. Pracując z płynami, używamy zlewek, w których znajduje się jeden z nich, a drugi do niego przelewamy. Dzięki temu mieszamy dwa płyny, podczas gdy inne pozostają oddzielone. Pracując z gazami, używamy szklanego aparatu o nazwie linia próżniowa, podobnego do tego, którego używałam, kiedy kilka lat wcześniej spowodowałam wybuch w laboratorium. Praca z linią próżniową przypomina grę na kościelnych organach: oba te instrumenty mają całe mnóstwo dźwigienek i gałek, a wszystkie je należy naciskać i przekręcać w odpowiedniej kolejności i w odpowiednim czasie. Obie dłonie pracują jednocześnie, często wykonując różne działania, gdyż rurą próżniową i „wydechem” manipuluje się oddzielnie. Po całodziennym użyciu tak organy, jak i linia muszą być starannie zamknięte i poddane delikatnej konserwacji. Oba instrumenty mogą być uważane za dzieła sztuki, każdy na swój sposób. Jednakże największa różnica między nimi jest taka, że organy kościelne nie wybuchną ci w twarz, jeśli popełnisz błąd podczas gry na nich. – Wrrrr… Nienawidzę tego cholerstwa! – Bill zakrył uszy, kiedy najgłośniejsza sprężarka świata rozpoczęła swój koncert arią flegmatycznego mechanicznego kaszlu. – Wiem, jest do bani – przytaknęłam. – Ale nowa kosztuje tysiąc dwieście dolarów. – A ktoś nam przypadkiem czegoś nie wisi? – podsunął Bill. – Może napisz do Świętego Mikołaja. – Ty, mój drogi, jesteś prawdziwym geniuszem – powiedziałam szczerze. Bill nawiązywał do rosnącego wykorzystywania nas przez „Profesora Mikołaja” (szefa Elfa), któremu całkowicie się poddałam, zaczynając całą tę zabawę jako bezczelną próbę wkradnięcia się w łaski wpływowej persony. Po przeczytaniu paru publikacji tego wybitnego profesora na temat chemii tlenu zaproponowałam, że przeprowadzę dla niego za darmo próbne analizy izotopów owego pierwiastka, a kiedy stwierdził, że rezultaty są „bardzo interesujące”, i przekierował cały swój warsztat do robienia dodatkowych próbek, sprawy potoczyły się już bardzo szybko. W swej naiwności zgodziliśmy się je opracowywać, nie zdając sobie sprawy, jak wiele reakcji tlenowych można przeprowadzić przy pomocy drewnianego podbijaka, stojąc przy przenośniku taśmowym i śpiewając. Wcześniej tej zimy zadałam sobie wiele trudu, pisując do Elfa liczne prywatne maile, w których nalegałam, żeby wprowadził obowiązującą w całym warsztacie instrukcję nakazującą, by wszystkie próbki oznaczać zielonym bądź czerwonym tuszem, a gotowe przed dostarczeniem związywać po dziesięć sztuk za pomocą srebrnej taśmy. Moje wysiłki opłaciły się z nawiązką, kiedy góra probówek z próbkami urosła na tyle, by Bill zrozumiał żart. Sprawdzając dziennik próbek, oszacowaliśmy, że użytkownik „Rudolf” dostał od nas około trzystu darmowych analiz, wiedząc, że ich cena rynkowa wynosiła trzydzieści dolarów za jedną. Ustaliliśmy, że napiszę list do Świętego Mikołaja z prośbą o lśniącą od nowości, cichą sprężarkę powietrza. Wyobrażaliśmy sobie, jak w bożonarodzeniowy poranek schodzimy na dół i znajdujemy ją obwiązaną wielką czerwoną kokardą, schowaną pod spalarką biomateriałów. – Zacznij od tego, jak bardzo, bardzo byliśmy w tym roku grzeczni – podsunął Bill. – Przynieś tesaurusa, a ja polecę po wydziałową papeterię. Musimy to zrobić idealnie. –

Byłam zdecydowana wycisnąć z całej sprawy jak najwięcej zabawy. – Zastanawiam się, czy w biurze dyrekcji trzymają zapas kredek – zadumał się Bill. Grzebiąc w torebce w poszukiwaniu kluczy do szafki z materiałami biurowymi, w jednej z przegródek znalazłam prawie całą paczkę razzlesów i stanęłam jak wryta. – Nie uwierzysz, ale właśnie stała się najwspanialsza rzecz w historii świata – oznajmiłam. Oboje rzuciliśmy w kąt naszą robotę, usiedliśmy na podłodze i podzieliliśmy się cukierkami, wykłócając się o bezcenne pomarańczowe i z automatu odkładając dla Reby niebieskie malinowe, bo te lubiła najbardziej. Rozciągające się przed nami pięćdziesiąt sześć godzin weekendu zdawało się wiecznością. O świcie ogłosiliśmy się prawowitymi spadkobiercami wszystkiego, co znajdowało się w wydziałowej lodówce, ale poza tym nie mieliśmy żadnych konkretnych planów. Może weźmiemy klucz do warsztatu i pogapimy się trochę na ogromne piły, wiertła i narzędzia spawalnicze, patrząc na nie jak na eksponaty w naszym prywatnym muzeum. Może urządzimy sobie prywatną projekcję Siódmej pieczęci na projektorze w głównym audytorium. A może gdzieś na świecie był ktoś tego roku szczęśliwszy ode mnie, ale w noce takie jak tamta z pewnością nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić.

3 ROŚLINY MAJĄ O WIELE WIĘCEJ WROGÓW, niż da się zliczyć. Zielony liść jest uważany przez prawie każde żyjące stworzenie na Ziemi za coś do zjedzenia. Całe drzewa mogą zostać zjedzone, kiedy są zaledwie sadzonkami. Roślina nie może uciec przed armią drapieżców, którzy stanowią dla niej niesłabnące zagrożenie. W mule ściółki leśnej żyją sobie oportuniści, którzy we wszystkich roślinach, żywych i martwych, widzą pożywienie. Najgorszymi łajdakami wśród nich są chyba grzyby. Te wywołujące białą i czarną zgniliznę są wszędzie, a ich nazwy biorą się stąd, że zawierają substancje chemiczne zdolne do osiągnięcia czegoś, czego nic innego nie potrafi: są mianowicie w stanie doprowadzić do przegnicia rdzenia drzewa. Całe drewno wytworzone przez czterysta milionów lat – poza kilkoma skamieniałymi drzazgami – uległo rozkładowi i poleciało do nieba, z którego powstało. To dzieło zniszczenia można przypisać jednej grupie grzybów, która wiedzie swój morderczy żywot, powodując gnicie konarów i pni drzew. A jednak to właśnie do tej grupy zaliczają się najlepsi – i tak naprawdę jedyni – przyjaciele drzew. Być może myślicie, że pieczarka jest grzybem. To tak, jakby powiedzieć, że penis jest mężczyzną. Każdy muchomor, od smakowitych i jadalnych po śmiertelnie trujące, jest po prostu organem rozrodczym przytwierdzonym do czegoś większego, bardziej rozwiniętego i schowanego przed naszym wzrokiem. Pod każdym grzybem leśnym znajduje się sieć włóknistych strzępek, która może rozciągać się na kilometry, oplatając niezliczone grudki ziemi, dzięki czemu okolica „trzyma się kupy”. Efemeryczny grzyb pojawia się na powierzchni zaledwie na chwilę, podczas gdy jego podziemna siatka całymi latami żyje w ciemniejszym i bogatszym świecie. Bardzo nieliczna grupka tych grzybów – jedyne pięć tysięcy gatunków – zawarła strategiczny i trwały rozejm z roślinami, na mocy którego zarzucają one swe włókniste sieci wokół korzeni drzew, jak również zagłębiają się w nie, biorąc na swe barki część obowiązków związanych z dostarczaniem wody do pnia. Przeczesują też glebę w poszukiwaniu rzadkich metali, takich jak mangan, miedź czy fosfor, a następnie składają te cenne podarki u stóp drzewa jak Trzej Królowie. Krawędź lasu jest nieprzyjazną ziemią niczyją i drzewa nie bez powodu nie zapuszczają się za tę granicę. Dosłownie kilka centymetrów za nią jest za mało wody, za mało słońca, jest zbyt wietrznie bądź za zimno dla jeszcze jednego drzewa. Rzadko, ale jednak się zdarza, że lasy powiększają swoją powierzchnię. Raz w ciągu stuleci jakaś sadzonka podbija tę surową ziemię i z konieczności znosi trudy ciężkich lat. Takie sadzonki są zawsze od stóp do głów opancerzone podziemnymi symbiotycznymi grzybami. Tak wiele działa na niekorzyść tych maleńkich drzew – choć dzięki grzybom ich aktywność korzeniowa jest dwa razy większa niż normalnie. Ma to swoją cenę: przez te pierwsze lata większość cukru wytwarzanego w liściach drzewka popłynie bezpośrednio do grzyba ssącego korzenie sadzonki. Jednakże sieć oplatająca pracowite korzenie nie przenika do ich środka, a roślina i grzyb pozostają fizycznie oddzielnymi organizmami, choć łączy je wspólna praca. Zakotwiczają się nawzajem w glebie. Będą

współpracowały, dopóki drzewo nie urośnie na tyle, by móc walczyć o światło. Dlaczego drzewko i grzyb są razem? Tego nie wiemy. Grzyb z powodzeniem mógłby żyć sam prawie wszędzie, ale zamiast niezależności i łatwiejszego życia wybiera związek z drzewem. Przystosował się do poszukiwania słodyczy w czystej postaci pochodzącej bezpośrednio z korzenia rośliny, tego osobliwego koncentratu, którego nigdzie indziej w lesie znaleźć nie można. I być może grzyb czuje też, że pozostając w symbiotycznym związku, nie jest sam na świecie.

4 ZIEMIA JEST OSOBLIWYM WYNALAZKIEM pod tym względem, że tak naprawdę nie jest niczym sama w sobie, ale stanowi produkt spotkania dwóch różnych światów. To naturalne graffiti stworzone w wyniku tarć między sferą biologiczną a geologiczną. Jeszcze w Kalifornii postanowiliśmy z Billem, że zajęcia z nauki o glebach będziemy prowadzić inaczej niż nasi wykładowcy. Zamiast zwykłego wypełniania formularzy i katalogowania danych chcieliśmy uczyć o tym, skąd ziemia się bierze i jak się kształtuje. Chcieliśmy umożliwić studentom prawdziwe przyjrzenie się jej, dotknięcie, naszkicowanie i wymyślenie własnych etykietek dla tego, co widzą. Opracowaliśmy swój sposób nauczania polegający na tym, że po prostu wybieramy jakieś miejsce i tam kopiemy – kopiemy i kopiemy, dopóki ziemia nie ukaże się nam w całym swym przekroju. Odsłaniamy to, co zakryte, i ujawniamy wszystkie jej sekrety. Bez trudu możemy wskazać to, co wokół nas jest żywym organizmem: zielony liść, pełzający robak, ssący korzeń. W głębinach ziemi leżą zimne, twarde skały, prastare jak otaczające nas z prawa i z lewa wzgórza i tak samo pozbawione funkcji oddychania i możliwości ruchu: nieżywe. Wszystko, co jest fizycznie usytuowane między tymi dwoma biegunami – tym, co żywe, i tym, co nieożywione – nazywamy „ziemią”. Na jej powierzchni wpływy organizmów żywych są dobrze widoczne: czarnobrązowe smugi pozostałości po martwych, zwiędniętych i zgniłych roślinach, które mieszają się ze sobą i tworzą przesiąkający i brudzący wszystko wokół szlam. Natomiast pod powierzchnią dominuje spuścizna skał: prastare wody powoli rozpuszczały skałę, ubijając ją na swoistą papkę, która bez końca suszyła się i ponownie wilgotniała, aż w końcu powstała z niej żwirowata hałda, tak różna od leżących głębiej nietkniętych skał. Te dwie substancje spotykają się pośrodku, czasami przybierając postać smug o jaskrawych kolorach, które robiły na nas takie wrażenie, kiedy przejeżdżaliśmy przez południową Georgię. Bill urodził się po to, by niezmordowanie ewangelizować ziemię przy pomocy swego danego od Boga talentu do zauważania chemicznych niuansów, odcieni barw i różnic w teksturze, które tylko on potrafi dostrzec, stojąc w wykopanym dole. Z niesamowitą precyzją potrafi porównać typ gleby znajdującej się przed jego oczami z dziesiątkami innych, które ma w pamięci. Kiedy mówi o ziemi, znika całe jego zdystansowanie, a ja byłam świadkiem, kiedy siedząc w irlandzkich pubach, zupełnie na trzeźwo wygłaszał monologi dramatyczne o tym, że odkrywanie nowych kolorów w nowych konfiguracjach pod ziemią jest tym, co w swojej pracy kocha najbardziej. W lecie 1997 roku pojechaliśmy w teren wraz z pięcioosobową grupą studentów, by nauczyć ich, jak należy charakteryzować i odwzorowywać glebę. Dla czworga z nich to był pierwszy tego rodzaju wyjazd, ale jeden student, który zgłosił się na ochotnika do pracy w moim laboratorium i co tydzień spędzał w nim wiele godzin, zaliczał tę wycieczkę po raz drugi. Bill polubił tego

chłopaka, ja zresztą też, więc zapraszaliśmy go na wszystkie praktyki i wyjazdy badawcze. Najlepszym sposobem na to, by biwakowicze nie narzekali na jedzenie, jest obarczenie każdego z nich odpowiedzialnością za przyrządzenie jednej kolacji, do którego to zadania nasza maskotka entuzjastycznie zgłosiła się jako pierwsza. Z nieugiętym postanowieniem, by zrobić na nas wrażenie, przywiózł ze sobą puszki, kartony, przyprawy i torbę ziemniaków, które obrał, a następnie ugotował. Jednak całe gotowanie mógł rozpocząć dopiero o dwudziestej trzeciej, kiedy w końcu dotarliśmy do miejsca obozowania. Gotowanie wody na ognisku jest okrutnie powolnym procesem, więc byłam przerażona, kiedy po ugotowaniu ziemniaków wstawił na ogień kolejny ogromny gar zimnej wody. Zamiast widelcem rozdzielić między nas ugotowane ziemniaki, co przy naszych standardach już byłoby haute cuisine, zaczął je rozgniatać, posypując drobno zmieloną mąką, którą wyczarował z plecaka. Z niepokojem zauważyłam, że cały proces gotowania zaczyna się od początku, więc zapytałam go, co przyrządza. – Pierogi węgierskie – padła odpowiedź. – Moja babcia je robiła. Zaufaj mi, będzie wam smakować. O jakieś trzeciej w nocy jedzenie było już gotowe. – Hej, powinieneś mieć ksywkę Pierożek! – wykrzyknęłam, kiedy wreszcie zasiedliśmy do jedzenia. Twarz naszej maskotki rozjaśniła się. Cieszyła go zawodowa bliskość z nami, którą implikował prywatny żart. – Nie będę go nazywał żadnym Pierożkiem – oznajmił Bill z iście męskim, gniewnym grymasem twarzy, pochylając się nad talerzem z zupą. Był zmęczony, głodny i nie w sosie. Ciepłe nocne powietrze było całkowicie nieruchome, a w oddali słyszeliśmy chór rechoczących żab. Jedliśmy w ciszy, opychając się wyśmienitymi pierogami przygotowanymi w absurdalnej ilości. Kiedy zaczęliśmy sprzątać, jako pierwszy odezwał się Bill. – Dobra kolacja, Pierożek – oznajmił z powagą, zbierając puste miski. Teraz już zapomniałam, jak ten student naprawdę się nazywał, bo od tamtej pory żadne z nas nie zwracało się do niego po imieniu. A ja nigdy już nie jadłam niczego tak pysznego jak tamte pierogi. Kopaliśmy w hrabstwie Atkinson, które, mimo że nie wydawało się jakieś wyjątkowe, nazywano „Nirwaną”, a to z powodu wspaniałych gleb, którym nie dorównywały żadne inne w pozostałych czterdziestu dziewięciu stanach i na pięciu kontynentach, które odwiedziliśmy. Znaleźliśmy to miejsce w ten sam sposób, w jaki znajdowaliśmy wiele innych miejsc do „wykopków”: wyglądając przez szybę samochodu. Jadąc przez Georgię od płaskowyżu Piedmont w stronę Oceanu Atlantyckiego, znajdziecie się na drodze biegnącej wzdłuż rzeki czerwonego osadu naniesionego przez pozostałości czegoś, co w jakimś prastarym geologicznym śnie mogło być górami. Wcześniej tego roku podczas podróży autostradą nr 82 w stronę Bagien Okefenokee zobaczyliśmy coś, co wyglądało jak całe wiadra nasyconej morelowej farby rozlanej w rowie z kremowym piaskiem. W tamtych czasach Bill często prosił o przerwę na papierosa, więc mieliśmy w zwyczaju zatrzymywać się, by przy okazji dokonywać przeglądu krajobrazu. Gdy zatrzymaliśmy się w okolicy Willacoochee, „farba” okazała się pasmem rdzawego żelaza i należała do rzadkich gleb ferralitowych, więc bez wahania włączyliśmy ten przystanek do programu naszych praktyk w terenie. Kiedy przybywamy ze studentami na miejsce „wykopków”, pierwszą rzeczą, jaką robimy,

jest rozładunek łopat, kilofów, brezentu, sit, roztworów chemicznych i wielkiej czarnej tablicy wraz z kolorową kredą. Kopiemy głęboką dziurę, dopóki nie natrafimy na twardą skałę. Cała nasza grupa stoi w rowie po jednej stronie, tak aby wszyscy widzieli to samo. Kiedy dół jest już wystarczająco głęboki, poszerzamy go, tworząc jamę, w której może zmieścić się troje ludzi i z której można dokonać oceny ciągłości lateralnej właściwości danej gleby. Jeśli mamy do czynienia z gęstą gliną bądź rozmokłą ziemią, kopanie może zabrać wiele godzin i jest fizycznie wyczerpujące. Bill i ja kopiemy razem, jakbyśmy tańczyli walca. Jedno z nas „rzuca”, a drugie „łapie” – jedno obłupuje ziemię kilofem, podczas gdy drugie umieszcza łopatę poniżej, łapiąc urobek. Kiedy łopata zapełnia się ziemią, zostaje zastąpiona kolejną, a ziemię odrzuca się na bok. W odróżnieniu od dołów kopanych na cele budowlane, tu urobek musi być starannie odrzucany na bok, tak aby dno dołu było oczyszczone i żeby był dobry widok na całej głębokości aż do samej powierzchni. Mimo że sami staramy się nie ubić profilu, zawsze znajdą się jacyś studenci, którzy staną na jego krawędzi, przyglądając się nam, a my musimy ich przepędzać jak pręgowce z obozowiska. Gdy szukamy ochotników do kopania, zawsze zgłasza się ktoś, kto, jak się potem okazuje, wychował się na farmie. Jednak większości studentów nie chce się kopać. Dawnymi czasy stali bezczynnie, patrząc, jak całymi godzinami machamy łopatą, co nas irytowało. Teraz odwracają się, ukradkiem szukając telefonami zasięgu. Kiedy już cały profil jest widoczny, bierzemy nasze „szpilki” (stare gwoździe kolejowe, które malujemy na jaskrawopomarańczowy kolor) i zaznaczamy nimi linie graniczne między poszczególnymi warstwami. Kłócimy się z Billem o kierunek padania promieni słonecznych i o to, czy dany detal istnieje naprawdę, czy może jest tylko cieniem, i staramy się nawzajem przekonać co do słuszności swoich racji jak dwoje prawników podczas kontrowersyjnego procesu, w którym nie ma sędziów, a jedynie znudzona rada przysięgłych. Czasami linie graniczne między warstwami gleby są tak wyraźne jak w czekoladowowaniliowym torcie, a czasami przypominają stopniowo zmieniający się od krawędzi do środka odcień czerwieni jak w kwadracie na obrazach Mondriana. Mimo że stanowią podstawę wszystkich zebranych później danych, liczba i umiejscowienie tych „horyzontów glebowych” są najbardziej subiektywną częścią ćwiczenia, a każdy naukowiec ma tu swój własny styl, różniący się nieco od innych. Niektórzy tak jak ja czują, że tworzą z krajobrazu dzieło sztuki współczesnej, preferując rozmach, całościowe podejście i jak najmniejszy zbiór prowadzących oko zasad. Mówi się na nas „grupowi”, gdyż podczas pracy mamy tendencję do grupowania detali. Inni, w tym Bill, bardziej przypominają impresjonistów przekonanych o tym, że każde pociągnięcie pędzla musi zostać oryginalnie wykonane, po to by uzyskać spójną całość. Mówi się na nich „podziałowi”, bo podczas pracy dzielą subtelne detale na poszczególne kategorie. Jedynym sposobem na przeprowadzenie porządnych badań glebowych jest wsadzić grupowego i podziałowego do jednej jamy i pozwolić im wykłócać się, dopóki nie osiągną czegoś, w czym oboje wyczuwają poprawną odpowiedź, a to dlatego, że żadne z nich nie jest usatysfakcjonowane wynikiem sporu. Pozostawiony samemu sobie grupowy przez trzy godziny będzie kopał, w dziesięć minut zaznaczy horyzonty i w radosnych podskokach oddali się z miejsca zdarzenia. Pozostawiony samemu sobie podziałowy wykopie dół, wpełznie do środka i tyle go widzieli. Tak więc grupowi i podziałowi są produktywni jedynie wtedy, gdy zmusi się ich do trudnej współpracy, i mimo że razem są w stanie stworzyć wspaniałe odwzorowania,

rzadko wracają z terenu, wciąż się do siebie odzywając. Kiedy już uda się wspólnie ustalić horyzonty demarkacyjne, z każdej warstwy gleby pobiera się próbkę, która następnie zostaje umieszczona na brezencie i poddana serii testów chemicznych mających na celu ustalenie kwasowości, zasolenia, poziomu substancji odżywczych i rosnącej ilości innych cech chemicznych. Na koniec wszystkie zgromadzone informacje są zapisywane na tablicy w postaci wykresów i rysunków, po czym następuje długa dyskusja o tym, co można wywnioskować z połączenia właściwości wizualnych z chemicznymi na temat płodności gleby – przy czym słowo „płodność” jest jednym z najbardziej szumnych i nieprecyzyjnych terminów, jakie wymyśliła nauka. Idealny „wyjazd naukowy” trwa jakiś tydzień. Każdego dnia opisuje się jeden rodzaj gleby, po czym cała wycieczka przenosi się jakieś dwieście kilometrów dalej i cała zabawa zaczyna się od nowa. Pięć dni i tysiąc przejechanych kilometrów są w stanie dać studentom rozeznanie co do liczby różnych gleb, a także stanowią próbkę tego, jakiego skupienia i nakładów pracy wymaga zajmowanie się nauką o nich. Pod koniec wyjazdu studenci są albo w tej pracy zakochani, albo całkowicie do niej zniechęceni, a co za tym idzie: najpewniej zdecydowali już co do wyboru specjalizacji. Wrzucając studentów na pięć dni do piaszczystych dołów, jestem w stanie zrobić dla nich więcej, niż dałby im cały semestr siedzenia w ławkach, więc razem z Billem przejechaliśmy dziesiątki tysięcy kilometrów tych wypadów. Bill jest najbardziej cierpliwym, troskliwym i pełnym szacunku nauczycielem, jakiego kiedykolwiek widziałam w akcji. Będzie siedział ze studentami tak długo, jak trzeba, czasami całymi godzinami, po to tylko, by pomóc im nauczyć się poprawnie wykonywać jedno zadanie. W pracę nauczyciela wkłada całe swoje serce. Nie czyta tylko suchych informacji z podręcznika, ale staje nad maszyną i pokazuje, jak ją obsługiwać, co może się w niej zepsuć i jak ją naprawić. Studenci dzwonią do niego o drugiej w nocy, jeśli nie są w stanie czegoś zrobić, a on znużony przychodzi do laboratorium, by im pomóc – oczywiście jeśli już go tam nie ma. Bezustannie motywuje mniej zdolnych do osiągnięcia sukcesu, zachowując cierpliwość do nich na długo po tym, jak ja stawiam na nich krzyżyk i spisuję na straty za to, że nie dość się starają. Oczywiście, jak to dwudziestoparolatki, większość studentów bierze wysiłki Billa za pewnik, poza tą garstką, która widzi i rozumie, że ich praca dyplomowa jest w równej mierze zasługą Billa, jak i ich samych. Jednakże najpewniejszym sposobem na zostanie wylanym z mojego laboratorium na zbity pysk jest otwarte okazanie Billowi braku szacunku. Możesz wyzywać mnie od najgorszych, ale on jest twoim przełożonym – masz o tym pamiętać i odpowiednio się zachowywać. Jeśli chodzi o samego Billa, to potrafi z niesłabnącą odrazą utyskiwać na studentów, a następnie poświęca im kolejny dzień, ratując ich przed nimi samymi. O jakiejś piątej po południu tamtego dnia w Georgii – a dokładnie tego samego, kiedy jedliśmy pierogi – zasypaliśmy wykopany tego dnia dół i spakowaliśmy sprzęt. Po drodze zatrzymaliśmy się w Waycross, żeby zatankować i uzupełnić zapas słodyczy. Debatowaliśmy właśnie nad wyższością jednego rodzaju batonika nad drugim, kiedy podszedł do nas Pierożek. – Nie chcę jechać w odwiedziny do Stuckiego. Znudził mi się już. I chyba przeraża Rebę. Podczas każdej wycieczki wyznaczaliśmy sobie trochę czasu na „odchamienie”, a Pierożek mówił teraz o naszym ulubionym miejscu zwiedzania podczas składania wizyt w tej okolicy. „Stuckie” to skamielina psa pokazywana na wystawie w muzeum o nazwie Świat Lasów Południa. Według ekspertyz paleontologów badających ten okaz są to szczątki psa, który

„najprawdopodobniej w pogoni za zwierzyną” zaklinował się w pękniętym pniu drzewa i tam też dokonał swego żywota. Drzewo skamieniało, podczas gdy tkwiące w nim ciało psa uległo mumifikacji, pozostając na wieczność żywym obrazem rodem z kreskówki Tom i Jerry. Stuckie mnie fascynował i uwielbiałam wyobrażać go sobie jako Kreona włamującego się do grobu Antygony, z twarzą wykrzywioną grymasem tęsknoty i żalu. Jednak gdy sobie przypomniałam, że Reba nigdy nie chciała zbliżać się do tego makabrycznego eksponatu, zdałam sobie sprawę, że w jej oczach Stuckie był swego rodzaju biednym psim Jorikiem, którego zapach najprawdopodobniej budził w niej nieprzyjemne refleksje na temat miejsca psa we wszechświecie. Obserwując Rebę kręcącą się przy śmietniku i przebraną w jedną z moich jaskrawopomarańczowych podkoszulek, by była bardziej widoczna w pobliżu autostrady, zanotowałam w pamięci, by później ją za te wizyty przeprosić. – No nie wiem – odpowiedziałam z wahaniem. – Bill naprawdę nie może się doczekać wizyty u Stuckiego. Odpowiedź Billa była ambiwalentna. – Radość z odwiedzin u niego przysłania mi twoja grecka paplanina – stwierdził – którą, tak na marginesie, z każdym wyjazdem zaczynasz coraz wcześniej. – No dobra, a masz jakiś pomysł, gdzie moglibyśmy zamiast tego pojechać? – zapytałam Pierożka, a Bill posłał mi mordercze spojrzenie, wściekły, że mogłam zrobić coś tak ryzykownego i pozwolić studentowi wyznaczać nasz dalszy kurs. Tradycja nakazywała, abyśmy przed powrotem odwiedzili jakąś głupkowatą atrakcję turystyczną. – A może to miejsce, którego reklamę ciągle widzimy na billboardach? Ta „Małpia Dżungla” wygląda fajnie. – zaproponował Pierożek. Wrzuciłam plecak do vana i zagwizdałam na Rebę. – A więc ustalone, jedziemy do Małpiej Dżungli. Wszyscy na pokład! – zawołałam do reszty studentów. – Czemu by nie? To tylko osiem godzin drogi stąd – ironizował Bill, wbijając we mnie oczy jak sztylety. W odpowiedzi posłałam mu słodki uśmiech, a kiedy zorientował się, że mówię poważnie, oboje wsiedliśmy do samochodu. W trasie to Bill prowadzi samochód. Jest świetnym kierowcą, który potrafi płynnie włączyć się do ruchu na autostradzie, ustawić za największą ciężarówką, jaką jest w stanie wypatrzyć, i jechać za nią w bezpiecznej odległości tyle mil, ile tylko się da. Mnie nigdy nie pozwala się prowadzić, gdyż nie mam dostatecznej cierpliwości do długiej jazdy wśród otwartej przestrzeni. Prowadząc, odpływam myślami, a asfaltowa droga zaczyna wydawać mi się bardziej elastyczna niż w rzeczywistości. Zamiast tego moim zadaniem jest całymi godzinami zabawiać towarzystwo rozmową i wymyślać scenki na tyle zabawne, by ich absurdalność rozśmieszyła Billa, co w miarę upływu drogi staje się coraz trudniejsze. Kiedyś myślałam, że Bill zawsze jedzie sto kilometrów na godzinę z powodu odpowiedzialności, do jakiej się poczuwa za nasz studencki ładunek. Jednak po zapoznaniu się z historią każdego pojazdu mechanicznego, którego był w życiu właścicielem, zdałam sobie sprawę, że nie wiedział, że są w stanie pokonać daną trasę w tempie dwóch kilometrów na minutę. Pomimo tego mój stosunek do jazdy z Billem zmienił się i stwierdziłam, że mogę z nim jechać gdziekolwiek, jeśli tylko wystarczająco długo byłam skłonna zajmować miejsce obok kierowcy. Po tym, jak postanowiliśmy darować sobie odwiedziny u Stuckiego, nie pozostało nic

innego, jak tylko wjechać na autostradę i pognać na południe. Na jakieś dziesięć zjazdów na północ od granicy z Florydą naszym oczom ukazał się ogromny czarny billboard z wypisanymi nań dwoma jaskraworóżowymi słowami: „gołe tyłki”. Zafrapowało mnie to i nie mogłam rozgryźć znaczenia tego napisu. – Co to może znaczyć? – zastanawiałam się na głos w swej ignorancji. – To bar? Klub ze striptizem? Wypożyczalnia kaset wideo? – Wydaje mi się, że znaczenie tego napisu jest dość jasne – powiedział Bill. – To znaczy, że przy zjeździe z autostrady czeka na ciebie ktoś lub coś z gołym tyłkiem. – No ale kto lub co? Kobieta, mężczyzna, kretoszczur?… Czy to w ogóle jest czyjś goły tyłek? A może to zwykła informacja, że podróżujący będzie miał okazję wystąpić z własnym gołym tyłkiem? – To najprawdopodobniej jakaś zaszyfrowana informacja oznaczająca coś naprawdę chorego – odezwał się jeden ze studentów, który słynął z drwin na temat wszystkiego, co znajdowało się na południe od linii Masona–Dixona. – Chodzi o to – zaczął wyjaśniać Bill – że jeśli jesteś facetem, który widząc taki znak, zjedzie z autostrady, jesteś też zapewne facetem, którego nie obchodzi, jaki goły tyłek czeka tam na ciebie. Gdy tylko widzisz słowa „tyłek” i „goły”, dajesz po hamulcach i jazda. Jeden z bardziej politycznie poprawnych studentów chciał dolać oliwy do ognia, więc zapytał: – Dlaczego zakładasz, że to facet chciałby pojechać w takie miejsce? Bill potrząsnął głową i dalej patrzył na drogę, nie zaszczycając jego pytania odpowiedzią. Na szczęście niedługo później naszą uwagę przykuł lepszy billboard. „Wejdźcie do Małpiej Dżungli!” – krzyczał do nas – „miejsca, gdzie ludzie siedzą w klatkach, a małpy biegają na wolności!” Wszyscy wydaliśmy z siebie okrzyk radości. – Chyba dojeżdżamy – z nadzieją w głosie zauważyła jedna ze studentek. Bill wzruszył ramionami. – No i jesteśmy na Florydzie. Właśnie minęliśmy znak graniczny witający nas w Słonecznym Stanie. Atrakcja turystyczna, do której zmierzaliśmy, znajdowała się w pobliżu Miami, ale wciąż dzieliło nas od niej jakieś siedem godzin jazdy na południe. Małpia Dżungla nie wyglądała już tak zachęcająco jak na billboardach, gdy o pierwszej w nocy wreszcie wjechaliśmy na jej parking, a to dlatego, że wszystkie światła były pogaszone, a klamki drzwi wejściowych związane ciężkim łańcuchem. Bill wyskoczył z vana natychmiast po zaparkowaniu, aby przeczytać tabliczkę informacyjną na drzwiach oraz nawdychać się suszonych liści Nicotiana tabacum, jak zaczął nazywać papierosy. Studenci wysypali się z samochodu jak szklane kulki z rozerwanej torebki, z których kilka oddaliło się w nieznanym kierunku. Bill wrócił do naszej pozostałej grupki i zaproponował, byśmy rozstawili namioty na trawniku przed wejściem i pospali do dziewiątej trzydzieści, kiedy to Małpia Dżungla otwierała swoje podwoje dla zwiedzających. Zaciągnął się papierosem. – Pewnie jak zaczną się krzątać przy otwarciu, to przyjdą i nas obudzą – stwierdził. – I będziemy pierwsi w kolejce! – wtrącił Pierożek.

– Nie wiem, czy to taki dobry pomysł. Czy małpy przypadkiem nie pieją o świcie jak koguty albo co? – To ty nam to powiedz – podsunął Bill, gasząc papierosa. – W końcu to ty sypiasz z małpą. Miał na myśli mojego ostatniego chłopaka, z którym to się rozstawałam, to do niego wracałam i który z całą pewnością do mózgowców nie należał. Stałam tak z głupim uśmieszkiem na ustach, podczas gdy Bill wyładował lodówki turystyczne, a potem wziął się do rozstawiania mojego namiotu, zanim zajął się własnym, co było jego sposobem na powiedzenie mi, że nie chciał mnie urazić. Aby pokazać mu, że się nie obraziłam, zaczęłam przekopywać zawartość lodówki, próbując wymyślić jakąś kolację. – No cóż, chyba będzie kolacja na kiju – skwitowałam, znalazłszy bardzo niewiele składników, z których można było coś upichcić. – Super – powiedział Bill z zachętą w głosie, rozstawiwszy namioty w rekordowym czasie. – Uwielbiam kolacje na kiju – dodał bez sarkazmu, a potem wyjął drewno i wziął się do przygotowywania ogniska. Przed każdym wyjazdem w teren mieliśmy w zwyczaju składać wizytę w uczelnianym warsztacie ciesielskim i ładować vana drewnianymi odpadkami, które inaczej poszłyby na przemiał. Później to samo robiliśmy z kartonami z kampusowego centrum recyklingu. Wyjeżdżając z miasta, kupowaliśmy jeszcze po jednym polanie Duraflame na każdy dzień wycieczki oraz masę różnego jedzenia, które akurat wpadło nam w ręce, i tak zaopatrzeni uważaliśmy się za przygotowanych do biwakowania. Każdego wieczoru używaliśmy tamtych materiałów jako opału dla „ogni Andy’ego Warhola”, jak nazywałam nasze ogniska, których jaskrawy płomień rozpalaliśmy za pomocą niegasnącej podpałki Duraflame, a których „paliwem” była niekończąca się rzeka materiałów odnawialnych. Na takim ogniu można było gotować, pod warunkiem że rękawy kucharza nie były zrobione z łatwopalnego tworzywa, a konsumującym nie przeszkadzało to, że jedzenie było w środku surowe i zimne. „Kolacja na kiju” polegała na tym, że każdy znajdował sobie kijek i nadziewał nań to, na co miał ochotę, po czym piekł na ognisku i zjadał. Jedyną zasadą tego typu kolacji było przykazanie, że jeśli udało ci się trafić na coś naprawdę dobrego, to potem musiałeś przyrządzić to w takiej ilości, by starczyło dla całej grupy, albo przynajmniej upiec resztę produktu i rozdzielić między pozostałych. Podczas tamtej wycieczki Pierożek był na fali i zdołał nawet upiec gruszki przy pomocy puszki po coli, którą rozerwał na pół i zmyślnie nadział na swój kij. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że ten posypany czekoladą Hershey deser był szczytowym osiągnięciem kuchni biwakowej, nie licząc oczywiście pierogów, a potem szczęśliwi poszliśmy spać. Wkrótce po zaśnięciu zostałam bezpardonowo obudzona przez kogoś o głębokim głosie i z bardzo jasną latarką. Wystawiłam głowę z namiotu. – W czym mogę panu pomóc, panie władzo? – zapytałam. Zdziwiony, że widzi w miarę czystą i umiejącą się wysłowić kobietę zamiast nieumytego i bełkoczącego mężczyzny, patrolowy zapytał, co tu robimy. W odpowiedzi szczegółowo wyjaśniłam mu cel naszej naukowej wycieczki, kładąc nacisk na mój obowiązek jako pedagoga, by spełnić marzenie utalentowanego studenta, który zapragnął osobiście odwiedzić słynną Małpią Dżunglę, zanim przeminie jego młodość. Jak to zwykle bywa, gdy znajduję się w podobnych sytuacjach, autorytarny sceptycyzm policjanta przerodził się w gościnność, kiedy zaczęłam rozpływać się w zachwytach nad

rzadkimi i niezrównanymi glebami Florydy. Nie minęło kilka minut, a on już zdążył zaproponować nam każdą możliwą pomoc, od profesjonalnego czuwania nad naszym snem po eskortę w drodze powrotnej do Atlanty. Uprzejmie i z wdzięcznością podziękowałam mu za propozycję pomocy, zapewniając przy tym, że jeśli rzeczywiście będę jej potrzebować, to zadzwonię pod 911 z pobliskiej budki, a potem rozstaliśmy się jak przyjaciele. Po odjeździe policjanta z namiotu Billa wyłoniła się jego głowa. – To było mistrzostwo świata – pochwalił mnie. – Zadziwiasz mnie. Spojrzałam w gwiazdy, a w płuca głęboko wciągnęłam wilgotne powietrze. – Cholera – powiedziałam zadowolona. – Kocham Południe. Niezrównana gościnność charakterystyczna dla południowych stanów spotkała nas również nazajutrz, gdy kasa Małpiej Dżungli wydała bilety całej naszej grupie, pomimo otrzymania za nie niepełnej zapłaty w kwocie pięćdziesięciu siedmiu dolarów, na którą złożyły się ostatnie banknoty, jakie udało nam się z Billem znaleźć w kieszeniach. Gdy tylko wyszliśmy z foyer i przekroczyliśmy próg drzwi otwierających przed nami Małpią Dżunglę, do naszych uszu zaczęły dobiegać ogłuszające wrzaski. Ich źródłem były gardła różnorodnej populacji małpich więźniów, gdyż duża ich liczba zdążyła już skierować na nas swoją uwagę. – Dobry Boże, to jak wejść do laboratorium – powiedział Bill z twarzą wykrzywioną bólem, w którym rozpoznałam zbliżającą się migrenę. Sala, w której się znaleźliśmy, była tak naprawdę bardzo dużym dziedzińcem w środku kompleksu, zbudowanym z architektonicznym polotem godnym miejskiego Ośrodka Ruchu Drogowego. Do biegnącego nad dziedzińcem wielkiego łuku przymocowano długie połacie siatki drucianej, która miejscami wyglądała na wielokrotnie wzmacnianą. Homo sapiens przebywający na dziedzińcu chodzili po terenie ogrodzonym stalową siatką, stąd hasło na billboardzie. Małpia Dżungla w istocie była bliźniaczo podobna do mojego laboratorium, a im dłużej się nad tym porównaniem zastanawiałam, tym wyraźniejsze się stawało. Być może atmosfera tu panująca była o parę stopni wyższa, ale wszystkie nasze czynności badawcze znajdowały na wybiegu swój małpi odpowiednik. Pchały się do nas trzy makaki, które wcześniej łamały sobie głowę nad jakimś niemożliwym do rozwiązania problemem, myśląc zapewne, że znamy jego rozwiązanie. W poprzek drogi leżał bezwładnie gibon białoręki, który spał, był martwy albo znajdował się w stanie pomiędzy śmiercią a snem. Dwie małe małpki sajmiri wyglądały na uwięzione we własnej sztuce rodem z Becketta, złapane w sieć utkaną na równi ze współzależności i odrazy. Jak na ironię, tuż obok dwie inne sajmiri zdawały się świetnie ze sobą dogadywać. Z tyłu, wysoko na gałęzi, siedział samotny wyjec, zawodząc tak, jakby w swoim rodzimym języku recytował całą Księgę Hioba, co jakiś czas wznosząc ku górze ramiona w odwiecznym błaganiu o odpowiedź na pytanie, dlaczego sprawiedliwi muszą cierpieć. Gdzieś obok przykucnęła tamaryna-paranoiczka, zacierając dłonie i knując jakieś szatańskie plany. Dwa piękne koczkodany Diany systematycznie iskały się nawzajem, odpływając myślami gdzieś na sam środek oceanu nudy. Wyczerpana kadra kapucynek przechadzała się wzdłuż obwodu dziedzińca, raz po raz sprawdzając puste paśniki w poszukiwaniu rodzynek, które przecież przed sekundą jeszcze tam były. – Każda małpa to czyjaś małpa – powiedziałam na głos.

Wtedy po drugiej stronie dziedzińca zauważyłam Billa stojącego oko w oko z czepiakiem. Dzielił ich jedynie przerdzewiały ekran ochronny. Obaj mieli takie samo uczesanie, czyli lśniące brązowe kudły o długości około ośmiu centymetrów, które sterczały we wszystkich kierunkach świata, ponieważ w ciągu ostatnich dwóch tygodni nie zaznały zbyt dużo troski i zabiegów pielęgnacyjnych ze strony swych właścicieli. Ich twarze zdobił podobny zarost, a gibkie kończyny zwisały, eksponując atletyczną gotowość, słabo skrywaną za udawanym przygarbieniem. Ciemne, acz przejrzyste oczy czepiaka były bardzo szeroko otwarte, a wyraz jego twarzy sugerował, że znajdował się w stanie permanentnego szoku. Ich wzajemna fascynacja była tak całkowita, że wydawałoby się, iż świat przestał dla nich istnieć. Obserwując ich, poczułam w żołądku znajome skurcze, sygnalizujące nadciągający wybuch śmiechu, który wybrzmiewa na długo po tym, jak przestanie być przyjemny i zaczyna od niego boleć brzuch. – To jak patrzenie w cholerne lustro – stwierdził w końcu Bill, nie spuszczając wzroku z obiektu swojej fascynacji. Zgięłam się wpół od nagłego ataku rechotliwych spazmów, które ostatecznie przerodziły się w swego rodzaju modlitwę o ukojenie. Kiedy Bill był już gotowy na rozstanie z czepiakiem, przeszliśmy do ostatniej izby Małpiej Dżungli, gdzie w cementowej dziurze podobnej do tych, które służą za więzienne izolatki dla osobników naszego gatunku, siedział ogromny goryl o imieniu King. Jego stupięćdziesięciokilowa sylwetka ociężale osuwała się na kafelki, gdy jedną stopą ślamazarnie bazgrał kredką po kawałku papieru. Ściany pomieszczenia, z którego go oglądaliśmy, udekorowane były jego gotowymi „obrazami” namalowanymi tą samą techniką. Jako całość przedstawiały imponująco spójną wizję artystyczną. – Przynajmniej publikuje – zauważyłam. Z informacji na tabliczce dowiedzieliśmy się o licznych krzyżach, które goryle nizinne muszą dźwigać na swoich barkach w rodzimej Afryce, od kłusownictwa po przeróżne choroby, jednak trudno było sobie wyobrazić, by jakikolwiek zakątek Konga mógł być smętniejszy od nędznego zamknięcia, do którego King został wtrącony na Florydzie. Treść drugiej tabliczki utrzymana była w pokorniejszym tonie i informowała, że dzieła Kinga są do nabycia w sklepie z pamiątkami, a część zysków z ich sprzedaży jest przeznaczona na poszerzenie i reorganizację jego padołu. Gdyby King miał broń, to jestem pewna, że palnąłby sobie w łeb, ale jako że był uzbrojony jedynie w kredkę, wyglądało na to, że w zaistniałej sytuacji postanowił radzić sobie, jak może najlepiej. Czekając, aż studentom skończą się rodzynki, którymi karmili małpy, obiecałam sobie w duchu nigdy więcej nie narzekać na stosunkowo szczodre dary, jakie sama dostałam od losu. – No cóż, mam nadzieję, że ten biedny skurczybyk dostanie stały etat – westchnął Bill ze swojego końca sali. – Och, o to bym się nie martwiła – zapewniłam go. – Wygląda na to, że jego instytucja uważa go za stały nabytek, no i przynosi dochody. Bill spojrzał na mnie. – Nie mówiłem o gorylu. Przechodząc przez sklep z pamiątkami, wrzuciliśmy nasze ostatnie monety do słoja na datki, ale powstrzymaliśmy się przed użyciem kart kredytowych do zakupu któregoś z obrazów Kinga.

– Może i nie znam się na sztuce, ale wiem, co mi się podoba, a co nie – wyjaśnił Bill, przechodząc obojętnie obok wystawy. Na parkingu pouczyłam studentów, by skorzystali z toalety teraz, ponieważ przed nami długa droga, a w myślach oddawałam się fantazjowaniu na temat dnia nazajutrz po moim awansie, kiedy zamówię sobie podkoszulek z napisem „Nie jestem twoją mamą” i zacznę nosić go do pracy. Gdy już wszyscy załadowaliśmy się do vana i zamknęliśmy drzwi, zdjęłam traperki, a dla Billa otworzyłam puszkę dietetycznej coli. – Pojechaliśmy do Małpiej Dżungli dowiedzieć się czegoś o małpach i przy okazji dowiedzieliśmy się też czegoś o sobie – zażartowałam najbardziej przesłodzonym nauczycielskim głosem, na jaki było mnie stać. – Ja, kurde, spotkałem tam samego siebie – wymamrotał pod nosem Bill, skręcając szyję, by móc spojrzeć w tył, kiedy cofał, wyjeżdżając z parkingu. Gdy już wjechaliśmy na I-95, położyłam stopy na desce rozdzielczej i weszłam w swoją zwyczajową rolę wodzireja zabijania czasu. Miałam właśnie zacząć podżegać do semantycznej dyskusji na temat tego, czy Małpia Dżungla była dżunglą małp, czy dla małp, ale zobaczywszy w tylnym lusterku śpiącego jak dziecko Pierożka, porzuciłam ten pomysł.

5 ŻYCIEM DRZEWA LIŚCIASTEGO rządzi jego roczny budżet. Każdego roku w ciągu kilku krótkich miesięcy od marca do lipca drzewo musi wypuścić nowy baldachim liści. Jeśli danego roku nie zdoła wypełnić całego kontyngentu, któryś z jego konkurentów zajmie kawałek jego przestrzeni, tym samym rozpoczynając długi i powolny proces, który ostatecznie zakończy się stratą przez nasze drzewo punktu zaczepienia i śmiercią. Jeśli za dziesięć lat drzewo chce być wciąż żywe, nie ma wyboru i musi każdego roku odnosić pełny sukces. Weźmy pod lupę jakieś skromne, zwyczajne drzewo – może takie, które rośnie na waszej ulicy. Niech to będzie dekoracyjny klon wzrostem dorównujący lampie ulicznej – nie majestatyczny klon osiągający w lesie swój pełny potencjał wzrostu, ale nieśmiałe drzewko z sąsiedztwa, które osiąga jedynie jedną czwartą wysokości swojego królewskiego odpowiednika. Gdy słońce jest bezpośrednio nad nim, nasz mały przykładowy klon rzuca cień o długości mniej więcej jednego miejsca parkingowego. Jednakże jeśli oberwać go z liści i rozłożyć je wszystkie obok siebie, ich łączna powierzchnia odpowiadałaby powierzchni trzech miejsc parkingowych. Poprzez oddzielne umiejscowienie każdego liścia drzewo ułożyło swoje pole powierzchni w rodzaj drabiny, na którą ma padać światło. Jeśli spojrzycie w górę, to zauważycie, że liście rosnące na samej górze są średnio mniejsze od tych rosnących na dole. Dzięki temu światło słoneczne jest łapane przy podstawie drzewa za każdym razem, gdy zawieje wiatr, rozsuwając górne gałęzie. Spójrzcie raz jeszcze i zauważcie, że liście rosnące nisko w koronie są ciemnozielone, ciemniejsze od innych. Zawierają więcej pigmentu, który pomaga każdemu liściowi w absorpcji światła słonecznego, pozwalając im na złapanie słabszych, przedzierających się przez cień promieni. Podczas planowania budowy listowia drzewo musi wyznaczyć osobny budżet dla każdego liścia, biorąc również pod uwagę jego położenie względem innych liści. Dobry biznesplan pozwoli drzewu zatriumfować jako największe i najżywotniejsze stworzenie na waszej ulicy. Ale ten sukces nie jest ani łatwy, ani tani. Łączny ciężar liści naszego małego klonu to szesnaście kilogramów. Każdy wchodzący w jego skład gram musi zostać dosłownie ściągnięty z powietrza bądź wyssany z ziemi, i to szybko, bo w ciągu zaledwie kilku krótkich miesięcy. Z atmosfery roślina pobiera dwutlenek węgla, z którego wytwarza cukier i miękisz. Szesnaście kilo liści może i nie smakuje słodko dla człowieka, ale tak naprawdę zawiera wystarczająco dużo sacharozy do zrobienia trzech ciast z orzechami pekan, czyli najsłodszej rzeczy, jaka przychodzi mi teraz do głowy. Natomiast miękiszowy szkielet wewnątrz tych liści zawiera wystarczająco dużo celulozy do produkcji niemalże trzystu kartek papieru, czyli mniej więcej tylu, ile zużyłam do wydrukowania rękopisu tej książki. Jedynym źródłem energii naszego drzewa jest słońce: po tym, jak jego fotony pobudzą pigmenty wewnątrz liścia, bzyczące elektrony ustawiają się w niewyobrażalnie długi łańcuch, przekazując sobie nawzajem swoje emocje i przenosząc energię biochemiczną przez komórkę dokładnie do miejsca, w którym jest potrzebna. Roślinny pigment o nazwie chlorofil jest

pokaźnych rozmiarów cząsteczką, a na dnie jego łyżeczkowatej konstrukcji leży jeden cenny atom magnezu. Ilość magnezu, jaka jest potrzebna do wytworzenia wystarczającej ilości chlorofilu jako paliwa dla szesnastu kilogramów liści, równa jest zawartości magnezu w czternastu dziennych tabletkach witamin. Magnez wypłukuje się ze skały macierzystej, co jest powolnym geologicznym procesem. Magnez, fosfor, żelazo i wiele innych mikroelementów, których potrzebuje nasze drzewo, mogą zostać uzyskane jedynie z bardzo mocno rozcieńczonego roztworu, który przepływa między maleńkimi mineralnymi kryształkami w ziemi. By zgromadzić wszystkie glebowe składniki odżywcze, jakich potrzebuje szesnaście kilo liści, nasze drzewo musi najpierw wchłonąć, a następnie odparować przynajmniej trzydzieści tysięcy litrów wody glebowej. To tyle, ile potrzeba, żeby wypełnić cysternę. I żeby przez rok utrzymać przy życiu dwadzieścia pięć osób. I żeby sprawić, że zaczniecie się martwić o to, kiedy znowu spadnie deszcz. *** Życiem naukowca akademickiego rządzi trzyletni budżet. Co trzy lata musi starać się o nową umowę z rządem federalnym. Pieniądze z grantu zagwarantowanego tą umową są przeznaczane na wypłatę wynagrodzeń dla jego pracowników, pokrycie kosztów podróży służbowych, a także na zakup materiałów i sprzętu niezbędnego do prowadzenia eksperymentów. Uczelnie zazwyczaj pomagają świeżo upieczonej pani adiunkt zacząć, przydzielając jej limitowane fundusze na tzw. wydatki dobrowolne, które można określić mianem akademickiego odpowiednika posagu, a z których pani adiunkt utrzymuje się, starając się o swój pierwszy kontrakt. Jeśli w ciągu dwóch– trzech lat to się jej nie uda, nie będzie mogła wykonywać swojego wyuczonego zawodu, a co za tym idzie, nie będzie w stanie przedstawić wystarczającego dorobku, by otrzymać stały etat na uczelni. Jeżeli za dziesięć lat pani adiunkt chce mieć pracę, nie ma wyboru i musi odnieść sukces. Sprawy jeszcze bardziej komplikuje fakt, że na rynku nie ma wystarczająco dużo kontraktów federalnych dla wszystkich ubiegających się o nie. Rodzaj badań naukowych, którymi ja się zajmuję, czasami określany jest mianem „badań motywowanych ciekawością poznawczą”, co oznacza, że z moich badań nigdy nie narodzi się żaden zbywalny produkt, żadna użyteczna maszyna, tabletki na receptę, śmiercionośna broń ani inna forma namacalnego zysku – a nawet jeśli pośrednio przyczynią się do powstania którejś z tych rzeczy, to się okaże dopiero za jakiś dłuższy czas i mnie przy tym nie będzie. Jako takie moje badania znajdują się nisko na liście priorytetów w budżecie państwa. Istnieje tylko jedno znaczące źródło finansowania badań takich jak moje, a jest nim Narodowa Fundacja Nauki, w skrócie NSF. NSF jest jedną z agencji federalnych Stanów Zjednoczonych i jej fundusze pochodzą z kieszeni podatnika. W 2013 roku jej budżet opiewał na 7,3 miliarda dolarów. Dla porównania środki przeznaczone do budżetu Departamentu Rolnictwa, czyli na potrzeby ludzi odpowiedzialnych za nadzór eksportu i importu żywności, był mniej więcej trzykrotnie większy. Każdego roku rząd wydaje dwa razy więcej na program badań kosmicznych niż na całą resztę badań razem wziętych: budżet NASA w 2013 to ponad 17 miliardów dolarów. Jednak te rozbieżności są niczym w porównaniu z rozbieżnościami między wydatkami na armię i naukę. Departament Bezpieczeństwa Krajowego, powołany do życia w odpowiedzi na atak na World Trade Center w 2001 roku, dysponuje rocznym budżetem, który jest pięć razy większy od całego budżetu NSF, podczas gdy fundusze Departamentu Obrony na same tylko wydatki dobrowolne

ponadsześćdziesięciokrotnie przewyższają tę kwotę. Jednym z efektów ubocznych prowadzenia badań motywowanych ciekawością poznawczą jest inspirowanie młodych ludzi. Badacze z reguły ubóstwiają swoje powołanie i nic nie sprawia im większej przyjemności niż zarażanie tą miłością innych. Jak wszystkie stworzenia napędzane tym uczuciem, i my dążymy do rozmnażania. Być może doszły was słuchy, że Ameryka nie ma wystarczająco dużo naukowców, przez co grozi nam „pozostanie w tyle” (cokolwiek to znaczy). Powiedzcie to naukowcowi akademickiemu i zobaczcie, jak zanosi się śmiechem. Przez ostatnie trzydzieści lat środki z rocznego budżetu państwa przeznaczone na cele pozamilitarne zostały zamrożone. Z czysto budżetowego punktu widzenia wcale nie mamy za mało naukowców, a wręcz przeciwnie, mamy ich za dużo, i co roku ich przybywa. Ameryka może sobie twierdzić, że ceni naukę, ale na pewno nie chce za nią płacić. Paraliżujące skutki długotrwale kulejącego budżetu odczuwamy zwłaszcza my, przyrodnicy: widzimy degradację ziem uprawnych, wyginięcie gatunków, postępującą deforestację… Lista nie ma końca. Jednakże 7,3 miliarda dolarów brzmi tłusto. Pamiętajmy jednak, że ta kwota musi służyć podtrzymaniu wszystkich badań motywowanych ciekawością poznawczą, nie tylko z zakresu biologii, ale też geologii, chemii, matematyki, fizyki, psychologii, socjologii, jak również bardziej ezoterycznym formom inżynierii i informatyki. Ponieważ moje badania polegają na dociekaniu, dlaczego rośliny tak długo radzą sobie na naszej planecie, w obrębie NSF zaliczane są do programu paleobiologicznego. W 2013 roku w ramach tego programu na badania rozdysponowano 6 milionów dolarów. Te 6 milionów to cały roczny budżet wszystkich amerykańskich badań paleobiologicznych, z czego, jak łatwo się domyślić, lwią część dostają paleontologowie, czyli ci od „wykopków” dinozaurów. Jednakże 6 milionów wciąż brzmi tłusto. Być może powinniśmy przyjąć, że na jednego paleobiologa z każdego stanu powinien przypadać jeden grant. Jeśli 6 milionów podzielimy przez pięćdziesiąt, na jeden kontrakt przypadnie 120 tysięcy dolarów. I taki też jest w przybliżeniu rzeczywisty obraz sytuacji: w ramach programu paleobiologicznego NSF co roku zawiera trzydzieści–czterdzieści umów z naukowcami, każdą o średniej wartości 165 tysięcy dolarów. Co za tym idzie, w Ameryce działa około setki paleobiologów z federalnymi grantami. To prawdopodobnie za mała liczba naukowców, by udzielić odpowiedzi na liczne pytania opinii publicznej dotyczące ewolucji, nawet jeśli ograniczymy się do dyskusji nad osławionymi wymarłymi gatunkami, takimi jak dinozaury czy włochate mamuty. Zauważmy również, że w Ameryce jest dużo więcej paleobiologów z tytułami naukowymi, co oznacza, że większość z nich nie może prowadzić badań, do których się kształcili. Jednakże 165 tysięcy dolarów wciąż brzmi tłusto, przynajmniej dla mnie. Ale ile to tak naprawdę jest? Na szczęście przez większą część roku dostaję pensję uniwersytecką (bardzo rzadko zdarza się, by płacić wykładowcy w czasie, kiedy nie prowadzi zajęć, czyli przez całe lato), ale zdobycie pieniędzy na wypłatę dla Billa należy już do mnie. Jeśli chcę mu płacić 25 tysięcy rocznie (w końcu ma dwadzieścia lat doświadczenia), muszę wystąpić o dodatkowe 10 tysięcy na świadczenia dla niego, co daje 35 tysięcy dolarów rocznie. Jakby tego było mało, mamy jeszcze do czynienia z interesującą sytuacją, że uczelnia w istocie opodatkowuje rząd za badania przeprowadzane przez jej pracowników naukowych. A więc oprócz tych 35 tysięcy muszę jeszcze wystąpić o kolejne 15 tysięcy, które wędrują do uczelnianego skarbca, a ja nigdy nie widzę ani centa z tych pieniędzy. To „koszty ogóle” (bądź „pośrednie”), a ja podpadam pod mniej więcej czterdziestodwuprocentową stawkę podatkową.

Stawki opodatkowania są różne na poszczególnych uczelniach i mimo że na tych najbardziej prestiżowych mogą sięgać aż stu procent, nigdy nie spotkałam się z niższą niż trzydziestoprocentowa. Wpływy z tych podatków są rzekomo przeznaczane na uczelniane rachunki za klimatyzację, naprawę wodotrysków z wodą pitną i utrzymanie toalet, choć jestem zmuszona napomknąć, że każda z tych rzeczy działa nieregularnie w budynku, w którym znajduje się moje laboratorium. W każdym razie całkowity koszt trzyletniego zatrudnienia Billa na takich pożałowania godnych warunkach sięga 150 tysięcy dolarów, a więc z pierwotnej kwoty zostaje nam całe 15 tysięcy na zakup wszystkich substancji chemicznych i sprzętu niezbędnych do trzyletniego prowadzenia najnowocześniejszych badań laboratoryjnych, a także na pokrycie kosztów zatrudnienia studentów, podróży służbowych czy udziału w konferencjach i warsztatach. Aha, i nie zapominajmy, że z tych 15 tysięcy możemy wydać tylko 10 tysięcy, a to z uwagi na obłożenie podatkiem uczelnianym. Następnym razem, kiedy będziecie mieli okazję porozmawiać z badaczką nauk ścisłych, zapytajcie ją, czy martwi się, że wyniki jej badań mogą być niepoprawne. Zapytajcie, czy nie martwi się, że wzięła na tapetę niemożliwy do rozwiązania problem albo że po drodze przeoczyła jakiś istotny dowód. Zapytajcie, czy nie martwi się, że jedna z wielu dróg, których nie wybrała, może prowadzić do poprawnej odpowiedzi, której wciąż poszukuje. Zapytajcie tę badaczkę nauk ścisłych, o co się martwi. Nie będzie się długo namyślała. Spojrzy wam w oczy i wypowie dwa słowa: „o pieniądze”.

6 PNĄCZE W ŻYCIU IMPROWIZUJE. Rzęsisty deszcz jego nasion, który spada z wierzchołka leśnej czapy, z łatwością kiełkuje, ale rzadko wypuszcza korzeń. Te zielone i giętkie roślinki rozpaczliwie szukają czegoś, czego mogłyby się uczepić, jakiegoś rusztowania, któremu nie brak siły, jakiej one są zupełnie pozbawione. Pnącza są zdecydowane za wszelką cenę wspiąć się do światła. Nie grają według leśnych zasad: korzenie zapuszczają w jednym optymalnym dla siebie miejscu, a liście hodują sobie już gdzieś indziej, w kolejnym optymalnym punkcie, zazwyczaj oddalonym od pierwszego o jakieś kilkanaście drzew. Są jedynymi roślinami lądowymi, które rozrastają się bardziej na boki niż w górę. Pnącza kradną. Kradną niepilnowane skrawki światła i strumyki deszczówki. Pnącza nie wchodzą w pokorną symbiozę; zamiast tego do cna wykorzystują każdą nadarzającą się okazję do wzrostu. Martwe rusztowanie jest w ich oczach tak samo dobre jak żywe. Jedyną słabością pnącza jest jego słabość. Rozpaczliwie chce dorównać wzrostem drzewom, ale brakuje mu usztywnienia, by osiągnąć ten cel w cywilizowany sposób. Pnącze znajduje drogę ku słońcu nie przy pomocy drewna, ale za sprawą twardego charakteru i tupetu. Bluszcz wytwarza tysiące kauczukowatych zielonych wąsów zaprogramowanych, by oplatać się wokół wszystkiego, pod warunkiem że to, czego każdy wąs dotyka, jest wystarczająco mocne, by się na tym wesprzeć; przynajmniej do czasu, aż nie trafi się coś silniejszego. To renegat, który sztukę improwizacji opanował do perfekcji: jeśli wąs dotknie ziemi, przekształca się w korzeń. Jeśli dotknie skały, wypuszcza przyssawki i mocno przytwierdza się do kamiennej powierzchni. Pnącze przemienia się w to, w co musi, i zrobi wszystko, byle tylko spełniły się jego bajeczne roszczenia. Pnącza nie są złowrogie. One po prostu mają wybujałe ambicje. Są najciężej pracującymi roślinami na planecie. W jeden słoneczny dzień potrafią urosnąć o całe trzydzieści centymetrów. W ich łodygach woda przepływa w najszybszym tempie, jakie kiedykolwiek zmierzono u rośliny. Nie dajcie się zwieść tym kilku czerwonym czy brązowym liściom, jakie na jesieni wypatrzycie na pnączu bluszczu. Ta roślina nie umiera, tylko oszukuje za pomocą różnych pigmentów. Pnącza należą do roślin wiecznie zielonych, co oznacza, że nigdy nie mają wolnego dnia, nie mówiąc o długich feriach zimowych, na jakie pozwalają sobie drzewa liściaste, po których z takim wysiłkiem się wspinają. Jakby tego było mało, pnącza nie rozkwitają i nie wytwarzają nasion, dopóki nie znajdą się w pełnym słońcu ponad dachem lasu. I właśnie z tego powodu tylko najsilniejszym z nich udaje się przetrwać. W erze dominacji człowieka najsilniejsze rośliny stają się jeszcze silniejsze. Pnącza nie są w stanie przejąć kontroli nad zdrowym lasem. Aby się rozpanoszyć, potrzebują zaburzeń. Jakaś wyrwa w ziemi, spróchniały pień, skrawek słońca, które mogą zająć. Ludzie potrafią zaburzać przyrodę jak nikt: orzemy ziemię, wykładamy brukiem, palimy, ścinamy i rozkopujemy. Szczeliny i krawędzie w naszych miastach stanowią siedlisko tylko dla jednego rodzaju roślin,

a mianowicie chwastów, charakteryzujących się szybkim wzrostem i dzikim rozmnażaniem. Roślina, która żyje tam, gdzie nie powinna, jest po prostu utrapieniem, ale roślina, która rozwija się tam, gdzie nie powinna, jest chwastem, szkodnikiem. Jako ze każde nasionko jest zuchwałe, nie mamy mu za złe jego bezczelności. Mamy mu natomiast za złe jego odważny sukces. Ludzie aktywnie tworzą świat, w którym tylko chwastom się powodzi, a potem udają zaszokowanych i oburzonych tym, że tak wiele ich znajdują. Te mieszane sygnały są nieważne: przez świat roślin już przetacza się rewolucja, w której na każdym skrawku zmodyfikowanej przez człowieka przestrzeni najeźdźcy bez trudu zajmują miejsce tubylców. Nasze bezsilne potępienie chwastów nie zatrzyma jej biegu. Naszym udziałem nie jest rewolucja, jakiej chcieliśmy, ale taka, jaką wywołaliśmy. Przeważająca większość pnączy rosnących na kontynencie północnoamerykańskim należy do gatunku roślin inwazyjnych, których nasiona zostały przypadkowo przewiezione do nas z Europy i Eurazji wraz z herbatą, suknem, wełną i innymi artykułami pierwszej potrzeby. Wyemigrowawszy do Ameryki w dziewiętnastym wieku, wiele z nich zbudowało tu swe fortuny. Uwolnione od prześladujących je owadów, które od tysiącleci, pokolenie za pokoleniem, wykorzystywały ich słabości, w Nowym Świecie pnącza mogły się swobodnie rozwijać. Pnącze, które znamy pod nazwą „kudzu”, przybyło do Filadelfii z Japonii w 1876 roku jako podarek z okazji stulecia istnienia naszego państwa. Od tamtej pory rozprzestrzeniło się na terenie powierzchnią odpowiadającym stanowi Connecticut. Grube wstęgi kudzu ozdabiają tysiące kilometrów dróg na amerykańskim Południu. Kudzu najlepiej czuje się w przydrożnych rowach, do których wrzucamy puste puszki po piwie i pety: to żyjące śmieci królestwa roślin. Kudzu jest zawsze tam, gdzie nie powinno, zasłaniając nam widok ładniejszych od niego dereni. Gdybyśmy przebili się przez odpadki i nakłonili kudzu do ukazania się nam w pełnej krasie, zobaczylibyśmy, że pojedyncza jego nić może osiągnąć ponad trzydzieści metrów długości, bez trudu dwukrotnie przebijając wysokość lasu. Kudzu pogodziło się ze swoim losem pasożyta i nie zna innego sposobu na życie. Podczas gdy dereń zakwita, nieruchomy i pewny nadejścia kolejnego wspaniałego lata, kudzu pozostaje niezachwiane w swym postanowieniu, by co godzinę rosnąć o około dwa i pół centymetra, poszukując dla siebie nowego tymczasowego domu.

7 PO TYM, JAK ZGODNIE Z DYREKTYWĄ PIEROŻKA odwiedziliśmy Małpią Dżunglę i doznaliśmy epifanii, że wszyscy jesteśmy jak małpy pracujące w małpim domu, wszystko zaczęło nabierać sensu. Gdy bywałam odseparowana od mojego laboratorium z powodu wyjazdu na jakąś konferencję czy seminarium naukowe, cykl pokręconych e-maili od Billa trzymał mnie przy życiu i przypominał o tym, co kocham w swojej pracy, nawet jeśli utknęłam gdzieś w towarzystwie grupki mężczyzn w średnim wieku o ziemistych twarzach, patrzących na mnie, jakbym była jakimś nędznym, bezdomnym psem, który wślizgnął się do domu przez otwarte piwniczne okienko. „Jest na świecie miejsce, gdzie i ja należę do ekskluzywnego grona” – powtarzałam sobie w myślach, stojąc samotnie z talerzem pełnym jedzenia w sali balowej któregoś z Marriottów, najwyraźniej trędowata i z tego powodu wyłączona z pociesznych rozmów na temat starych dobrych czasów, kiedy to się budowało spektrometry masowe. Za każdym razem, gdy wracałam na polibudę z któregoś z takich wyjazdów, starałam się rzucać w jeszcze większy wir pracy. Zaczęłam wyznaczać sobie jeden dzień w tygodniu do pracy również nocą (były to środy) po to, by uzupełnić papierkową robotę, która leżała odłogiem, kiedy ja pracowałam w komisjach mających za zadanie udokumentować potencjalne wyjście z zużycia uczelnianych tablic kredowych. Odkryłam, że kobiety-profesorowie i wydziałowe sekretarki to naturalni wrogowie akademickiego świata, i każdego ranka między dziesiątą a dziesiątą trzydzieści miałam zaszczyt słyszeć dyskusje na temat mojej orientacji seksualnej oraz prawdopodobnych traum z dzieciństwa, a to za sprawą cienkich jak papier ścian dzielących pokój socjalny od mojego gabinetu. Z tego źródła dowiedziałam się również, że chociaż rozpaczliwie potrzebuję pasa wyszczuplającego, to i tak wyglądałam lepiej od innej wykładowczyni, która bez względu na to, ile by się napracowała, to i tak nie była w stanie zrzucić wszystkich tych kilogramów po ciąży. Ja nie byłam w stanie „wyglądać lepiej”. Prysznice stały się rytuałem dwa razy na tydzień. Moje śniadania i lunche ograniczały się do kilku puszek proszku Ensure z pojemników, które trzymałam pod biurkiem, a raz będąc w desperacji, wrzuciłam do torebki jedną z kości-ciastek Reby, żeby móc ją potem żuć podczas seminarium i tym samym odwrócić uwagę zebranych od mojego burczenia w żołądku, którego nadejścia byłam pewna. Trądzik, z którym nigdy nie musiałam walczyć jako nastolatka, nagle postanowił nadrobić stracony czas i zebrał wszystkie nagrody za debiut roku, podczas gdy ja spędzałam roboczy dzień, obgryzając paznokcie ze zgryzoty. Moje przelotne wizyty w królestwie romansu przekonały mnie, że trafię do pudła z przecenionym towarem. Żaden z wolnych facetów, z którymi się spotykałam, nie rozumiał, dlaczego cały czas pracuję. Zresztą nikt i tak nie miał ochoty godzinami wysłuchiwać moich opowieści o roślinach. W porównaniu z wizją dorosłości, jaką mnie zawsze karmiono, każdy aspekt mojego życia wydawał się nieźle pochrzaniony. Mieszkałam na obrzeżach miasta, dokładnie w miejscu, gdzie kończy się Atlanta, a zaczyna południowa Georgia. Wynajęłam przyczepę z przynależnymi do niej trzema akrami nie do końca

nieskazitelnie czystej ziemi w hrabstwie Coweta, dorzucając parę dolarów do czynszu za przywilej opiekowania się klaczką starowinką o imieniu Jackie. Stwierdziłam, że warto dla niej dojeżdżać te trzydzieści pięć minut z pracy: zawsze chciałam mieć konia, a niezaprzeczalny fakt, że szkoła się skończyła i miałam teraz pracę, sprawił, że to marzenie wydawało się możliwe do zrealizowania. Jackie była urocza, stanowiła dla mnie niewyczerpane źródło „końskiej” pociechy i bardzo zaprzyjaźniła się z Rebą. Moim jedynym zmartwieniem było to, że gdy tylko rozpakowałam walizki, tak mój sąsiad od strony zachodniej, jak i mój gospodarz przestali mi się wydawać przyjacielscy i zaczęli mnie przyprawiać o gęsią skórkę. Zastanawiające było dla mnie to, że w prowizorycznym garażu przyczepy znajdowały się góry kartonów z filmami VHS domowej roboty. Gospodarz uraczył mnie jakimś kiepskim wytłumaczeniem, dlaczego nie może trzymać wszystkich tych kaset u siebie w domu, na co ja tylko wzruszyłam ramionami, zamykając drzwi, bo i tak ta przestrzeń nie była mi potrzebna. Jednak im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym trudniej było mi znaleźć jakiś niewinny powód, dla którego miałby trzymać całe to filmowe dobro z dala od żony i dzieci. Zaczął się też pojawiać niezapowiedziany, racząc mnie opowieściami o tym, jak bardzo jest zachwycony, że taka mała owieczka jak ja postanowiła zamieszkać sama pośrodku lasu, i to zupełnie nieuzbrojona. Podobnie mój sąsiad od strony zachodniej zaczął „przechodzić w pobliżu” wieczorami i zapewniać mnie, że chociaż na to nie wygląda, na kursie dla sanitariuszy nabył niezbędne umiejętności oraz doświadczenie, by w razie potrzeby rozciąć na mnie ubranie, i to w mniej niż czterdzieści pięć sekund. W końcu nauczyłam się, że jeśli w Georgii podchodzi do ciebie ktoś ubrany w ogrodniczki bez koszuli pod spodem, to nic dobrego nie może z tego wyniknąć. Po roku na desce rozdzielczej mojego pierwszego w życiu samochodu zaświeciła się kontrolka z symbolem silnika. Ponieważ nie miałam pojęcia, co to znaczy, uznałam to za znak od niebios i wymieniłam to cholerstwo na używanego jeepa, w którego zapakowałam psa i przeprowadziłam się do miasta. Załatwiłam sobie kwaterę, którą było długie i wąskie mieszkanie w suterenie w sąsiedztwie Home Park w Atlancie. Bill bezzwłocznie opatrzył je mianem „Szczurzej Nory”. Nora z jednej strony przylegała do składowiska działającej fabryki stali, a ja dowiedziałam się wielu interesujących rzeczy, na przykład tego, że produkcja stali wymaga zrzucania całych ryz metalowych blach z wysokości czterech metrów w regularnych odstępach czasu przez całą noc. Spędziłam niezliczone parne wieczory, siedząc na tylnych schodkach prowadzących do wejścia Nory, przyglądając się żarowi papierosa Billa świecącemu pośród mrugających świetlików i rozpaczliwie starając się wymyślić dla siebie jakiś plan B przy wtórze industrialnych bębnów, które nieuchronnie wybijały kolejne sekundy zbliżające mnie do menopauzy. Billowi przypadł w udziale znacznie bardziej dziwaczny los, choć jego ciosy znosił z większą nonszalancją i dużo większą odpornością niż ja. Wylądował w Atlancie szczęśliwy, że miesięczny czynsz za wynajem obskurnej rudery w Georgii równał się jednej dziesiątej miesięcznego czynszu za wynajem obskurnej nory w Kalifornii, ale po stoczeniu dziesięciu bitew z konfederackimi pluskwami gotów był się poddać, a nawet podpisać bezwarunkową kapitulację. Kupił mikrobusa marki Volkswagen w sraczkowatym żółtym kolorze, a ja pomogłam mu się doń przeprowadzić. To dziwne uczucie, kiedy człowiek pakuje do samochodu cały swój dobytek, odpala silnik i jedzie do… no, donikąd, bo przecież już jest w domu. Zanim pokonaliśmy pierwszą przecznicę donikąd, usłyszeliśmy głośne uderzenie, po którym

nastąpił koci wrzask i już wiedzieliśmy, że właśnie wkraczaliśmy w „Kociosferę”, w pełni wykształcony koci ekosystem, który nazwaliśmy tak na cześć projektu „Biosfera” wdrożonego w Arizonie przez Uniwersytet Columbia. To był stary budynek zamieszkany przez setki wydawałoby się samowystarczalnych kotów, które patrolowały okolicę, a ich działalność uliczną tylko od czasu do czasu przerywał ruch pojazdów na drodze. Pomna, że psia hubris nigdy nie bywa tak tragiczna jak w zetknięciu z przeważającymi siłami wroga, zmusiłam Rebę, by skuliła się na tylnym siedzeniu. – Te koty nigdy mnie nie lubiły – zauważył Bill. – Nie chciały, żebym się tu wprowadzał – dodał i wystawił głowę przez szybę. – Nara, sierściuchy! – krzyknął. – Już nie będziecie mogły sikać mi do butów. Odkąd Bill zamieszkał w vanie, trudno go było namierzyć. Telefony komórkowe nie były jeszcze wtedy w powszechnym użytku, no i z definicji mój współpracownik nie miał stałego adresu. Jeśli nie było go w laboratorium, po prostu musiałam krążyć po mieście i szukać go. Sprawdzałam jego ulubione miejsca, wiedząc, że jeśli zobaczę vana Billa, to i jego właściciel kręci się gdzieś w pobliżu. – Witamy w naszych skromnych progach. Czy mogę zaproponować pani jakiś gorący napitek? – powitał mnie Bill w drzwiach jednej z kafejek, którą uważał za swój „salon”. Przybytek ten znajdował się tuż obok pralni samoobsługowej („moja piwnica) i zazwyczaj można go tam było znaleźć przy niedzieli. Tamtego ranka rozsiadł się wygodnie w welurowym fotelu przed kominkiem gazowym, czytając „New York Timesa” i sącząc podwójną latte. – Znowu obciąłeś włosy. Nie podoba mi się – zauważyłam. – Odrosną – pocieszył mnie, pocierając dłonią głowę. – Wiesz, ta gorączka sobotniej nocy… Są pewne rzeczy, których Bill zawsze unika, i to za wszelką cenę, a jedną z nich są wizyty w zakładzie fryzjerskim. Sama myśl o kontakcie fizycznym wpisanym w proces obcinania włosów paraliżowała go, więc odkąd go znałam, zawsze miał długą, lśniąco czarną czuprynę, przywodzącą na myśl włosy Cher. Od tyłu często mylono go z kobietą, przez co musiał znosić ciągłe znaczące spojrzenia przechodzących mężczyzn, którzy dojrzawszy w końcu jego zarost i męską szczękę, czerwienili się ze wstydu i zaskoczenia. To nie pomagało Billowi przezwyciężyć jego społecznej paranoi i niedługo po przeprowadzce do vana nabył profesjonalną bezprzewodową golarkę elektryczną. Jakiś miesiąc później zadzwonił do mnie o trzeciej w nocy i podekscytowany poinformował mnie, że właśnie ogolił sobie głowę. – To bardzo oswobadzające. Super się po tym czuję. Długie kudły to cholerna głupota, żal mi facetów, którzy muszą się z nimi męczyć – powiedział, a w jego głosie dało się słyszeć entuzjazm charakterystyczny dla świeżo nawróconego niedowiarka. – Nie mogę teraz gadać – wybełkotałam i w nerwach odłożyłam słuchawkę. Nie podobała mi się myśl, że w Billu miałaby zajść jakakolwiek drastyczna zmiana, a to, co teraz od niego usłyszałam, to było dla mnie zbyt wiele do przełknięcia naraz. Czy Bill bez wszystkich tych włosów wciąż pozostanie Billem? Wiedziałam, że to irracjonalne, ale poczułam potrzebę unikania go przez kilka następnych dni. Wkrótce się z nim zobaczę i przyjmę to wszystko do wiadomości, ale jeszcze nie teraz. Powtarzałam sobie, że to byłby dla mnie zbyt wielki szok, więc zaczęłam się przed nim ukrywać i wymyślać różne wymówki, żeby się z nim nie widzieć. Bill to oczywiście zauważył i był całą sytuacją skołowany. W końcu zadzwonił do mnie w środku nocy z budki.

– Wiesz, wciąż mam te obcięte włosy – powiedział, gdy tylko podniosłam słuchawkę. – Poczułabyś się lepiej, gdybym ci je pokazał? Przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że prawdopodobnie tak. – Warto spróbować – zgodziłam się. – Przyjedź po mnie. Van Billa podjechał, a ja wsiadłam do środka, nie patrząc na kierowcę. – Są przy zbiorniku – poinformował mnie, gdy skręciliśmy na północ w Howell Mill Road. Znalezienie miejsca, gdzie mógłby na noc zaparkować, było uciążliwym problemem, z którym Bill musiał sobie codziennie radzić. Sprawę bardzo komplikowało to, że van był ledwo na chodzie, więc parkowanie z grubsza równało się rozkraczaniu. Na złożoność problemu składało się kilka czynników. Van nie miał wstecznego biegu, więc miejsce do zaparkowania musiało mieć wyjazd z przodu. Jeśli ktoś zaparkował przed tobą, to nie mogłeś się ruszyć, dopóki tamten nie odjechał, trzeba więc było zgadywać, gdzie inni zechcą zostawić swój samochód. Brakowało również pierwszego biegu, więc żeby ruszyć, potrzeba było lekkiej pochyłości, gdyż rano samochód musiał być uruchamiany na pych. I najgorsza rzecz: rozrusznik nie działał przy rozgrzanym silniku, więc kiedy już się go gasiło, z jego ponownym uruchomieniem trzeba było odczekać przynajmniej trzy godziny, żeby silnik miał czas ostygnąć. Tankowanie było ryzykownym przedsięwzięciem, gdyż musiało być przeprowadzane przy włączonym silniku. Wlewanie paliwa do samochodu z reguły nie należy do czynności przyprawiających o dreszczyk emocji, ale przyglądanie się, jak Bill z papierosem w ustach trzyma cieknący wąż nad iskrzącym tłumikiem vana, naprawdę mogło człowieka przyprawić o kołatanie serca. Była jakaś czwarta nad ranem, gdy wreszcie zajechaliśmy na nabrzeże. Szczerze mówiąc, niewiele tu było do oglądania. Bill wjechał na małe wzniesienie i zatrzymał samochód przy jego zjeździe, nie wyłączając silnika. – Może być? – zapytał z ręką na kluczyku. Pytał mnie szyfrem, czy uważam to miejsce za dobre do spędzenia w nim trzech godzin po wyłączeniu silnika. – Pojechaliśmy nad wodę, by żyć świadomie – potwierdziłam, parafrazując Thoreau. Bill zazwyczaj określał zbiornik mianem swojej „działki wypoczynkowej”, ponieważ tak naprawdę była to woda otoczona drzewami, a w weekendy okolica nie była zbyt dobrze patrolowana. W srogim świetle dnia był to brzydki kwadratowy zbiornik otoczony wysokim na trzy metry, tu i ówdzie zardzewiałym ogrodzeniem, z dodatkiem kilku zwichrowanych drzew przerośniętych kudzu. Bill zgasił silnik, wyjął kluczyki i wskazał nimi na wprost. – Włosy są tam – poinformował mnie. – Gdzie? – zapytałam, nie do końca wiedząc, na co wskazywał. – Tam – powtórzył, tym razem wskazując dokładnie na wielki ambrowiec balsamiczny, który rósł jakieś cztery metry przed vanem. Wysiadłam z samochodu i skierowałam się w stronę drzewa. Zdałam sobie sprawę, że Bill miał prawdopodobnie na myśli jedno z pustych wyżłobień w pniu. – Po prostu sięgnij do środka, są tam – zachęcał. Stałam, przez chwilę się zastanawiając. – Nie – odmówiłam. – Nie zrobię tego. – O co ci znowu chodzi? – zapytał poirytowany. – Zachowujesz się, jakby ogolenie głowy

i zachomikowanie włosów w martwym drzewie po gorszej stronie miasta nie było czymś najzupełniej normalnym. Mój Boże, aleś ty problemowa! – Wiem, wiem – przyznałam. – Chodzi o mnie, nie o ciebie. Przez chwilę byłam cicho, sondując swoją podświadomość. – Chyba po prostu nie podoba mi się, że duża część ciebie jest ot tak odcinana i wyrzucana – wyjaśniłam to najlepiej, jak potrafiłam. – Ba! Ba! – zakrzyknął Bill. – Mnie też się to nie podoba! I to cholernie – mówił zduszonym głosem. – Dlatego właśnie tu je przechowuję. Na Boga, przecież nie jestem jakimś barbarzyńcą! Sięgnął w głąb wyżłobienia i wyciągnął z niego ogromny pęk czarnych włosów. Uniósł je i potrząsnął nimi w świetle bzyczącej fluorescencyjnej żarówki usadzonej na czubku pokrytego graffiti słupa. Zaczęłam się na nie gapić. – Są wspaniałe – musiałam przyznać, i to nie bez entuzjazmu. Byłam pod wrażeniem ich połysku i grubości wiązki. Z pewnej odległości mogło to wyglądać, jakby machał komuś na pożegnanie martwym kotem. Spojrzeliśmy sobie w oczy i roześmialiśmy się. Od tamtej pory za każdym razem, gdy obcinał włosy, upychał je w tym samym drzewie i od czasu do czasu przyjeżdżaliśmy do nich w odwiedziny, zawsze pod osłoną nocy. Ten rytuał dodawał otuchy, choć byłam pewna, że w końcu podczas sięgania w głąb pnia któreś z nas zostanie ugryzione w rękę przez jakiegoś szopa. W noce, kiedy składaliśmy włosom wizytę, siadywaliśmy nad zbiornikiem i obmyślaliśmy pomysły na książkę dla dzieci na podstawie życia Billa, które, jak oboje zgodnie stwierdziliśmy, stanowiło cudownie nieodpowiedni materiał na podobną publikację. Jedna z części miała nosić tytuł „Wymagające Drzewo” i opowiadała historię o postaci ojca-drzewca, który powoli pochłaniał swoje potomstwo z powodu rosnącej i bezrefleksyjnej zachłanności. W jednym z środkowych rozdziałów Drzewo odwiedza Chłopiec, który dopiero co wszedł w okres pokwitania, mając nadzieję na znalezienie w ramionach Drzewa schronienia przed podłym światem dojrzewania. – Widzę, że na piersi zaczynają ci rosnąć włosy – mówi Drzewo. – Zgól je i daj mi – żąda nieśmiało. Pod koniec opowieści Chłopiec jest już bardzo leciwym starcem, który z powodu wieku i zmartwień całkowicie wyłysiał. – Szopy znowu mają małe. Potrzebuję więcej włosów – mówi Drzewo. Chłopiec przepraszająco kręci głową. – Przykro mi, ale jestem tylko wyłysiałym starcem, nie mam więcej włosów do oddania. – W takim razie włóż rękę do dziupli, a szopy się nią pożywią. Ręka starca też się w końcu nadaje do zjedzenia – prosi Drzewo. – Dobrze – zgadza się Chłopiec. – Stańmy więc obok siebie, a ja oprę się o ciebie i pozwolę im pożywić się moją ręką. Książka kończy się przejmującą sceną poświęcenia. – Dostaniemy za to Medal Uśmiechu, bez dwóch zdań – stwierdziłam pod koniec pewnej wybitnie produktywnej nocy. Mniej niż pół roku po tym, jak Bill zamieszkał w vanie, zapukał do moich drzwi o trzeciej

trzydzieści w nocy. Wszedł, a ja poszłam po kawę dla nas, którą wcześniej zdążyłam nastawić do parzenia. Tamto lato nie należało do łatwych. – Życie w vanie jest ciężkie – mawiał często Bill, wzdychając smutno. Latem w Georgii upały dochodzą do trzydziestu dwóch stopni Celsjusza już o godzinie ósmej trzydzieści, sprawiając, że spanie w samochodzie do jakiejś ludzkiej godziny jest zupełnie niemożliwe. Bill znalazł genialny sposób na walkę z wysokimi temperaturami: znalazł na kampusie miejsce parkingowe, na którym mógł ustawić vana bokiem pod przerośniętą wierzbą, dzięki czemu miał cień i zasłonę. Na wszystkie szyby położył folię aluminiową, odbijającą światło stroną do góry. Te manewry sprawiły, że aż do pełnego wzejścia słońca w samochodzie panowała znośna temperatura. Nasze ścieżki krzyżowały się już o siódmej trzydzieści. Słaniał się na nogach w laboratorium, w obu dłoniach trzymając zlewki pełne wody. Mówił, że „wypiekło” go z samochodu godzinę wcześniej, i był jak zwykle „wyschnięty na wiór”. Wysuszające noce, jakie musiał znosić, były tym gorsze, że miał w zwyczaju ostatnie płyny przyjmować przed osiemnastą. W vanie nie miał możliwości oddawać moczu, a z pomysłu, by korzystać z pobliskich krzaków, otwarcie szydził. – Mam swoje standardy – oznajmiał wyniośle. Tamtej nocy, kiedy się u mnie pojawił, jego sen został drastycznie przerwany. Zawsze dziwiliśmy się, że nikt tak długo nie zauważał podejrzanego vana Billa wiecznie zaparkowanego na miejscu P3, ale w końcu wyszło na to, że ktoś go jednak zauważył, a tym kimś był patrol policji uniwersyteckiej. Pewnej nocy, gdy Bill spał w kałuży własnego potu, obudziło go energiczne walenie w przednią szybę. Z zewnątrz dobiegł go sygnał syreny radiowozu na tle przerywanych komunikatów płynących z CB-radia. Rozsunął boczne drzwi vana. Nie wyglądał na egzemplarz szczególnie modelowego obywatela. Dzień wcześniej miał w planach ogolenie głowy, ale zdołał to zrobić tylko połowicznie, ponieważ po drodze wyczerpała się bateria golarki, przez co wyglądał trochę, jakby uciekł ze szpitala psychiatrycznego. Wnętrze vana cuchnęło tak, jak zazwyczaj cuchnie w podobnie małych i dusznych pomieszczeniach, a na miejscu obok kierowcy walały się wyprute wnętrzności jego przenośnego telewizorka, który rozłożył na części, żeby pomajstrować przy kabelkach. W oślepiającym świetle latarki usłyszał bezpański głos: – Proszę okazać dokumenty. Po sprawdzeniu, że w vanie nie było nic niepokojącego, Bill pokazał funkcjonariuszom swoje prawo jazdy, identyfikator pracownika politechniki, paszport, a nawet woreczek ze swoimi włosami, świeżo ściętymi z lewej strony głowy. Wkrótce potem odebrałam od policji telefon z prośbą o potwierdzenie, że Bill jest moim pracownikiem. – Znaleźliśmy go śpiącego w vanie na uczelnianym parkingu – wyjaśnili mi przez telefon. – Tak, na miejscu P3 – potwierdziłam. – Pod wierzbą. Kiedy już stwierdzili, że Bill nie stanowi dla nikogo zagrożenia i że z całą pewnością nie złamał prawa, policjanci zaczęli go wylewnie przepraszać za zakłócenie wieczoru. Nie mieli tak naprawdę wyboru i musieli go obudzić, taką mieli pracę i w ogóle „wie pan, jak to jest”. Bill zapewnił, że nie żywi do nich żadnej urazy. – Pan wie, że tuż za zboczem jest telefon alarmowy? – przypomniał mu ojcowskim tonem

jeden z policjantów. – Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę z niego korzystać. Gdy odjechali, Bill ubrał się i pojawił się u mnie, uważając, że należą mi się wyjaśnienia dotyczące tamtego telefonu. – Nie rozumiem, jak możesz tak spokojnie do tego podchodzić. – Byłam zdenerwowana. – Jesteś dokładnie takim typem faceta, na którego mogliby zrzucić za coś winę, gdyby chcieli… dziwak-samotnik, który ma w zwyczaju zapychać puste pnie drzew częściami ciała. – Oj, daj spokój… Nie mam nic do ukrycia. Nie biorę narkotyków i nie robię kłopotów. Wprost bije ode mnie normalność – powiedział, a ja nie mogłam się z tym nie zgodzić. Żadne z nas nigdy nie brało narkotyków, nawet przez te wszystkie lata na Berkeley. Szczerze mówiąc, to nawet nie piliśmy piwa podczas wyjazdów w teren, co w kręgach nauk o ziemi było praktycznie niespotykanym zjawiskiem. Z premedytacją użyłam kiedyś kodu do ksero dawnego pracownika wydziału, ale od początku semestru nie zrobiłam nic gorszego. – No cóż, przeklinasz za dużo – odparowałam, nie chcąc w pełni się z nim w tej kwestii zgodzić. Bill przyznał, że to pewnie, kurwa, prawda. – No i spójrz tylko na siebie: wyglądasz jak drugie przyjście Głowy do wycierania. Masz szczęście, że za samo to cię nie zgarnęli. – Byłam wściekła i przerażona. Potem zmiękłam. – Słuchaj, wiem, że to wszystko moja wina. To dlatego, że nie płacę ci godziwych pieniędzy. Ale nie mogę ci przyzwoicie płacić, a przynajmniej jeszcze nie mogę. Ale wkrótce… myślę, że wkrótce dostaniemy naprawdę duży grant. Zaczęłam szukać słów, żeby moja obietnica nie brzmiała na tak pustą. – W każdym razie to była kropla przepełniająca czarę goryczy – oznajmiłam. – Dość mam zamartwiania się o ciebie każdej nocy. Musisz znaleźć sobie jakieś lokum. – Zaczęłam łamać sobie głowę nad znalezieniem rozwiązania. – Dam ci kasę. Bill rzeczywiście znalazł sobie inną kwaterę. W ciągu następnego tygodnia wprowadził się do laboratorium. Spał w jednej z oficyn dla studentów, a mianowicie w tej, której nikt nie chciał zająć ani nawet do niej wchodzić. Nie było w niej okien i wentylacji, więc gromadziły się tu zapachy ciał wszystkich, którzy wchodzili do budynku, następnie te aromaty fermentowały w kasetonach na suficie, które nieprzerwanie oddawały je w postaci rzadkiego, wonnego bukietu. Bill nazywał tę oficynę „Szklarnią”, gdyż zawsze było w niej o jakieś pięć stopni goręcej niż w pozostałych częściach dobrze ogrzewanego i niedobrze schładzanego starego budynku. Spał w zaimprowizowanym łóżku z garderobą za ramą wiekowego biurka, ubrany w podkoszulek i spodnie khaki, żeby w razie przyjścia woźnego czy sekretarki móc szybko wstać, utrzymując, że właśnie ucinał sobie małą drzemkę w przerwie długiego eksperymentu laboratoryjnego. To było prawie idealne rozwiązanie, nie licząc tego, że Szklarnia znajdowała się blisko głównego wejścia do budynku, a Billowi wyjątkowo trudno było spać po dziewiątej, kiedy napływające hordy bezustannie trzaskały drzwiami. Wymienił i naoliwił zawiasy, ale to niewiele dało. Po pewnej szczególnie długiej i pracowitej nocy wywiesił przed wejściem karteczkę z napisem „Drzwi zepsute, prosimy korzystać z tylnego wejścia”, ale spokój trwał tylko do momentu, kiedy zawezwani fachowcy nie znaleźli żadnej usterki. Zamrażarki na próbki biologiczne wypakował mrożonkami, a zakupy „hurtowe” z przeceny trzymał w lodówce sekretarek, dopóki nie poskarżyły się na trzy wielkie arbuzy, które sprzedawano w kusząco niskiej cenie u Krogera. Podsumowując, Bill wydawał się całkiem

zadowolony, choć doskwierała mu jedna niedogodność, a mianowicie brak własnego prysznica. Ze zlewu do płukania mopa w kanciapie woźnego sklecił swego rodzaju bidet, ale gdy z niego korzystał, musiał zostawiać uchylone drzwi, żeby nie zatrzasnąć się w środku. Nie byliśmy w stanie wymyślić jakiejkolwiek przekonywującej wymówki, gdyby go tam nakryto o trzeciej w nocy, nagiego i namydlonego, i myślę, że to stanowiło pożywkę dla jego naturalnej skłonności do paranoi. Pewnego ranka około jedenastej w całym budynku rozległ się alarm pożarowy. Kiedy wyszłam z gabinetu, w tłumie ewakuowanych zauważyłam Billa w jego „piżamie”, z włosami sterczącymi w różnych kierunkach świata i ze szczoteczką do zębów w ustach. Wydostawszy się na zewnątrz, doczłapał do stojącej na parapecie skrzynki z pelargoniami i wypluł do niej pastę. Podeszłam się przywitać. – Stary, ohyda. Wyglądasz jak Lyle Lovett na dziennej przepustce skądś. Bill zaczął pstrykać swoją prawie pustą zapalniczką, starając się wykrzesać z niej ostatni ogień. – Gdybym miał łódź, wypłynąłbym na ocen – wymamrotał z papierosem w ustach. Ponieważ dosłownie nie miał się gdzie podziać, Bill pracował w laboratorium po szesnaście godzin dziennie. Z powodu tak dużej dostępności wkrótce stał się doradcą i powiernikiem wszystkich. Pomagał studentom w naprawie rowerów, wymianie oleju w ich starych samochodach, wypełniał z nimi zeznania podatkowe, pomagał w odnalezieniu miejsca, do którego mają się zgłosić, wezwani do wypełnienia obywatelskiego obowiązku zasiadania w ławie przysięgłych – przez cały czas nie przestając na to wszystko psioczyć. Gdy studenci opowiadali mu o swoim życiu w ten uroczy sposób, który charakteryzuje jedynie opowieści dziewiętnastoletnich studentów („Słuchaj tego: szafa w moim pokoju w akademiku ma wbudowaną deskę do prasowania!”; „Dasz wiarę, zostałem asystentem produkcji przy godzinnym programie z muzyką reggae i punkiem, nadawanym w niedzielne poranki o trzeciej czterdzieści w naszym radiu studenckim!”; „Jak tata przy Święcie Dziękczynienia powiedział, że nigdy nie słyszał o Gertrudzie Stein, to pomyślałam sobie »o rany, co to za ludzie są?«”), wysłuchiwał ich i nigdy nie oceniał. Nigdy też nie odwdzięczał się opowieściami o sobie, ale studenci byli zbyt zajęci byciem młodymi dorosłymi, żeby to zauważyć. Bill z zasady nie dzielił się ze mną studenckimi opowieściami, ale te najlepsze zawsze powtarzał. Studentka Karen została naszą asystentką laboratoryjną, ponieważ chciała wpisać sobie do życiorysu doświadczenie w badaniach naukowych, żeby podrasować trochę swoje podanie o przyjęcie na weterynarię. Jej docelowym marzeniem była opieka nad zagrożonymi gatunkami zwierząt, które uratowano z niewoli, i pomoc w przygotowaniu ich do życia w ich naturalnym środowisku. Odeszła od nas latem, bo dostała pożądaną ofertę stażu w zoo w Miami, ale na miejscu okazało się, że większość obowiązków opiekuna zwierząt ogranicza się do rutynowych czynności higienicznych, jak również dowiedziała się, że od zwierzęcia, które nie docenia tych starań, gorsze jest tylko zwierzę, które je docenia. Jako osoba stojąca na najniższym szczeblu w pracowniczej hierarchii została przydzielona do pracy na wybiegu dla ssaków naczelnych. Jej zadaniem było smarowanie maścią przeciwzapalną małpich genitaliów, które potrzebowały codziennej kojącej dawki tego specyfiku ze względu na ciągłe i bezkrytyczne zaprzęganie tychże części ciała do roboty. Kiedy małpy rozpoznawały już w niej swoje nowe narzędzie ulgi, zaczynały ją tłumnie oblegać, gdy tylko się pojawiła. Nie mogliśmy z Billem wprost ogarnąć

całej wspaniałości tej historii, kiedy nam ją opowiedziała, ale potem zrobiło się jeszcze ciekawiej. Okazało się bowiem, że tylko małpa o sercu z kamienia pozostałaby niewzruszona podczas porządnego nacierania bacytracyną, więc łatwo się domyślić, że większość podopiecznych Karen bardzo żywo reagowała na jej niechętne zabiegi. Zoo odziało Karen w ochronną plastikową skorupę, która miała na celu zniechęcić podopiecznych do czepiania się jej i prób dzikiej wspinaczki, ale to nie była stuprocentowa ochrona. Plus był taki, że dzięki licznym zajęciom z behawiorystyki zwierząt była w stanie nauczyć te małpy, co to takiego dziurka chwały. Minus był zaś taki, że witający ją rano widok ustawionych w równym rządku za siatką małp wystarczył, by przemyślała chęć wstąpienia na ścieżkę kariery weterynaryjnej. Po zakończeniu stażu wróciła do naszego laboratorium, stwierdziwszy, że być może botanika nie jest wcale taka znowu nudna. Mimo tego, że bez przerwy przebywaliśmy na terenie kampusu, nie znaliśmy wszystkich. Był taki jeden uderzająco blady facet, który regularnie pojawiał się na cotygodniowych seminariach. Zawsze siadał sam w ostatnim rzędzie. Miał woskowobiałą twarz i długie, białe włosy, choć wyglądał najwyżej na człowieka w średnim wieku. Wślizgiwał się do sali wykładowej w ostatniej chwili i jako pierwszy ją opuszczał, nie zostając na przerwę kawową i rozmowy kuluarowe. Nigdy nie widzieliśmy go w innych okolicznościach, nigdy nie usłyszeliśmy od niego ani słowa i nigdy nie wchodził z nikim w żadne interakcje. Stwierdziliśmy, że mieszka na strychu budynku, i zaczęliśmy go nazywać „Boo Radley”, jak postać z Zabić drozda. Pewnego dnia postanowiłam go śledzić, dla większej gotowości wymykając się wcześniej w trakcie sesji pytań, ale udało mu się jakoś mnie zgubić podczas masowego exodusu. Kiedyś bez końca rozmyślałam o Boo – o jego ewentualnych reakcjach na każdym seminarium, o stanie jego wiedzy i majątku – a potem obmyślałam taktykę, jak go zdemaskować, naruszyć jego prywatność i dowiedzieć się o nim wszystkiego, czego chciałam. Bill nigdy nie okazywał zainteresowania moimi intrygami. Pewnej nocy siedział w ciszy na schodkach prowadzących do wejścia głównego, a ja cisnęłam go w tej sprawie, podekscytowana, wskazując światło, które wciąż paliło się w oknie gabinetu na trzecim piętrze. Bill uniósł głowę, spojrzał na światła w oknie, a potem na gwiazdy. Zaciągnął się głęboko papierosem, wypuścił dym i powiedział: – Nie wiem, Scout. Jest taki, jaki jest. Chyba nie chcę więcej o nim wiedzieć. Wystarczy mi świadomość, że jest tam na górze i że wkroczy do akcji i nas uratuje, jeśli kiedyś zdarzy się coś naprawdę złego. Przydusił niedopałek, spojrzał na mnie i zdjął swój polar, który mi podał, zanim zdążyłam sobie uświadomić, że mi zimno.

8 KAKTUS NIE ŻYJE NA PUSTYNI DLATEGO, że lubi pustynię. Żyje na niej dlatego, że jeszcze go nie zabiła. Każda pustynna roślina będzie się lepiej rozwijała, jeśli się ją stamtąd przesadzi. Pustynia jest jak cała masa kiepskich dzielnic: nikogo w nich mieszkającego nie stać na przeprowadzkę. Niedostatek wody, za dużo światła, zbyt wysokie temperatury: pustynia oferuje wszystkie te niedogodności, i to podkręcone do maksimum. Biologowie nie zajmują się zbytnio badaniami nad nią, a to dlatego, że rośliny to dla człowieka trzy rzeczy: pożywienie, lekarstwa i drewno. Żadnej z nich nie da się znaleźć na pustyni. Z tego względu botanik pustyni to w istocie rzadki okaz naukowca i w końcu przyzwyczaja się do widoku nieszczęść przedmiotów swoich badań. Nie dałabym rady dzień w dzień spotykać się z takim cierpieniem. Na pustyni sytuacje zagrożenia życia nie są sytuacjami kryzysowymi, tylko elementem codzienności. Ekstremalny stres jest na stałe wpisany w pustynny krajobraz. To nie jest coś, co roślina może złagodzić czy czego jest w stanie uniknąć. Przetrwanie zależy od poziomu tolerancji kaktusa na ciągłe, śmiertelnie niebezpieczne okresy suszy. Jeśli na swej drodze spotkacie kaktus z rodzaju echinokaktusów, który wzrostem sięga wam do kolan, to prawdopodobnie ma na karku ponad dwadzieścia pięć lat. Na pustyni kaktusy rosną bardzo wolno – to znaczy w ciągu tych lat, kiedy w ogóle rosną. Ten rodzaj kaktusa ma harmonijkowe fałdy jak akordeon, w głębi których znajdują się pory, którędy powietrze jest wpuszczane, a para wodna wypuszczana. Kiedy jest bardzo sucho, kaktus odrzuca korzenie, żeby spierzchnięta ziemia nie wyssała z nich z powrotem wody. Kaktus może żyć bez korzeni do czterech dni i dalej rosnąć. Jeśli deszcz wciąż się nie pojawia, roślina zaczyna się kurczyć, co może trwać całymi miesiącami, albo do momentu, kiedy wszystkie fałdki zostaną złożone. Kolce tworzą gęste i niebezpieczne futro chroniące to, co teraz jest pozbawioną korzeni, twardą rośliną piłeczką. W takiej niezmiennej formie kaktus może całymi latami czekać na pojawienie się deszczu, choć codziennie jest za to smagany promieniami słońca. Kiedy już w końcu spadnie deszcz, w ciągu dwudziestu czterech godzin roślina albo wróci do pełnego funkcjonowania, albo okaże się, że jest martwa. Istnieje około stu gatunków tak zwanych zmartwychwstanek. Gatunki te nie są spokrewnione, ale w ich obrębie w jakiś sposób wykształciły się te same procesy. Zmartwychwstanki mają liście, które po odwodnieniu zamieniają się w wyschnięte na wiór brązowe strzępy, by przez całe lata udawać martwe, a po ponownym nawodnieniu zaczynają na nowo funkcjonować. Pozwalają im na to niespotykane reakcje biochemiczne zachodzące w ich organizmach, które są ich przypadkową cechą, a nie świadomie rozwiniętą funkcją. Więdnąc, liście wypełniają się skondensowaną sacharozą, która zostaje po procesie wysuszania. Ten gęsty syrop stabilizuje i podtrzymuje liście przy życiu, nawet wtedy, gdy nie ma w nich już zielonego chlorofilu.

Zmartwychwstanki są z reguły maleńkimi roślinami, nie większymi od złożonej pięści. Są brzydkie, karłowate, bezużyteczne i wyjątkowe. Gdy przychodzi deszcz, liście nadymają się, ale zazieleniają się dopiero po upływie czterdziestu ośmiu godzin, gdyż procesowi fotosyntezy potrzeba trochę czasu na rozruch. Podczas tych dziwnych dni tuż po przebudzeniu roślina żywi się czystym, skondensowanym cukrem, doświadcza potężnego i nieprzerwanego zastrzyku słodyczy, który w ciągu jednego dnia roznosi po organizmie zapas sacharozy, na którego zgromadzenie potrzeba całego roku. Ta mała roślinka dokonała niemożliwego: wykroczyła poza pomarszczoną, zbrązowiałą krainę śmierci. Tego cudu oczywiście nie da się przeciągnąć i dwa– trzy dni później wszystko wraca do normy. Taki szalony styl życia zbiera swoje żniwo i w końcu nawet zmartwychwstanka więdnie i umiera na amen. Ale przez krótką, piękną chwilę wie coś, o czym inne rośliny nie mają pojęcia: jak rosnąć, nie będąc zielonym.

9 W PEŁNI ROZWINIĘTA MANIA pozwala na uchylenie zasłony śmierci i zajrzenie na drugą stronę. Zaczyna się w głębi trzewi, zawsze zupełnie nieoczekiwanie, bez względu na to, ile razy człowiek już wcześniej doświadczał jej ataków. To wasze ciało jako pierwsze wyczuwa emocje nowego świata gotowego do rozkwitnięcia. Kręgi waszego kręgosłupa zdają się odłączać od siebie, a wy rozciągacie się, jakbyście chcieli dotknąć słońca. Słyszycie ogłuszające dudnienie krwi w głowie, jakby waszym bijącym sercem wstrząsały spazmy niemożliwie długiego orgazmu. Przez najbliższe dwadzieścia cztery, trzydzieści sześć, siedemdziesiąt dwie godziny będziecie musieli krzyczeć, żeby w ogóle usłyszeć się w całym tym szumie. Nic, ale to dosłownie nic nie jest wystarczająco głośne, jasne czy szybkie. Świat widzicie zniekształcony jak przez rybie oko: kształty są rozmyte, a krawędzie pobłyskują. Otrzymaliście potężny, rozłożony w czasie zastrzyk nowokainy, a na skórze przez chwilę czujecie mrowienie, zanim ciało stanie się całkiem zwiotczałe i obce. Wasze uniesione ramiona stają się mięsistymi płatkami wspaniałej rozkwitającej lilii. Doznajecie olśnienia, że ten nowy świat, który budzi się do życia, to wy. Głęboka noc przestaje być głęboka, i czemu w ogóle kiedykolwiek myśleliście, że w nocy jest ciemno? Ciemność nocy jest jednym z wielu niemożliwie prostych twierdzeń, w które kiedyś wierzyliście, ale prawda o nich niedługo wyjdzie na jaw, i to w pełnej chwale swej wielowymiarowości. Wkrótce przestajecie odróżniać dzień od nocy, a to dlatego, że nie potrzebujecie snu. Zresztą nie tylko snu: nie potrzebujecie też jedzenia, wody czy czapki chroniącej przed mrozem. Potrzeba wam za to biegania. Pragniecie poczuć powiew powietrza na skórze. Chcecie zdjąć koszulę i pobiec przed siebie tak szybko, by poczuć pęd powietrza, a kiedy wyjaśniacie komuś, kto siedzi obok i trzyma was za rękę, że to w porządku, w porządku, w porządku, on was nie rozumie i ma zaniepokojony wyraz twarzy, jakby ktoś umarł, więc współczujecie mu, bo nie zdaje sobie sprawy, jakie wszystko jest w porządku, w porządku, w porządku. Wyjaśniacie więc dalej, ale on wciąż nie łapie, no to mówicie więcej i więcej w inny sposób, ale on nie słucha, tylko pyta was, czy nie macie na to jakichś tabletek i czemu ich nie zażyliście, a wy mówicie, że nie chcecie tego badziewia, bo potrzebujecie się czuć tak jak teraz, a on wciąż nie rozumie i nie rozumie, więc każecie mu się wynosić, wynosić, wynosić. No i on w końcu się wynosi, ale to nic, bo nie mieliście na myśli nic złego i później wszystko sobie wyjaśnicie, i on w końcu zobaczy, i wtedy wszystko stanie się dla niego jasne, i będzie się cieszył, kiedy zrozumie, że zaraz stanie się coś wspaniałego i grzechem byłoby to powstrzymywać. Potem jest najlepsze. Nazwijmy to ostatnim uniesieniem. Ulatnia się cała waga waszego ciała, a wraz z nią odpływają wszystkie doczesne troski i zmartwienia ludzkości, jakie tylko zaistniały od początku stworzenia. Problem głodu, chłodu, nieszczęść i wszystkich krzywd, jakie kiedykolwiek poznał świat, zdaje się łatwy do opanowania i rozwiązania. Nie ma nic, nic, nic, poza co nie można by wykroczyć. A wy jesteście wywyższeni, jesteście jedynymi spośród

miliardów, który są całkowicie wolni od ciężaru bólu egzystencjalnego, jaki cała reszta musi dźwigać na swoich barkach. Przyszłość będzie świetlana i pełna cudów, a wy już czujecie smak jej nadejścia. Nie boicie się życia i nie boicie się śmierci. Nie boicie się niczego. Nie ma smutku i nie ma żalu. Czujecie, jak w waszej podświadomości klarują się odpowiedzi na wszystkie pytania ludzkości. Jesteście w posiadaniu niezaprzeczalnego dowodu na istnienie Boga i stworzenie wszechświata. Jesteście tym, na kogo świat czekał. I podzielicie się ze światem tym wszystkim, przelejecie nań całą swoją wiedzę i będziecie brodzić po kolana w gęstej i lepkiej miłości, miłości, miłości. Kiedy umrę, rozpoznam niebo po tych uczuciach, a dokładniej rzecz ujmując po tym, że się nigdy nie wypalają. Dopóki jestem skazana na życie doczesne, zawsze się w końcu wypalą, a to, co przychodzi po nich, ma swoją cenę, tak jak u zmartwychwstanki. Podczas gdy ten olbrzymi kosmiczny wąż strażacki obryzguje was epifaniami, zawłada wami pilna potrzeba spisania ich i tym samym stworzenia natchnionej instrukcji na każde idealne jutro. Niestety jest to też moment, w którym rzeczywistość zwiera szyki i sprzysięga się, by pokrzyżować wasze plany. Ręce drżą wam tak bardzo, że nie jesteście w stanie utrzymać długopisu. Wyciągacie więc magnetofon i nagrywacie kasetę za kasetą. Mówicie i mówicie, dopóki nie jesteście tak zachrypnięci, że zaczynacie kasłać krwią. Do omdlenia chodzicie w tę i z powrotem po pokoju, jak zamknięte w klatce zwierzę. Potem podnosicie się, zmieniacie kasetę i robicie dalej to samo, gdyż jesteście już tak blisko czegoś ważnego, rozpaczliwie trzymając się nadziei na znalezienie dowodu na to, że wasze życie ma jakiś mniej zagmatwany i wyższy cel. A potem wszystko staje się zbyt jasne, zbyt głośne, zbyt liczne i zbyt blisko waszej głowy, więc krzyczycie, krzyczycie, krzyczycie, żeby się tego pozbyć. A potem ktoś trzyma was w ramionach i mówi, Boże, jak do tego doszło i skąd te włosy i, słodki Jezu, na podłodze leży twój ząb, i delikatnie ocierają waszą krew i smarki. I podają wam tabletkę nasenną, a kiedy ponownie się budzicie, wkładają wam do ust następną i następną, jakby karmili zakraplaczem połamane pisklę drozda, które wypadło z gniazda. Wiele godzin – a może dni? – później budzicie się w szarym oceanie smutku, który kołysze was do pełnego niemego szlochu odrętwienia, a wy zastanawiacie się, za co, za co, za co ta kara. W końcu strach przezwycięża smutek, a wy odsuwacie kamień i wyczołgujecie się z grobu, by ocenić skalę zniszczeń, i zaczynacie naprawiać. Strach przezwycięża wstyd i umawiacie się na wizytę u lekarza, żeby go błagać o więcej tabletek nasennych, jako waszej jedynej obrony przed następnym, następnym, następnym razem. I przez głupi przypadek, zrządzenie losu, rękę Boga, Jezusa czy kogo tam jeszcze, okazuje się, że wasza umówiona wizyta jest w najlepszym szpitalu na świecie, a lekarz patrzy na was intensywnie i mówi: „Nie musi pani tak żyć”. Potem zadaje pytania, dopóki nie dowie się od was wszystkiego, a na koniec nie jest wcale przerażony, zniesmaczony czy nawet zdziwiony. Mówi po prostu, że ludziom się to przytrafia i dają radę z tym żyć. Pyta was, jaki macie stosunek do prochów, a wy odpowiadacie, że nie boicie się niczego stworzonego w laboratorium. On uśmiecha się i przepisuje lekarstwa jedno po drugim, a wy macie ochotę paść przed nim na kolana i całować go po rękach jak pies – tak bardzo jesteście mu wdzięczni. Ten lekarz jest taki mądry i tak pewny swojej wiedzy, i widział już tyle podobnych przypadków, że zaczynacie żywić nieśmiałą nadzieję, że być może nie jest jeszcze za późno, by urosnąć i stać się tym, kim mieliście się stać.

Wiele lat później, przygotowując się do przeprowadzki na drugi koniec świata, na dnie szafy znajdujecie stos kaset magnetofonowych. Uświadamiacie sobie, że nie chcecie zabierać ich ze sobą. Jedna po drugiej wypruwacie im wnętrzności, wyciągając z nich szpulki błyszczących brązowych nici. Skręcony chaos taśmy jest jedyną pozostałością po zamaszystej ekstazie tamtych boleściwych dni. Siadacie na godzinkę i przysięgacie sobie kochać to, co zostało z tej biednej chorej dziewczyny, która co noc nagrywała swoje rozpaczliwe wołania, które słyszała tylko maszyna. Stwierdzacie, że to kłębowisko plastiku, mimo że martwe, jest i tak cenne, że było połączonym z wami łożyskiem, gdy wiliście się w ciemności, wyczekując dnia swoich narodzin. Wstajecie, wynosicie je na zewnątrz i zakopujecie pod magnolią. Wracacie do domu i pakujecie wszystkie rzeczy, które zabieracie ze sobą, i staracie się wybaczyć sobie to, co zostawiacie. Jednak ten leczniczy i zdrowy dzień jest jeszcze daleko przede mną w mojej opowieści, a więc wróćmy do Atlanty i do roku 1998, a ja będę kontynuować moją opowieść o tym, jak szybko wiruje świat, gdy mania jest tak silna i wszechobecna jak grawitacja.

10 GDZIEŚ TY SIĘ, DO CHOLERY, PODZIEWAŁA?! – huknął na mnie Bill, kiedy wyłonił się zza węgła i zobaczył mnie stojącą w laboratorium. Mrugnęłam do niego drętwo. – Miałam doła – powiedziałam lekko, mimo że przełykałam wstyd. Spędziłam w łóżku trzydzieści sześć godzin, płacząc podczas zjazdu po ostatnim ataku pulsującej manii, wywołanym przez kortykosteroidowy zastrzyk konieczny do zwalczenia ostrej reakcji alergicznej. Badaliśmy roślinność brzegową rzeki Missisipi, przejeżdżając przez Arkansas, Missisipi i Luizjanę. Szukając próbek, musieliśmy przedzierać się przez niewiarygodnie bujny trujący bluszcz. Podczas fotosyntezy rośliny pocą się, a w podręcznikach czytamy, że, podobnie jak u ludzi, im jest goręcej, tym bardziej się pocą. Wzdłuż brzegów Missisipi rosną tysiące drzew tego samego gatunku na swoistym horyzontalnym gradiencie temperatury: im dalej na południe, tym goręcej. Opracowaliśmy metodę mierzenia współczynnika pocenia się poprzez porównywanie składu chemicznego wody w łodydze i w liściu, czyli w miejscu, gdzie przebiega pocenie się (czy też „ewapotranspiracja”). Zadziwiło nas, że w miarę jak wiosenne miesiące przechodziły w letnie, ten współczynnik obniżał się, a nie zwiększał, mimo że wszędzie było coraz goręcej. To było zupełnie bez sensu i im bardziej pociłam się nad tym problemem, tym mniej pociły się drzewa. Zdążyliśmy już zrobić trzy wypady w teren, a za każdym razem moja reakcja alergiczna na obficie krzewiący się trujący bluszcz była coraz silniejsza. Jednak wciąż przedzieraliśmy się nerwowo przez połacie rosnącego po pas bluszczu, żeby dostać się do tamtych upartych drzew, które wybraliśmy wcześniej do badań. Nie miałam zamiaru odpuszczać tych badań, a okropny świąd, jaki mnie nawiedził, był niczym w porównaniu z dyskomfortem, jaki czułam, spoglądając na kolejny zbiór danych zupełnie różnych od tych, jakie spodziewaliśmy się zobaczyć. Podczas naszego ostatniego wyjazdu w teren na twarz i szyję rzuciła mi się ostra wysypka, powodując rozległy obrzęk na prawej skroni, przez który wyglądałam jak człowiek słoń. Co gorsza, obrzęk uciskał mi też prawy nerw wzrokowy, przez co częściowo straciłam wzrok w jednym oku. Wiedziałam, że jest źle, gdy Bill przestał mi dokuczać i nazywać „Mięśniakiem” podczas pełnej napięcia drogi powrotnej z Poverty Point w Luizjanie do Atlanty, gdzie zawiózł mnie na oddział ratunkowy Emory Hospital. Po uzyskaniu mojej pisemnej zgody na przekazanie praw do fotografii („być może je opublikujemy”) lekarze zrobili mi zastrzyk z metyloprednizolonu, a potem przynieśli aparaty. Położyli mnie na bibułce i pstrykali fotki, a ja starałam się powstrzymać od chichotania na myśl, że nasz beznadziejny drzewny projekt być może zakończy się jednak publikacją. Po kilku godzinach czekania zdałam sobie sprawę, że nie mam na taksówkę, i zaczęłam żałować, że nie

poprosiłam Billa o jakieś pieniądze, kiedy mnie odwoził. Szczurza Nora była gdzieś na zachód od miejsca, w którym się znajdowałam. Według moich obliczeń dzieliło mnie od niej jakieś pięć mil. Leżałam na bibułce w szpitalnym łóżku, stopniowo uświadamiając sobie, jak bardzo jestem cudowna i fantastyczna. Poszłam do łazienki, spojrzałam w lustro i stwierdziłam, że mogę już się stąd ulotnić, bo o tej porze nocy na pewno nikogo nie będę straszyć na ulicach. Zanim dotarłam do stanowiska pielęgniarek, byłam już przekonana, że jestem boginią. Jednak i tak mnie wypisali, a ja szłam, podskakiwałam, a następnie biegłam przez Druid Hills z głową tak pełną pomysłów, że nie wiedziałam, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi. Musiałam wrócić do laboratorium, bo po drodze przypomniało mi się coś ważnego: na zajęciach z agronomii uczono mnie o misternej sztuce irygacji i fizyce przepływu wody przez porowatą glebę. Przypomniałam sobie, że do produkcji jednego grama tkanki kukurydza potrzebuje prawie litra wody. Wypaca wodę dla schłodzenia biochemicznej maszynerii, która przekształca powietrze w cukier, a cukier w liść. W miarę upływu okresu wegetacyjnego rosnące wzdłuż Missisipi drzewa liściaste musiały po prostu przestać się rozwijać, ponieważ już wiosną wytworzyły pełne nowe listowie. Uświadomiłam sobie, że drzewa pociły się mniej, ponieważ okres wegetacyjny się skończył, a równowaga ustrojowa została osiągnięta. Tak, wraz z upływem lata na całym Południu temperatura rosła, ale drzewa już zaczęły przygotowywać się do nadejścia zimy: ich tempo wzrostu zwalniało, a więc i mniej się pociły. Te drzewa nie funkcjonowały pod dyktando temperatury naszego świata, ale realizowały własne cele, w głównej mierze nakierowane na produkcję liści. Zaczęłam rozmyślać o konferencji Amerykańskiego Związku Geofizycznego w San Francisco: tysiące ważnych naukowców w jednym miejscu. Musiałam tam pojechać i podzielić się dobrą nowiną. Bez tchu wpadłam do laboratorium i rozentuzjazmowana opowiedziałam Billowi o moim koronnym pomyśle: wybierzemy się do Kalifornii bez żadnych środków, czy to z funduszy publicznych, czy z własnej kieszeni. Znalazłam idealne rozwiązanie: po prostu pojedziemy tam samochodem! Tak, konferencja odbywała się w Kalifornii, a my mieszkaliśmy w Georgii, ale od celu podróży dzieliło nas całe osiem dni jazdy, więc mieliśmy mnóstwo czasu, by się tam dostać. Przekalkulowałam to sobie w następujący sposób: sześć tysięcy kilometrów z hakiem przejechane z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę równało się pięćdziesięciu godzinom jazdy, które mogliśmy rozbić na dziesięć pięciogodzinnych zmian za kółkiem. To było pięć dni jazdy tylko po jednej zmianie dziennie na każdego, pod warunkiem że zabierzemy dwoje studentów. Pięć dni komfortowej jazdy. Wypełnimy papierki i wypożyczymy jeden z uczelnianych vanów z własną kartą paliwową, a na noc będziemy rozbijać obóz (nie było to do końca zgodne z prawem, ale cóż). Miną całe miesiące, zanim trzeba będzie uregulować należności, a do tego czasu na pewno zdobędziemy jakieś dofinansowanie, ponieważ jeden z moich wniosków grantowych musi w końcu odnieść sukces. No i przecież nie da się uzyskać dofinansowania, jeśli nikt cię nie zna, więc musisz pojawiać się na wszystkich konferencjach, żeby cię poznali, prawda? Wcześniej wysłałam abstrakt naszego programu drzewnego przy Missisipi jako propozycję odczytu na pewnej konferencji. Moja teza była taka, że rośliny będące obiektem moich badań używały wody bardziej do podtrzymania procesów szybkiego wzrostu niż do schładzania organizmu. Odczyt ten był wczesną próbą przesunięcia centrum uwagi badawczej z koncepcji, że

środowisko kontroluje roślinę, w kierunku myśli, że to roślina kontroluje środowisko. W ciągu kolejnych lat powracałam do tej idei, wielokrotnie powtarzając ją w różnych kontekstach. Jednak na tamtą wczesną konferencję nie miałam jeszcze przygotowanego klarownego stanowiska. Miałam tylko cichą nadzieję, że zanim na nią dotrę, uda mi się wymyślić coś sensownego – jeśli w ogóle tam dotrę. Zaczęłam zasypywać Billa opowieściami o tym, że wycieczka samochodowa jest jedynym amerykańskim sposobem podróżowania, którego pionierem był już Huckleberry Finn i jego spływ rzeką Missisipi. Jak w większości przypadków mojej maniakalnej paplaniny, brak spójności wypowiedzi nadrabiałam z nawiązką entuzjazmem. Bill przewrócił oczami. – Zamknij jadaczkę, idź do domu i się prześpij – doradził. Pomknęłam do domu, gdzie w zaciszu prywatności wkrótce rozpętało się piekło, kiedy wzbiłam się na szczyty manii, z których następnie z wielkim hukiem spadłam w samą otchłań rozpaczy. Minęło wiele dni, zanim odzyskałam równowagę i wróciłam do laboratorium, w którym stałam teraz przed oglądającym mnie od stóp do głów Billem. Oczyścił niezręczną atmosferę, każąc mi się „otrząsnąć, bo ruszamy w trasę!”. W jednej ręce trzymał nasz wysłużony atlas drogowy stanu Georgia Michelina, a w drugiej kluczyki od vana i wymachiwał nimi. Zaskoczona stałam w miejscu jak wryta. Podczas mojej tajemniczej niedyspozycji Bill wziął moje propozycje-majaki za poważne polecenie, zarezerwował vana i spakował sprzęt. Uśmiechnęłam się słabo, wdzięczna za kolejną szansę, by zacząć od nowa i lepiej się postarać. Jednak wybór terminu wyjazdu nie dawał mi spokoju. Była już środa, a mój odczyt zaplanowano na ósmą rano w niedzielę. Jeśli chcieliśmy dotrzeć na miejsce do soboty wieczór, czekały nas teraz nie pięć, tylko trzy bardzo długie dni jazdy. Zaczęliśmy się przekopywać przez kartonowe pudło, gdzie trzymaliśmy nasz zbiór darmowych map stanowych autostrad, które cichaczem wynieśliśmy z lokalnego biura Amerykańskiego Stowarzyszenia Automobilowego podczas serii stresujących wizyt złożonych tam w tym właśnie celu. – Alabama, Missisipi, Arkansas… cholera, nie mamy Teksasu. – Bill opłakiwał jedną jedyną mapę z pięćdziesięciu, której nie przyszło nam do głowy ukraść. – Jak mogliśmy zapomnieć o Teksasie? – Dobra, więc zapomnijmy o Teksasie i jedźmy na północ! – podsunęłam. – Byłeś kiedyś w Kansas? – Bill pokręcił przecząco głową. – A więc niedługo złożysz tam wizytę – zapewniłam go, wyciągając z pudła mapy Kentucky, Missouri, Kansas i Kolorado. Ułożyłam je jedna przy drugiej i zmierzyłam „odległość” dłońmi. Gdybyśmy pojechali na północ i wjechali na I-70, mniej więcej w połowie drogi leżałoby Denver, a ja miałam przyjaciół w Greeley, którzy z pewnością przenocowaliby nas w czwartek, dzięki czemu do południa w piątek już bylibyśmy gotowi do dalszej drogi. Stamtąd czekałoby nas mniej więcej piętnaście godzin jazdy do Reno, gdzie na stosunkowo niewielkim wzniesieniu mogliśmy rozbić obóz przed przekroczeniem Przełęczy Donnera. W sobotę wieczorem już wjeżdżalibyśmy do San Francisco, gdzie Bill aż do końca konferencji załatwił nam gościnę u swojej siostry. Tak, był już pierwszy tydzień grudnia, ale ja wychowałam się w Minnesocie i wszystko będzie okej. – Salt Lake City? Zakochasz się w tym mieście – zapewniłam go. – Jest jak ocean zamrożonej rtęci, coś absolutnie wyjątkowego. Rozpływałam się w zachwytach nad preriami, równinami i górami, przez które mielibyśmy

przejeżdżać, dopóki całkowicie nie odzyskałam jasności widzenia. – Nie ma absolutnie żadnej możliwości, żeby to był zły pomysł – zapewniałam go dalej i oboje nie mogliśmy się powstrzymać, żeby się nie roześmiać z absurdalności tego stwierdzenia, będąc jednocześnie całkowicie przekonanymi o jego prawdziwości. Pakując vana, doznałam kolejnego szoku, słysząc, że Bill naprawdę zaprosił na naszą wycieczkę garstkę studentów, z których kilkoro nawet przyjęło zaproszenie. Na pewno miała się pojawić moja doktorantka Teri, która niedawno wróciła na uczelnię po dziesięciu latach spędzonych w prawdziwym świecie, gdzie pracowała jako konsultantka, a ja uznałam za konieczne, by jak najszybciej zaczęła budować sieć znajomości. Mimo iż podejrzewaliśmy, że Teri rzadko opuszczała Georgię, przed tamtym wyjazdem nie wiedzieliśmy dokładnie jak rzadko. Noah – nasz genialny student, który potrafił zrobić prawie wszystko, nigdy nie mówiąc przy tym ani słowa – również wyraził (prawdopodobnie milczącą) zgodę, by nam towarzyszyć. Nie miał prawa jazdy, więc nie przedstawiał sobą zbyt wielkiej pomocy przy prowadzeniu auta, ale bardzo cieszyłam się na myśl, że podczas tej ponadpięćdziesięciogodzinnej podróży otworzy się przed nami i naprawdę go poznamy. Bill, który już spędził z Noahem dużo czasu, podchodził do tego z mniejszym optymizmem i zaczął mówić o nim „ciepłokrwisty ładunek”. Jeszcze raz sprawdziliśmy mapy i sprzęt biwakowy, a następnie podjechaliśmy na stację Chevron, gdzie do pełna zatankowaliśmy przepastny zbiornik naszego szesnastomiejscowego vana. Potem zahaczyliśmy o Krogera i napełniłam naszą dużą przenośną lodówkę kiełbasą bolońską, serem velveeta, chlebem, lodem i puszkami dietetycznej coli, a Bill zorganizował zapas słodyczy. Ustaliliśmy, że nasza trójka będzie się zmieniała za kółkiem co trzy godziny, co pozwoli każdemu z nas na sześciogodzinny odpoczynek. Tym samym mieliśmy się zatrzymywać mniej więcej co dwieście minut, by zmienić kierowcę, zatankować i pójść do toalety. Za całą żywność miała nam starczyć zawartość lodówki, a ten, komu akurat przypadło w udziale siedzieć na miejscu obok kierowcy, miał sprawować kontrolę nad radiem i był odpowiedzialny za robienie kanapek dla kierowcy wedle dokładnych wskazówek tegoż. Bill zdobył cztery puste dwulitrowe butelki, które przeznaczył na pilne potrzeby pęcherzy, podpisał nazwiskami poszczególnych użytkowników i umieścił za tylnym siedzeniem. Nasz plan zaskakująco dobrze się sprawdzał i pierwsze dwadzieścia cztery godziny jazdy upłynęły nam bez żadnych zakłóceń. Siadłam za kółkiem około północy, wjeżdżając z I-64 na I70, gdzie przekroczyliśmy rzekę Missisipi i granicę Missouri. Na siedzeniu obok mnie klęczał Bill, w połowie wychylony przez okno i z oczami wzniesionymi ku górze, napawając się widokiem cudownego Łuku Wjazdowego w St. Louis. Kiedy skręciliśmy na północ i przejeżdżaliśmy pod nim, z góry oświetlał go księżyc, stanowiąc idealne uzupełnienie miejskich iluminacji. Kiedy skręciliśmy na zachód, opuszczając Old North Saint Louis, Bill wreszcie usiadł. – Piękny zakątek kraju – powiedział zadumany, bez najmniejszego cienia ironii. Odczekałam jakąś minutę, zanim mu odpowiedziałam. – Tak. Piękny. Siedząca z tyłu vana reszta towarzystwa już spała. Pięć godzin później za naszymi plecami wzeszło słońce, powoli otwierając drzwi światła padającego na smagane wiatrem bezkresne pola Kansas. – Piękny zakątek kraju – raz jeszcze powiedział cicho do siebie Bill, a ja raz jeszcze mu

odpowiedziałam: – Tak. Piękny. W domu Calvina (zwanego „Calem”) i Lindy w Greeley pojawiliśmy się następnego dnia w porze kolacji, wysypując się z vana jak zgraja zmęczonych psów gończych wracająca do domu po długim polowaniu. Przed wyjazdem z Atlanty zadzwoniłam do nich z informacją, że będziemy, wykorzystując ich rodzicielską wspaniałomyślność, że zawsze jestem u nich mile widziana i mogę przyjechać z przyjaciółmi. Nie myliłam się co do nich: Cal i Linda od wieków byli nauczycielami i kochali mnie bardziej, niż na to zasługiwałam. Rozprostowaliśmy kości, weszliśmy do środka i zgłodniali, ze smakiem zjedliśmy ciepły posiłek, którym nas poczęstowali. – A więc co was goni przez północne Kolorado w grudniu? – zapytał Cal z charakterystyczną dla siebie swobodą. – Nie mogliśmy znaleźć mapy Teksasu – odparł Bill, a ja nie miałam wyboru i musiałam wzruszyć ramionami w geście potwierdzającym jego wyjaśnienia. W ich wielkim jak stodoła domu Linda znalazła dla każdego z nas łóżko i przez następne dziesięć godzin spaliśmy jak zabici. Następnego ranka wstaliśmy z Billem jako pierwsi. Cal zaprosił nas na spacer do pobliskiej kafejki, co spotkało się z naszą entuzjastyczną reakcją. Popijając kawę, opowiedziałam Calowi o moim planie, by pojechać przez Laramie, Salt Lake City, następnie do Reno, stamtąd przez góry Sierra Nevada i Sacramento, aż w końcu do zatoki San Francisco, a wszystko to w ciągu półtorej doby. Cal dorastał w latach czterdziestych ubiegłego wieku na ranczu i był zrównoważonym, nienadużywającym słów człowiekiem. Słuchał i przytakiwał ze zrozumieniem głową, a następnie poradził mi wyważonym tonem: – Nadciąga potężna śnieżyca. Lepiej skręćcie w I-70 przy Grand Junction, omijając Kontynentalny Dział Wodny. – Nie, to dłuższa trasa – powiedziałam. – Obliczyłam to – dodałam z dumą. – Jeśli już, to niewiele dłuższa – odpowiedział dobrodusznie Cal. – Nieee, udowodnię ci, jak wrócimy – upierałam się, zdeterminowana, by wygrać ten, jak sądziłam, pojedynek. Rozłożyliśmy mapy Kolorado, Wyoming i Utah, aby przy pomocy kawałka sznurka porównać długość obu tras. Z satysfakcją zwycięzcy pokazałam Calowi, że do zmierzenia mojej potrzeba go troszeczkę mniej. Cal tylko pokręcił głową i zapytał, czy mamy w vanie łańcuchy. Po raz dziesiąty powiedziałam, że nie, nie potrzebowaliśmy niczego takiego, bo dorastałam w Minnesocie. Cal ponownie pokręcił głową, wyszedł na ganek i przez chwilę patrzył na północno-zachodnie niebo. Ze wszystkich rzeczy, jakich w życiu żałuję, tamta wygrana „w sznurek” wybija się na prowadzenie. Moja trasa była rzeczywiście krótsza od tej zaproponowanej przez Cala, a różnica wynosiła sto dwadzieścia kilometrów, czyli jakąś godzinę jazdy. I właśnie za tyle wpakowałam nas w sam środek najgorszej śnieżycy lat dziewięćdziesiątych. Kiedy przepakowywaliśmy vana, ośmioletnia córka Cala i Lindy, Olivia, udekorowała wnętrze naszego pojazdu pokolorowanymi kredkami flagami, które przerysowała z atlasu świata. Ściskając się z nimi na do widzenia, pomyślałam, że zawsze zostawiam tych nielicznych ludzi, którzy mnie kochają, ale zaraz strząsnęłam z siebie te myśli i usiadłam za kółkiem. Moim zadaniem było dowieźć nas do Rawlins w Wyomingu, gdzie miała mnie zastąpić Teri,

która z kolei miała nas dowieźć do znajdującego się tuż przy granicy z Utah Evanston. Prowadząc, słyszałam, jak Bill i Teri sprzeczają się o „Delikatesy” – tak Bill nazywał naszą przenośną lodówkę, w której teraz w głębokiej na kilka cali wodzie pływała kiełbasa, a nieliczne ocalałe kawałki lodu podpierały resztkę rozmoczonego sera. Z „Delikatesów” jechało tak bardzo, że Teri upierała się, by wprowadzić nową zasadę dla użytkowników: pokrywa lodówki mogła być otworzona tylko wtedy, gdy dwie lub więcej osób chciało coś z niej wyjąć, a i to przy otwartych szybach. Sympatyzowałam z Teri, dobrze wiedząc, że przez najbliższe dwa dni smród będzie coraz gorszy, ale czułam się w obowiązku stanąć po stronie Billa, jako że był jedyną osobą spośród nas, która wciąż sięgała po „delikatesowe” jedzenie. Z powodu tej kłótni wszyscy – może nawet i Noah – mieli skwaszony nastrój, gdy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w zachodniej części Rawlins, by Teri mogła zastąpić mnie za kierownicą. Czekając na powrót reszty towarzystwa z toalety, stałam i gapiłam się na horyzont. Zauważyłam, że niebo jest jakieś bardzo ciemne jak na pierwszą po południu. Siła wiatru się zwiększyła i poczułam też, jak spada temperatura. Przyszła Teri i usiadła za kółkiem, a ja kazałam jej zatrąbić na pozostałych, dając sygnał gotowości do odjazdu. Bill i Noah wskoczyli na tylne siedzenia, a Teri odpaliła silnik. Byłam zmęczona i znudzona, mimo że dzień był jeszcze młody, a na mapie, którą trzymałam, nasza dalsza droga wyglądała na płaską i niezbyt interesującą. Zdjęłam buty, a gołe stopy oparłam o wylot ciepłego powietrza w desce rozdzielczej. Zastanawiałam się nad zapięciem pasów, ale ostatecznie z nich zrezygnowałam: przejeżdżaliśmy przez najbardziej płaskie miejsce na ziemi, cóż złego mogło się tu stać? Włączając się do ruchu na I-80, Teri wcisnęła mocno pedał gazu, a nasz van popędził do przodu, jakbyśmy przystępowali do wyścigu szczurów, obwodnicą Atlanty wracających z pracy do domu. Poruszyłam się niespokojnie na swoim siedzeniu, ale przez następny kilometr nic jeszcze nie powiedziałam. Dokładnie w momencie, w którym przekraczaliśmy Wielki Dział, pogoda drastycznie się zmieniła i pojawiły się podmuchy śniegu. Spojrzałam na mokrą jezdnię i zdałam sobie sprawę, że za kilka minut będzie śliska od lodu. Następnie spojrzałam na Teri i uświadomiłam sobie, że ma w planach dalej dociskać pedał gazu, utrzymując prędkość stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Przemówiłam do niej spokojnym i zrównoważonym tonem, po który sięgam, instruując studentów, kiedy są pochłonięci przeprowadzaniem jakiejś niebezpiecznej i skomplikowanej procedury laboratoryjnej. – Okej, zaraz zrobi się naprawdę ślisko, więc trzeba będzie bardzo zwoooo…. Nie zdołałam dokończyć zdania, gdyż Teri, zamiast stopniowo wyhamować, przycisnęła nagle pedał hamulców, a zorientowawszy się, że jezdnia rzeczywiście jest oblodzona, docisnęła go jeszcze mocniej, przez co w końcu się zablokował. Gdy wpadliśmy w poślizg, starała się odbić, kręcąc dziko kierownicą, a vanem zaczęło zarzucać, jakbyśmy tańczyli zamaszystego walca. Teraz Teri już krzyczała, ostatecznie straciwszy kontrolę nad pojazdem, a ja z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że nie ma mowy, żeby to nie skończyło się kraksą. Ostatnią pionowo stojącą rzeczą, jaką zobaczyłam, był znak ograniczenia prędkości, który trzasnął jak patyczek od lodów, gdy uderzyliśmy w ten jedyny wertykalny obiekt w promieniu dziesięciu kilometrów od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Kręciliśmy się i kręciliśmy, dopóki nasz van nie zatrzymał się przodem do nadjeżdżających samochodów. Moje przerażenie, że zaraz uderzy w nas inny pojazd, ustąpiło miejsca mdlącej świadomości, że byliśmy nie tyle

przechyleni w jedną stronę, ile zaczęliśmy się na nią przewracać. Czując, że staczamy się powoli do rowu, próbowałam złapać się deski rozdzielczej, a wszystko to przy akompaniamencie przyprawiającego o mdłości dźwięku miażdżonego metalu, chrzęstu plastiku, pisków Teri i czegoś, co brzmiało jak odgłos wystrzału muszkietów w pierwszych salwach wojny secesyjnej. Byłam zdumiona tym, że wszystko dzieje się tak wolno, zupełnie jakbyśmy siedzieli w kolejce górskiej w wesołym miasteczku, przejeżdżającej właśnie przez najwyższy punkt torów. Uderzyłam głową w chłodną szybę okna, a potem o filc pokrywający sufit samochodu, gdzie się zatrzymała. Nagle wszystko się uspokoiło i zrobiła się cisza jak makiem zasiał. Pozostała trójka moich współpasażerów zwisała do góry nogami jak spadochrony, podtrzymywana pasami bezpieczeństwa. Zaczęłam biegać w tę i z powrotem po suficie, sprawdzając, czy nikomu nic się nie stało. Jakimś cudem żadne z nas nie odniosło obrażeń, nie licząc mojego zakrwawionego nosa, z którego trysnęło krwią, gdy zaczęłam się histerycznie śmiać. Bill jako pierwszy wypiął się z pasów i niezgrabnie spadł na sufit, a ja zauważyłam, że nie wyglądał na zbyt wytrąconego z równowagi całym tym zajściem. Noah był na samym tyle, z posępną miną wycierając oburącz swój wstrętny hipsterski fryz. Przybita Teri zaś po prostu sobie zwisała. Zaczęłam się bać, że van zaraz wybuchnie, bo tak zawsze było na filmach tuż po kraksie, ale nie byłam pewna, co z tym fantem począć. Nagle tylne drzwi się rozsunęły, a jakiś męski głos oznajmił: – Jestem weterynarzem. Czy wszyscy są cali? Okazało się, że jadący za nami kierowca widział, jak wpadamy do rowu, i zatrzymał się, żeby udzielić nam pomocy. Z trudem powstrzymywałam się od wybuchu radości spowodowanej ulgą. Byłam gotowa zarzucić temu człowiekowi ręce na szyję i go ucałować. – Tak, wszyscy cali! – Rozpromieniłam się. – Pogoda się pogarsza. Zabierzemy was do miasta. Za plecami naszego nowego przyjaciela zobaczyłam kolejny zastęp zatrzymujących się przy nas miłosiernych samarytan z migającymi światłami awaryjnymi. – Okej – zgodziłam się radośnie. – Zabierzmy! Mężczyźni pomogli nam wygramolić się z vana, a ja opuściłam go jako ostatnia, bynajmniej nie dlatego, że byłam kapitanem naszego tonącego okrętu, ale po prostu musiałam znaleźć swoje buty w przepięknej kotłowaninie porozrzucanych rzeczy. Wskoczyliśmy parami do ich furgonetek i odjechaliśmy w niewiadomym kierunku. Nie znaliśmy tych kierowców i nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Nie mieliśmy ani samochodu, ani pieniędzy, ani żadnego konkretnego planu – a ja czułam się wspaniale. Tak bardzo cieszyłam się, że żyję, że myślałam, że mi serce zaraz wyskoczy z piersi. Przepełniała mnie taka wdzięczność, że nikt nie ucierpiał, że chciało mi się śpiewać ile sił w płucach. To, co nas teraz czekało – czymkolwiek było – uważałam za dar, na jaki nigdy nie śniło mi się zasłużyć. Kiedy odjeżdżaliśmy, odwróciłam głowę i zobaczyłam flagi Olivii, które podmuch wiatru zaniósł z rowu na drogę. Moją uwagę przykuł żółty krzyż Jamajki na tle czerni i zieleni. Uśmiechnęłam się, gdy odfrunął w dal. Dwadzieścia minut później zostaliśmy wysadzeni na stacji benzynowej przy Spruce Street w zachodnim Rawlins. Zaczęłam wylewnie dziękować naszym wybawicielom, a im więcej

mówiłam, tym bardziej czułam, że chcą się już zmyć. Teri wyglądała na potencjalną samobójczynię i z posępną miną trzymała się z boku. Jeden z mężczyzn wziął Noaha na stronę. – Hej, nie przejmuj się tym. Najadłeś się sporo strachu. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo byliśmy wszyscy zapaskudzeni. Gdy van przewrócił się do góry kołami, to samo stało się ze wszystkim, co się w nim znajdowało, w tym z „Delikatesami”. Szczególnie nieszczęśliwym zrządzeniem losu jedno z nas po użyciu źle zakręciło swoją dwulitrową butelkę, a sądząc po widoku i zapachu, wyglądało i pachniało na to, że podczas kraksy cała jej zawartość wylała się na Noaha. Najwidoczniej mężczyzna, który go pocieszał, uznał, że biedny chłopak stracił panowanie nad pęcherzem, a ja przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wyjaśnić tego nieporozumienia. Moje rozmyślania przerwał Bill. – Patrzcie państwo, coś takiego! – zawołał radośnie. – Mamy potrójne „A”! Przed opuszczeniem vana wyjął z bocznego schowka kartę paliw i zaczął czytać jej drobny druczek. Słysząc to, odwróciłam się do niego i uśmiechnęłam się, zachwycona. – Zadzwonię po lawetę – powiedział i skierował się w stronę budki telefonicznej. – Powiedz, że jesteśmy w Super 8! – wrzasnęłam za nim, zauważywszy pobliski motel. Gdy wrócił, wzięliśmy plecaki i poszliśmy w stronę motelu. W lobby cuchnęło tak okropnie, że w porównaniu z nim naprawdę nie musieliśmy się przejmować naszymi zapachami. – Dzień dobry – zwróciłam się do kobiety z recepcji. – Chcielibyśmy się tu zatrzymać, jeśli można. – Pokój jednoosobowy kosztuje trzydzieści pięć dolarów, a dwuosobowy czterdzieści pięć – odparła, nie podnosząc wzroku i nie wyjmując papierosa z ust. Spojrzałam na Teri, która, jak się wydawało, wciąż jeszcze była w stanie szoku. – To możne poprosimy trzy pokoje – powiedziałam. – Jednoosobowe dla dzieciaków, a on i ja razem – dodałam, wskazując na siebie i Billa. – Czyli wychodzi sto piętnaście dolarów, zgadza się? – Plus podatek – powiedziała kobieta. – Plus podatek. Oczywiście – powtórzyłam z uśmiechem, nieśmiało podsuwając jej moją kartę kredytową. Ku mojemu zdziwieniu przyjęła ją i przeciągnęła przez system ręczny. – No dobra, jest coraz lepiej – powiedziałam. – Kto ma ochotę na kolację? – dodałam. Teri wciąż była posępna. – Ja chcę się tylko położyć spać – stwierdziła, a ja nie byłam w stanie orzec, czy jest zła na mnie, czy na samą siebie. Chciałam ją zapytać, czy wszystko w porządku, ale potem pomyślałam, że może to nie najlepszy pomysł, więc po prostu stałam i nic nie mówiłam, co też było nie najlepszym pomysłem. Noah się ulotnił, gdy tylko dostał klucz do swojego pokoju, więc oboje z Billem wyszliśmy z motelu i poszliśmy wzdłuż Elm Street w poszukiwaniu jakiejś restauracji. Napotkaliśmy zatłuszczoną stekownię, w której zamówiliśmy dwa antrykoty i dwie cole. Jedliśmy ze smakiem, dopiero wtedy uświadamiając sobie, jak bardzo byliśmy głodni. Spacer powrotny do motelu był jak każdy inny spacer, na jaki kiedykolwiek się razem wybraliśmy, jednak coś się zmieniło. Byliśmy jak dwaj gangsterzy, którzy sprzątnęli nie tego gościa, co trzeba. Coś w naszym wspólnym doświadczeniu otarcia się o śmierć związało nas razem na zawsze. Wróciliśmy do motelu i poszliśmy do naszego pokoju. Stało w nim królewskie

łóżko przykryte groteskowo wzorzystą, pikowaną narzutą w kolorze burgunda, a pod nią leżała pościel, której na bank nie zmieniono. Pokryte czarną boazerią ściany i ciężkie poliestrowe zasłony cuchnęły dymem i jakimś słodkim środkiem dezynfekującym. Dywan był tak poplamiony i lepki, że postanowiliśmy nie zdejmować butów. Był późny wieczór i mimo że fizycznie czułam się okropnie wyczerpana, mój umysł wciąż pracował na wysokich obrotach. Siniaki i otarcia zaczęły dawać znać o sobie, a podczas wizyty w restauracyjnej toalecie zauważyłam w moczu ślady krwi, ale się nie przejęłam. Tamtej nocy czułam się tak, jakby nic złego nie było już nigdy warte nerwów. Położyliśmy się z Billem obok siebie na łóżku, gapiąc się na poplamiony wodą sufit, słabo oświetlony przez pojedynczą lampkę biurkową. Kran w łazience cieknął, a spadające krople cicho wybijały równy rytm. Po jakichś dwudziestu minutach Bill się odezwał. – No cóż, to się wreszcie stało. Jeden ze studentów próbował nas zabić. Tak zaserwowana absurdalność całej sytuacji sprawiła, że zaczęłam chichotać. Wkrótce mój chichot przerodził się w śmiech. Śmiałam się i śmiałam coraz mocniej i mocniej, a mój śmiech dochodził z coraz głębszego miejsca w moim jestestwie. Śmiałam się, aż dostałam skurczów mięśni brzucha, przez co nie mogłam dobrze oddychać. Śmiałam się, aż straciłam nad sobą kontrolę i leciutko się zmoczyłam. Śmiałam się, aż śmianie się zaczęło boleć tak bardzo, że błagałam samą siebie, by przestać się śmiać, wciąż się śmiejąc. Śmiałam się, aż mój śmiech zaczął przypominać płacz. I Bill też się śmiał. Śmialiśmy się z radości i wdzięczności, że jakimś cudem udało nam się oszukać śmierć, i to na dużą kwotę. Nasz wielki fart był darem niebios i ukazał nam świat, który był zbyt wspaniały, żeby go opuszczać. Czekał nas kolejny dzień, na który nie zasłużyliśmy i który spędzimy razem. Gdy nasz śmiech w końcu przycichł, stało się tak dlatego, że nasze ciała były wyczerpane. Odpoczęłam na tyle, że znowu zaczęłam chichotać. Potem zaczęłam się śmiać, a Bill mi zawtórował. I znowu było to samo. Leżeliśmy obok siebie w pełnym odzieniu, z butami na nogach, i się śmialiśmy. W końcu Bill się podniósł i poszedł do łazienki, ale od razu z niej wyszedł. – Zgadnij co. Toaleta jest zapchana – oznajmił. – Wiedziałem, że trzeba było wziąć ze sobą tamte butelki. – Po prostu wysikaj się na dywan – podsunęłam. – Inni goście chyba tak robili. Zareagował na to odrazą. – Nie bądź zwierzęciem. Przecież można do wanny. Podniosłam się i skorzystałam z jego rady, a potem znowu położyliśmy się obok siebie i gapiliśmy w sufit. – Wiesz co, przykro mi z powodu Teri – wyznałam. – Pewnie mnie nienawidzi. – Och, daj spokój. Powinna skakać ze szczęścia, że żyje – powiedział stanowczo Bill. – Powinna się cieszyć, że żyjemy – dodałam z naciskiem, ale wciąż byłam zmartwiona. – Jestem pewna, że obwinia mnie za to wszystko. No ale koniec końców to chyba rzeczywiście moja wina. To ja zapisałam ją na tę konferencję w San Francisco. – Zmusiłaś ją, żeby za darmo przejechała pół kraju? Żeby poznać ludzi, u których będzie się starała o posadę po doktoracie? No tak, ale suka z ciebie. Powinniśmy byli zostać w Atlancie, gdzie mógłbym odwalać za nią całą laboratoryjną robotę – powiedział Bill, dając upust ostrej niechęci, jakiej od niego jeszcze nigdy nie słyszałam. – Jest dorosła – ciągnął. – Cholera, ma jakieś trzydzieści pięć lat, jest dużo bardziej dorosła od nas.

– No cóż, to nic nie znaczy – odparowałam. – Ale nie żeby ktoś się kiedykolwiek przejmował, czy ja jeżdżę na konferencje, kiedy sama byłam doktorantką. – Teraz ja dałam upust swoim żalom. – Posłuchaj, nigdy nie zaprzyjaźnisz się ze swoimi studentami, więc równie dobrze możesz to sobie już teraz wbić do głowy – westchnął Bill. – Będziemy sobie dla nich urabiać ręce po łokcie, bez końca próbować nauczyć ich ciągle tego samego, ryzykować dla nich pieprzone życie, a oni zawsze bez pudła będą nas zawodzić. Taka robota. Za to nam płacą. – Masz rację – dostroiłam się do jego cynizmu, choć bez przekonania. – Ale naprawdę tak nie myślimy, prawda? – Nie, nie myślimy – przyznał Bill. – Ale dziś wieczór tak właśnie myślimy. Leżałam z zamkniętymi oczami, licząc spadające cicho krople, aż w końcu Bill znowu się odezwał. – Ty wiesz, że nie możesz się przyjaźnić z ludźmi, z którymi pracujesz? Otworzyłam oczy, bo jego słowa mnie niespodziewanie ukłuły. – A my? To znaczy my jesteśmy przyjaciółmi, prawda? – zapytałam śmiało. – Nie – odparł, a potem dodał – my jesteśmy tylko dwojgiem godnych pożałowania skurczybyków, którzy wylądowali razem na jakimś odludziu i chcą oszczędzić dwadzieścia pięć dolców na hotelu. Więc zamknij się i śpij. No i poszliśmy spać, każde po swojej stronie wielkiego łóżka, w ubraniu i butach. Stwierdziłam, że tak właśnie musi wyglądać życie w rodzinie, i podziękowałam Bogu za każdy wspólny dzień, jaki przeżyliśmy do tej pory, a przy okazji też i za kolejny. Nazajutrz obudziliśmy się późno i zanim opuściliśmy pokój, był już środek pogodnego, słonecznego dnia. Teri czekała na mnie w lobby, a wściekłość aż od niej biła. Wyglądało na to, że w nocy nie zmrużyła oka. Przeszliśmy przez ulicę do lokalu przy postoju ciężarówek i zamówiliśmy jedną porcję jajek na bekonie, która była tak duża, że wystarczyła dla czterech osób i jeszcze zostało. Po tym, jak Bill zamówił sobie ósmą kawę, Teri spojrzała na mnie i powiedziała: – Chcę, żebyś podwiozła mnie na lotnisko w Salt Lake City na lot powrotny do domu. Skinęłam głową i już otwierałam usta, żeby jej powiedzieć, że rozumiem i że nie ma problemu. Jednak wybuch Billa uprzedził moją odpowiedź. – Że co?! – Rzucił sztućce i chwycił stolik, jakby właśnie zatrzęsła się ziemia. – Wywracasz vana i teraz chcesz się zmyć, zostawiając nas samych z całym tym bajzlem? – zapytał. – Bez serca. Bez pieprzonego serca. Zbulwersowany pokręcił głową. Teri pospiesznie wstała i wyszła, prawdopodobnie wypłakać się w toalecie. Rozważałam, czy nie pójść za nią i powiedzieć jej, że wszystko będzie dobrze, że wszyscy popełniamy błędy, że cała ta wyprawa była głupim pomysłem i że wracamy do domu. Ale intuicja naukowca podpowiadała mi, że błędem byłoby tak łatwo się poddać. Kurz bitewny opadał, a ja siedziałam przy stoliku i rozmyślałam. Jak za wszystko w laboratorium, i za wypadek odpowiedzialność ponosiłam ja. Poprzedniej nocy wiedziałam, że rano będę się musiała wyczołgać z łóżka i posprzątać cały ten bałagan, choć jeszcze nawet nie wzięłam miotły do ręki. Nie miałam pojęcia, gdzie jest van ani nawet moja walizka. Nie miałam najmniejszego pojęcia, jak daleko – czy też blisko – jesteśmy od Salt Lake City. Do mojego

konferencyjnego odczytu zostało już niespełna dwadzieścia cztery godziny, a do pokonania zostały nam trzy całe stany. Głównie jednak odczuwałam radość, że żyję na tyle, by postarać się rozwiązać te problemy. Na tamten dzień nie przewidywałam niczego, co mogłoby mnie zabić, a utrzymanie się przy życiu było moją nową poprzeczką dla uznania dnia za dobry. Nie pozostawało nic innego, jak tylko dokończyć śniadaniowy bekon, a potem zacząć improwizować. Mimo że ja również uważałam, że należy pchać ten wózek do przodu, reakcja Billa zaskoczyła mnie. Powoli docierało do mnie, że mógł rozważać – a nawet wcielić w życie – pomysł porzucenia mnie, i po raz pierwszy zaświtało mi w głowie, że rzeczywiście miał wybór, by się wymiksować z życia w Georgii. Ostatnie dziwaczne i przerażające wydarzenia przyjął ze swoim zwyczajowym spokojem i stwierdził, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko zacisnąć zęby i posprzątać po tej wielkiej katastrofie, do której powstania w żadnym stopniu się nie przyczynił. Po prawdzie to wydawało się, że niczym się nie przejął. Poruszyło go jedynie to, że ktoś inny mógłby rozważać możliwość porzucenia nas – sama myśl o tym rozwścieczyła go tak bardzo, jak żadna z frustrujących sytuacji, jakie do tej pory stały się naszym udziałem. Dokończyłam myśl, którą zaczęłam tuż przed zaśnięciem: to moje życie, a Bill jest moją rodziną. Studenci będą przychodzić i odchodzić, tacy sami jak dotychczas, niektórzy obiecujący, a inni beznadziejni, ale nie zadzierzgnie się między nami żadna więź. Najważniejsi jesteśmy ja i Bill, i to, co możemy razem osiągnąć. Reszta to tylko szumy w tle. Uwolniłam się od szczytnych, wzniosłych i chełpliwych akademickich oczekiwań. Nie zmienię świata, nie wychowam nowego pokolenia naukowców ani nie będę wysławiać żadnej instytucji. Wszystko sprowadzało się do tego, by sercem i duszą być w laboratorium i nie pozwolić, by się rozpadło. Gdy wyczołgałam się żywa z tego vana, sprawdziłam kieszenie i znalazłam w nich tylko jeden rodzaj waluty, która się liczyła: lojalność. Wstałam, zapłaciłam przy kasie i przytrzymałam drzwi, kiedy wszyscy po kolei wychodzili. – Głowy do góry, ferajno, będzie lepiej – powiedziałam. – Musi. Gdy w pełnym składzie wracaliśmy do hotelu, na parkingu zobaczyłam coś, co wyglądało jak nasz van, ale stwierdziłam, że to niemożliwe, bo było w idealnym stanie. Podchodząc bliżej, stwierdziliśmy, że rzeczywiście jest w idealnym stanie – jeśli patrzeć tylko na stronę pasażera. Od strony kierowcy karoseria była zdeformowana jak zgnieciona puszka piwa. Po lusterku bocznym, jak i po wycieraczce przedniej szyby pozostało tylko wspomnienie. Jednak wszystkie szyby były całe, a drzwi od strony pasażera otwierały się i zamykały normalnie. Bill otworzył vana, zajrzał do środka i skomentował jego „nierzucający się w oczy luksus”. Podczas kraksy Delikatesy otwarły na oścież swoje podwoje, a wnętrze samochodu cuchnęło moczem, zepsutą mielonką i zjełczałym serem. Nieczystości przywarły do szyb po jednej stronie, ponieważ tam właśnie wylądowały i zdążyły w nocy przymarznąć, gdy van leżał w rowie. Bill oznajmił, że wszystkie nasze walizki są na miejscu, po czym klapnął na miejsce kierowcy, żeby spróbować odpalić silnik. Przekręcił kluczyk w stacyjce, a silnik natychmiast odpalił, wydając z siebie ciche pomruki sygnalizujące gotowość do jazdy. Zobaczyłam, jak twarz Billa rozjaśnia się w promiennym uśmiechu. – Jesteśmy w grze! – zakrzyknął. Zakrywając nos, wskoczyłam na miejsce obok kierowcy, a Teri i Noah wgramolili się na tylne siedzenia. Wróciliśmy na autostradę i pojechaliśmy na zachód w kierunku Rock Springs w Wyomingu,

a Noah przejął funkcję bocznego lusterka, sygnalizując kierowcy, kiedy na drodze było „czysto”. Uświadomiłam sobie, że podczas całej wyprawy nie odezwał się ani słowem. Zapięłam pasy i kilkakrotnie sprawdziłam, czy ich mechanizm działa jak trzeba. Jechaliśmy autostradą, a ja obliczałam, ile godzin dzieliło nas jeszcze od San Francisco. Szesnaście, może siedemnaście, czyli na styk. Nie przewidziałam szalejącej w górach Sierra Nevada śnieżycy, ale to miał być późniejszy problem. Wtedy wszystko wyglądało dobrze. – O cholera! – wykrzyknął nagle Bill. – Zapomnieliśmy się zatrzymać i poszukać bocznego lusterka – powiedział. – No cóż, możemy to zrobić w drodze powrotnej – dodał. Wryło mnie. Byłam tak pochłonięta myślami o tym, żeby tylko jakoś się dostać do San Francisco, że w ogóle nie przyszło mi do głowy, że będziemy musieli jeszcze przemierzyć tą kupą złomu pół kraju w drodze powrotnej do domu. Zaczęłam coś o tym wspominać, ale Bill jakby czytał mi w myślach. – Nawet nie chcę o tym słyszeć. Masz siedzieć i myśleć o swoim odczycie – powiedział. – Po tym, co przeszliśmy, oby ta prezentacja była dobra. W porównaniu z wydarzeniami na drodze sama konferencja nie dostarczyła wielkich wrażeń, a gdy tylko dobiegła końca, udaliśmy się w drogę powrotną do Atlanty, tym razem autostradą I10, a następnie I-20, prowadzącymi przez Arizonę, Nowy Meksyk i (bezmapny) Teksas. Każdego dnia Bill stwierdzał, że to piękny zakątek kraju, a ja mu przytakiwałam. Zanim dotarliśmy do Phoenix, Teri była już na powrót sobą, a przeszłość zostawiliśmy w tyle. Po późnym powrocie do Atlanty odstawiłam vana do wypożyczalni, kluczyki wrzuciłam do automatu i poszłam. Nie minął miesiąc, a każdy administrator na kampusie pałał wściekłością do mnie. Mówiłam, że w chwili wypadku to ja siedziałam za kółkiem, i zapewniałam ich o moim całkowitym braku wyrzutów sumienia, utrzymując, że byłam zbyt wdzięczna, że żyję, żeby doszukiwać się dziury w całym, bez względu na to, jaki to cud ocalił nam życie. Nie załapali i w końcu przestałam mieć nadzieję, że załapią. Była tylko jedna osoba, która załapała, która wszystko łapała, a ja wreszcie w pełni zrozumiałam, jaką cholerną szczęściarą jestem, mając ją u boku.

11 MAŁE MIASTECZKO o nazwie Sitka jest prawdopodobnie najbardziej gościnnym miejscem na Alasce. Znajduje się na zwróconej w kierunku Zatoki Alaska Wyspie Baranowa i dzięki ciepłym prądom Oceanu Spokojnego utrzymuje się tam łagodny klimat. Średnia miesięczna temperatura nigdy nie spada poniżej zera, tworząc dobre warunki życia dla swoich kilku tysięcy mieszkańców. W Sitka niewiele się dzieje, nie licząc tych kilku dni w roku 1867, kiedy na chwilę miasteczko skupiło na sobie uwagę całego świata. To właśnie w Sitka miał miejsce bogaty w ceremoniały Zakup Alaski, w którym uczestniczyli dyplomaci rosyjscy (reprezentujący stronę sprzedającą) i amerykańscy (jako nabywcy). Świętowali traktat ratyfikowany przez Senat Stanów Zjednoczonych, na mocy którego za cenę dwóch centów za akr Stany zakupiły ponad milion kilometrów kwadratowych nowego terytorium. Łączna kwota, jaka przeszła z rąk do rąk, to jest 7 milionów dolarów, dla przeciętnego Amerykanina żyjącego w zgliszczach niedawnej wojny secesyjnej była astronomiczną sumą. Zdania były podzielone: zwolennicy Zakupu twierdzili, że następnym strategicznym krokiem jest aneksja Kolumbii Brytyjskiej, natomiast przeciwnicy lamentowali, że Stany tylko obciążyły się dodatkowym niezamieszkanym terenem do zaludnienia. W powojennej Ameryce traktat stanowił również teatr eskapizmu, w którym odgrywała się kolejna bitwa między siłami dobra i zła, ale tym razem gdzieś daleko, na obcej ziemi. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku w Sitka rozegrał się inny dramat, jednak nie zakończył się on podpisaniem traktatu między państwami, tylko wojną między gatunkami. Drzewa kochają Sitka. Długie, pogodne lata i łagodny klimat sprawiają, że Wyspa Baranowa jest świetnym miejscem do życia i wegetacji, mimo iż chłodne i ciemne zimy nie pozwalają roślinom na zbytni rozrost. Można tu spotkać świerk sitkajski, olszę sitkajską, jesion sitkajski i wierzbę sitkajską, a wszystkie te gatunki zostały odkryte podczas wypraw badawczych w regionie. Te sitkajskie drzewa z powodzeniem skolonizowały Kolumbię Brytyjską, razem ze stanami Waszyngton, Oregon i Kalifornia. Mimo to pozostały skromnymi drzewami. W szczególności wierzba sitkajska nie jest imponującą rośliną. Maksymalnie osiąga siedem metrów wysokości, więc nie można nazwać ją leśnym gigantem. Ale wierzba sitkajska, tak jak i wszystkie rośliny, kryje w sobie dużo więcej, niż mogłoby się zdawać. Gdy przechodzimy przez gaj eukaliptusowy, zalewa nas fala niezwykłego zapachu, cierpkiego i ostrego, ale i nieco mydlanego. To, co czujemy, jest w istocie wytworzoną i wydzielaną przez drzewa lotną substancją chemiczną, a mówiąc dokładniej „lotnymi związkami organicznymi”, w skrócie LZO. LZO są syntezowane na „drugorzędne” związki, co oznacza, że nie stanowią źródła substancji odżywczych, a więc sprawują drugorzędną rolę w stosunku do podstawowych funkcji życiowych. LZO mają wiele zastosowań, które znamy, a także prawdopodobnie całą masę takich, o których nic nie wiemy. Eukaliptus wydziela LZO

jako część swojej ochrony antyseptycznej, utrzymując przy życiu poranioną korę oraz liście i chroniąc je przed zakażeniem. Większość LZO nie zawiera azotu, a więc ich produkcja kosztuje roślinę stosunkowo mało, przez co nie są też dla niej zbyt cenne. Nie ponosi tak naprawdę żadnych konsekwencji wydzielania ich w ogromniej ilości, wypełniając las charakterystycznym eukaliptusowym zapachem, który jest wyczuwalny dla człowieka. Dla porównania, przeważająca większość wydzielanych przez drzewa LZO nie jest wyczuwalna dla człowieka, ale to nic, gdyż nie po to są wytwarzane. Produkcja LZO w lesie zwiększa się i zmniejsza, ponieważ każdy LZO może być uruchomiony i wyłączony na dany znak. Jednym z takich sygnałów jest kwas jasmonowy, wytwarzany w znacznej ilości, gdy roślina jest ranna. W toczącej się od czterystu milionów lat wojnie między roślinami a owadami obie strony konfliktu poniosły straty. W 1977 roku uniwersytecki las badawczy w hrabstwie King w stanie Waszyngton spustoszył atak owadów. Szarżą dowodziły gąsienice, brutalni i nienasyceni wojownicy, którzy byli w stanie całkowicie pozbawić liści kilkanaście drzew i dużo więcej śmiertelnie zranić, zanim wywołały katastrofę w lokalnej populacji drzew należących do wielu szerokolistnych gatunków. Wszyscy wiemy, że można przegrać bitwę, a mimo to wygrać wojnę, i nigdzie to powiedzenie nie jest prawdziwsze niż na kartach historii drzew. W 1979 roku w laboratorium Uniwersytetu Stanowego w Seattle badacze, uważnie obserwując rozwój wydarzeń, karmili gąsienice liśćmi drzew, które przeżyły atak. Zauważyli, że te gąsienice rozwijały się znacznie wolniej i słabiej niż normalnie, a już na pewno nie tak dorodnie, jak żerując na tych samych drzewach dwa lata wcześniej. Mówiąc prościej, w tych liściach znajdowały się jakieś odrażające dla gąsienic substancje chemiczne. Jednakże najbardziej interesującym zjawiskiem było to, że liście rosnących cały kilometr dalej zdrowych wierzb sitkajskich – które nie zostały wtedy zaatakowane – były dla gąsienic równie niestrawne. W istocie, kiedy zaczęto je karmić liśćmi tych odległych drzew, stały się tak samo słabowite i chorowite, a co za tym idzie – całkowicie niezdolne do zniszczenia lasu, tak jak to miało miejsce tuż za wzgórzem jedyne dwa lata wcześniej. Naukowcy wiedzieli o systemie sygnalizacji korzeniowej między rosnącymi obok siebie drzewami, ale te dwie grupy wierzb sitkajskich były od siebie zbyt oddalone, by jakakolwiek podziemna rozmowa była między nimi możliwa. Nie – to jakiś nadziemny sygnał musiał zostać wysłany i odebrany. Naukowcy doszli do wniosku, że po tym, gdy liście zostały ranne po raz pierwszy, roślina zaczęła napełniać je trucizną na gąsienice, której produkcja uruchomiła też wytwarzanie LZO. Postawiono również hipotezę, że LZO musiały przebyć przynajmniej kilometr, gdzie zostały odebrane jako sygnał SOS przez inne drzewa, które z kolei prewencyjnie napełniły swoje liście trucizną na gąsienice. W ciągu całej dekady lat osiemdziesiątych z powodu tych trucizn gąsienice pokolenie za pokoleniem umierały straszną głodową śmiercią. Rozgrywając tę partię tak długo, drzewa w końcu zdołały przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Na podstawie wieloletnich obserwacji naukowcy byli przekonani, że nadziemna sygnalizacja między drzewami była najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem tej sprawy. Wiedzieli, że drzewa to nie ludzie i nie mają uczuć. Dla nas. Nie dbają o nas. Ale może dbają o siebie. Może w sytuacji kryzysowej troszczą się o siebie. Eksperyment z wierzbą sitkajską to piękny, genialny kawał roboty, który wszystko zmienił. Był tylko jeden problem: musiało minąć ponad dwadzieścia lat, by ktokolwiek w to uwierzył.

12 UDAWAŁO MI SIĘ ZASYPIAĆ, ale nie mogłam spać. Wczesną wiosną 1999 roku przez kilka tygodni zdarzało mi się czasem budzić o wpół do trzeciej w nocy i coraz bardziej niepokoić się swoją niezdolnością do ponownego zaśnięcia. Bill wspaniale dawał sobie radę z prowadzeniem laboratorium, a każdy eksperyment działał jak w zegarku, co było tym bardziej frustrujące, że jeden po drugim odrzucano wszystkie moje wnioski grantowe. Aby uzyskać aprobatę, wniosek musi przejść surową ocenę recenzentów. W swojej ocenie recenzenci biorą pod uwagę „dorobek”, a więc liczbę ważnych odkryć płynących z poprzednich umów. Z tego względu początkujący naukowiec jest na gorszej pozycji startowej. Oprócz tego nierzadko zdarza się, że pod przykrywką oceny recenzent maskuje swoje osobiste bolączki. Zdarzało mi się otrzymywać informację zwrotną w stylu: „recenzent z zaniepokojeniem zauważa, że rzekome kwalifikacje aplikantki zostały uznane za wystarczające do przyznania jej tytułu przez tę samą instytucję, która poświadcza jego własne kwalifikacje” czy inne niepotrzebne sączenie jadu. Podczas konferencji w San Francisco, na którą dojazd prawie kosztował nas życie i na której zaprezentowałam swoją koncepcję na temat roślin i absorpcji wody, pewien rozwścieczony naukowiec wyższej rangi (który kilka lat później okazał się jednak miłą osobą), stanął na składanym krzesełku, krzycząc: „Nie wierzę, że pani to mówi!”, kiedy próbowałam prowadzić prezentację. Zaszokowana i zmieszana wyjąkałam do mikrofonu: „Z panem jest coś nie w porządku”, co bynajmniej nie poprawiło ogólnej atmosfery. Szczerze mówiąc, problem zaczął się już kilka lat wcześniej. Podczas przerwy od pisania rozprawy złożyłam wizytę nowej wykładowczyni, której przyjazdu długo wyczekiwałam, a to z powodu jej wyjątkowego doświadczenia z zakresu paleobotaniki. Pomogłam jej rozpakować, posegregować, skategoryzować i przechować jej duży zbiór skamielin. Te kawałki skał zawierały ślady najwcześniejszych ziemskich kwiatów. Narażając się na spore ryzyko, zebrała je w dżunglach rosnących w okolicach Bogoty w Kolumbii. Osady miały 120 milionów lat, a moja koleżanka planowała wydobyć z nich maleńkie ziarnka pyłku i zarodniki paproci zebrane pod skamieniałymi płatkami. Po zbadaniu pod mikroskopem miała drobiazgowo opisać kształt każdego ziarenka, jakie udało jej się odnaleźć, i wynotować różnice w ich ilości na poszczególnych skalnych próbkach. Przy pomocy w ten sposób stworzonych statystyk chciała następnie ustalić, jak obecność kwiatów miała się do zmian w populacji paproci, a także zmierzyć stopień zacienienia w podszyciu leśnym, gdzie została wzniecona rewolucja botaniczna. Próbki skał były wyszczerbione, kruche i tak ciemne, że zastanawiałam się na głos, czy może wciąż nie zawierają wystarczającej ilości organicznego węgla, by dało się go mierzyć spektrometrem masowym. Przeprowadziłam kilka testów i okazało się, że węgla było wystarczająco dużo – co więcej – było go tyle, że wystarczało do przeprowadzenia nowego rodzaju analizy chemicznej, techniki, za której pomocą można ustalić stosunek proporcjonalny ciężkich atomów węgla do tych zwyczajnych, spotykanych na co dzień.

Nasze badania okazały się jednymi z pierwszych, które do analizy prastarych ziemskich skał wykorzystały datowanie metodą izotopu C14, i mimo że w dwa lata zdołałam zakończyć prace laboratoryjne, interpretacja danych i publikacja wyników zajęła mi całe sześć. Z tego względu pierwsze lata jako naukowca upłynęły mi na próbie przekonania całego świata, że do badania niespotykanych próbek użyłam nadzwyczajnej techniki, osiągając zaskakujące rezultaty za pomocą niekonwencjonalnych metod interpretacji. Wyszło to dziwnie, a ja naiwnie wierzyłam, że uda mi się porwać publiczność, która miała na koncie całe dekady więcej dorobku niż ja. Początki mojej kariery naukowej nosiły wszelkie znamiona długiego i powolnego procesu niechybnie zmierzającego ku naukowej katastrofie. Gdy spędzałam te wczesne lata na ciągłym waleniu głową w mur akademickiego sceptycyzmu, moje oszołomienie przerodziło się w świadomość, że aby przekonać masę krytyczną świata nauki, że wiem, co robię, potrzeba będzie wielu konferencji, całej masy korespondencji i wiele wysiłku włożonego w poszukiwanie intelektualnych bratnich dusz. Problem polegał na tym, że nie miałam już czasu. Kiedy skończyły się pieniądze, które politechnika przeznaczyła na rozruch mojego laboratorium, żeby móc dalej funkcjonować, zaczęliśmy przywłaszczać sobie znalezione w porzuconej i zakurzonej piwnicy odczynniki chemiczne, rękawice ochronne, probówki i wszystko, co nie było przybite gwoździem do ściany. Usprawiedliwienia w stylu „Przynajmniej to się komuś przydaje”, którymi się okłamywałam, przestawały brzmieć prawdziwie nawet w moich uszach, gdy w swojej desperacji zaczęliśmy przeczesywać śmietniki, kontenery do recyklingu, a na koniec laboratoria instruktażowe w budynkach wydziału inżynierii, które były tak dobrze we wszystko zaopatrzone, jak sobie tłumaczyliśmy, że nikt na pewno nie zauważy braku tego czy owego. Jako ostatnie skończyły się pieniądze na wypłaty dla Billa i mimo że zawsze udawał wielkie oburzenie i obrazę majestatu, kiedy jakiś student wreszcie zbierał się na odwagę i pytał go, czy „jest tym facetem, co mieszka w budynku wydziału”, cała sytuacja zaczęła już dawać się we znaki nam obojgu. Z początku Bill traktował swoją nowo nabytą nędzę jako swego rodzaju przygodę, tymczasową fazę cyganerii, ale w miarę upływu kolejnych miesięcy jej równie nędzny urok stracił swoją moc. Przez cały okres jego bezdomności odsuwałam od siebie poczucie winy za pomocą małych gestów, takich jak gotowanie mu codziennie kolacji, ale pod koniec było już jasne, że niszczę życie nam obojgu. Przechodziłam też przerażający kryzys egzystencjalny. Od dziecka pragnęłam być prawdziwym naukowcem, a teraz, gdy byłam tak blisko upragnionego celu, mogłam wszystko stracić. Pracowałam po godzinach, ale nieefektywna praca po nocach niewiele dawała. Chcąc sprawdzić, czy ktoś przez przypadek nie zostawił na noc włączonego światła, pewnego razu do mojego gabinetu wszedł stróż nocny. – Nieważne, jak bardzo będzie pani kochała swoją pracę, ona i tak nie odwzajemni tego uczucia – wymamrotał pod nosem na mój widok, kręcąc z dezaprobatą głową, gdy zamykał za sobą drzwi. Nie chciałam się z nim zgodzić, ale zaczynałam rozumieć, co miał na myśli. Koszmar, że stracę laboratorium, był tym straszniejszy, że stanowiło ono moje jedyne skonkretyzowane marzenie. W latach studenckich uczepiłam się myśli, że gdy tylko zostanę naukowcem z prawdziwego zdarzenia (co miało się objawiać w formie laboratorium z moim nazwiskiem na drzwiach), wszyscy uznają moje kwalifikacje, następnie oczywiście dokonam jakiegoś przełomu naukowego, a życie stanie się proste. To przekonanie nie odstępowało mnie również podczas studiów doktoranckich. Byłam

pewna, że na końcu drogi czeka mnie nagroda. Stąd też moje oszołomienie z powodu porażek we wczesnych latach mojej kariery. Po raz pierwszy w życiu targał mną głęboki niepokój, że moje kosmiczne przeznaczenie się nie dopełni, a nadzieje, jakie pokładały we mnie moje przodkinie – które zawsze wyobrażałam sobie po łokcie w ługu, piorące pościel – okażą się płonne. W te pełne niepokoju, bezsenne noce zaczynałam myśleć o tym biedaczynie, Świętym Szczepanie. O tym, jak natchniony Duchem Świętym chciał ewangelizować, ale nie dotarł nawet za bramę Jerozolimy, bo jego publiczność ukamienowała go na rogatkach miasta. Dosłownie kilka dni wcześniej został wybrany na jednego z siedmiu szczęśliwców, którzy mieli iść i głosić Słowo Boże. Czy wyjaśniono mu, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że rozwścieczy ludzi swoim nowym doniosłym spojrzeniem na świat? Oczywiście był niezrównanie pobożny i w ogóle, ale czy mimo to czasami nie czuł się trochę jak frajer? W Biblii wszędzie brakuje szczegółowych informacji. Czy wrodzony instynkt samozachowawczy Szczepana choć trochę nie kazał mu uciekać przed męczeństwem? Gdy ktoś rzuca w nas kamieniem, to czy instynkt nie mówi nam, byśmy się uchylili? Zakryli głowę rękami? Czy może po prostu zamykamy oczy i czekamy na pierwsze uderzenie w skroń? I skąd w ogóle brały się kamienie do kamienowania? Czy ludzie zbierali je po drodze na miejsce zbrodni? Ile kamieni potrzebował każdy rzucający? Czy kaci oglądali każdy, który znaleźli, odrzucając te, które nie spełniały jakichś określonych wymagań? Czy kobiety też rzucały, czy może tylko mizdrzyły się, trzymając się z boku, jak to przedstawił na jednym ze swoich płócien Rafael Santi? Pomyślałam o Szawle, członku starszyzny, który nadzorował cały ten makabryczny spektakl i który w końcu nawrócił się na wiarę Szczepana, zyskując niemałą sławę i przemierzając imperium jako Paweł, Apostoł Narodów, ale już po śmierci Szczepana. Podczas gdy mój umysł krążył dziko, zamknięty w błędnym kole podobnych myśli, stawałam się coraz bardziej nerwowa i nieznośnie obolała, najpierw w kolanach i łokciach, a potem w kostkach i ramionach. Siadałam na brzegu łóżka, masując sobie stawy i kołysząc się w przód i w tył przez jakieś pół godziny, a kiedy już nie wytrzymywałam, dzwoniłam do Billa. Przedpotopowy aparat wiszący na ścianie oficyny, która służyła mu za sypialnię, miał dzwonek, którego brzmienie przypominało staromodny alarm pożarowy, więc Bill odbierał telefon błyskawicznie, bardziej z potrzeby uciszenia go niż z niepokoju o mnie. – To już godzina czarownic? – zapytał, podniósłszy słuchawkę. – Nie czuję się najlepiej – odpowiedziałam drżącym głosem, który zdradzał szalejący we mnie lęk. – Brzmisz strasznie. Jadłaś coś po odwiezieniu mnie? – Wypiłam trochę Ensure – powiedziałam, a on westchnął z rezygnacją. Zapadła długa cisza. W końcu Bill jęknął i odezwał się znowu. – To chyba moment, w którym mówię ci, że wszystko będzie dobrze. Starałam się nie załamać. – A co, jeśli nie będzie? Co jeśli nigdy nie dostanę grantu? Co jeśli nie jestem wystarczająco inteligentna? Co jeśli wszystko stracimy? – mamrotałam zdenerwowana. – „Co jeśli”? Pieprzyć „co jeśli”. To cholernie nie pomoże! – zagrzmiał Bill. – Co jeśli nie dostaniesz grantu? Jeśli ostatnio nie robiłaś rachunków, to przypominam, że nie możesz mi już płacić mniej niż teraz. Co jeśli cię wyleją? Mamy pieprzone klucze do laboratorium. Jutro zrobię kopie. Zaczęły mnie nawiedzać dręczące podejrzenia, że nie musisz być tu zatrudniona, żeby

codziennie przychodzić do pracy. Po prostu wkładaj ten kostium Superwoman, czaruj na rozmowach kwalifikacyjnych i, na Boga, zabierz nas stąd w cholerę. Skoro raz nam się udało to badziewie zbudować, to uda się i drugi raz. Albo w nocy po prostu zwiniemy obóz i znikniemy. W innym mieście ty będziesz grać na katarynce, a ja w stroju boja hotelowego będę zbierał od przechodniów monety do puszki. Teraz zaśmiewałam się słabo, uspokojona jego napomnieniami. Znowu zapadła dłuższa cisza. – Zrobimy sobie wieczorek czytelniczy z Księgą Marcie? – zaproponowałam. – Nareszcie mówisz z sensem – zgodził się Bill, a ja wyciągnęłam spod łóżka opasłe tomiszcze, które otworzyłam na losowej stronie. Jedną z moich ostatnich magistrantek nazwaliśmy „Marcie” na cześć jej ulubionej bohaterki Fistaszków. Ostatecznie jednak okazała się bardziej podobna do Peppermint Patty, a to dlatego, że z równie pogodną rezygnacją podchodziła do wszystkich tych trójek z minusem, które ciągle dostawała. Marcie niedawno bez wielkich dramatów odeszła z laboratorium, zdecydowawszy, że nie będzie poprawiała swoich prac na tyle, by uzyskać zaliczenie. Na odchodne zostawiła nam prezent w postaci wstępnej wersji swojej „pracy dyplomowej”, która z powodu licznych poprawek rozrosła się do monstrualnych rozmiarów, a ja upierałam się, że była zwiastunem nowego stylu pisarskiego. Wszystko w niej było absurdalne, począwszy od wyboru czternastopunktowej czcionki Palatino, a skończywszy na przypadkowym zbindowaniu niektórych stron do góry nogami. Kiedy przeczekiwaliśmy z Billem moją bezsenność, odczytałam trzy akapity z dzieła Marcie, a potem fragment Finneganów trenu. Następnie poprosiłam Billa, by rozpoznał, który fragment skąd pochodzi, uzasadniając swoją odpowiedź przy użyciu narzędzi analizy tekstu. Poprzedniej nocy zestawiłam część Księgi Marcie poświęconą metodologii ze słynnym monologiem Lucky’ego z Czekając na Godota. Przeczuwając nadejście osobliwego katharsis, które wynika z udziału w jakimś nikczemnym spisku, prowokowaliśmy się nawzajem z Billem naszą udawaną erudycją. Ostatnimi czasy te nasze długie, kpiarskie rozmowy telefoniczne stały się jedyną rzeczą, która była w stanie zaprząc do czegoś moje pędzące myśli, dzięki czemu mogłam zasnąć. Przerwa w rozmowie zmieniła się w dłuższą chwilę ciszy, a kiedy wyjrzałam przez okno, nie dostrzegałam żadnych oznak zbliżającego się świtu. Zerknęłam na zegar. – Wow, czwarta rano i chyba mamy to. Nowy rekord – powiedziałam, czując, że lęk osłabł. – Wiesz, która część tego tu jest dla mnie najgorsza? Otóż najgorsze jest to, że jestem pewien, że nie pozwalasz Rekinowi spać, do cholery – ubolewał Bill. Spojrzałam na Rebę, która rzeczywiście leżała w swoim koszyku w nogach łóżka, rozbudzona i cicho pilnująca. Nastąpiła kolejna dłuższa chwila milczenia. – Chryste, czemu nie pójdziesz z tym do lekarza czy coś?! – zapytał Bill prawie miękko. Zbyłam jego poradę śmiechem. – Zero kasy, zero czasu, a poza tym po co? – odparłam. – Żeby usłyszeć, że powinnam zmniejszyć poziom stresu? – Żeby ci przepisał cholerny prozac. – Nie… nie potrzebuję prozacu – powiedziałam. Odpowiedź Billa była błyskawiczna.

– To go nie bierz. Oddaj jakiemuś bezdomnemu, który mieszka w twoim laboratorium. Zalała mnie nagła fala poczucia winy, bo to było jak dotąd najbardziej wyraźne przyznanie się Billa do tego, że jest nieszczęśliwy. – Pomyślę o tym – obiecałam. Przysłoniłam dłonią słuchawkę, żeby nie usłyszał słów, które same cisnęły mi się na usta. W końcu niektóre z nich dopuściłam do głosu i powiedziałam miękko: – Dziękuję, że odebrałeś. – Za to mi płacisz tę tłustą pensyjkę – odparł Bill i się rozłączył. *** Nasza sytuacja rzeczywiście się poprawiła. Pół roku później wynajęliśmy vana do przeprowadzek, zapakowaliśmy do niego sprzęt laboratoryjny, Rebę posadziliśmy w szoferce, dla odmiany zapięliśmy pasy i ruszyliśmy na północ do Baltimore. Załatwiłam nam obojgu robotę na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa i przekonałam obie uczelnie, że większy sens ma przeniesienie przyrządów laboratoryjnych niż wyrzucanie ich. Po przeprowadzce poszłam za radą Billa i umówiłam się na wizytę lekarską. Trafiłam w odpowiednie leki i zaczęłam regularnie sypiać i zdrowo jeść, nabierając sił. Bill rzucił palenie. Oboje dalej pracowaliśmy, dalej waliliśmy w różne drzwi i wierzyliśmy, że w końcu będą musiały zacząć się przed nami otwierać. Miłość i nauka są do siebie podobne pod tym względem, że nigdy nie idą na zmarnowanie. Opuszczałam Atlantę z większą wiedzą, niż kiedy do niej przyjeżdżałam. Po dziś dzień wystarczy, że zamknę oczy, by przywołać słodki zapach skruszonego liścia drzewa kauczukowego, tak ostrego, jakbym trzymała ten liść w dłoni. Wskażcie na którykolwiek znajdujący się w moim laboratorium przedmiot, a ja z dokładnością do centa powiem wam, ile za niego zapłaciłam i która firma sprzedaje najtańszą jego wersję. Potrafię tak wyjaśnić zjawisko „dźwigu hydraulicznego”, że każdy student od razu ją zrozumie. Wiem, że w wodach glebowych Luizjany jest więcej deuteru niż w wodach glebowych Missisipi, choć nie do końca jeszcze wiem dlaczego. A ponieważ znam transcendentalną wartość lojalności, byłam w miejscach, do których bez niej dostać się nie można.

1 PRZEZ KILKA MILIARDÓW LAT lądy Ziemi były całkowicie jałowe. Nawet po tym, kiedy w oceanach zaczęło kwitnąć życie, nie ma żadnego dowodu na jego ówczesne istnienie na lądzie. Podczas gdy na dnie morskim roiło się od trylobitów, na które polowały Anomalocaris – czyli owady morskie o podzielonym na segmenty ciele, wielkością przypominające labradory – na lądzie nie było nic. Gąbki, mięczaki, ślimaki, koralowce i egzotyczne liliowce pływały sobie przy brzegach i w głębinach – a na lądzie ciągle nic. Pojawiły się pierwsze żuchwowce i bezżuchwowce, które przekształciły się w ościste formy, które dziś znamy – a na lądzie ciągle nic. Musiało minąć jeszcze sześćdziesiąt milionów lat, zanim na lądzie pojawiły się bardziej złożone formy życia niż kilka komórek sklejonych razem w szczelinie skalnej. Jednak gdy już pierwsza roślina zdołała się jakoś dostać na ląd, wystarczyło jeszcze tylko kilka milionów lat, by wszystkie kontynenty się zazieleniły, najpierw od mokradeł, a następnie od lasów. Trzy miliardy lat ewolucji wydały na świat tylko jedno stworzenie zdolne cofnąć ten proces i sprawić, by nasza planeta stała się znacznie mniej zielona. Urbanizacja dekolonizuje tereny, które roślinom z takim trudem udało się podbić czterysta milionów lat temu, a które teraz na powrót stają się pustynną, jałową ziemią. Szacuje się, że powierzchnia obszarów zurbanizowanych w Stanach Zjednoczonych ma się podwoić w ciągu następnych czterdziestu lat, zajmując miejsce lasu chronionego o łącznej powierzchni wielkością odpowiadającej Pensylwanii. W krajach rozwijających się procesy urbanizacyjne przebiegają jeszcze szybciej, swoim zasięgiem obejmując większe połacie ziemi i większą populację ludzi. Na kontynencie afrykańskim co pięć lat jeden las o powierzchni Pensylwanii jest przekształcany w teren miejski. Na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych miastem najuboższym w drzewa jest Baltimore, którego stosunkowo wilgotny klimat sprzyjał niegdyś powstaniu gęstych lasów. W Baltimore mniej więcej jedno drzewo przypada na pięciu mieszkańców. Obserwując je z kosmosu, tylko na około trzydziestu procentach Baltimore City da się zauważyć ślady zieleni, a resztę pokrywa asfalt. W dniu, w którym przyjechaliśmy tu z Billem, dostałam bezzaliczkowy kredyt hipoteczny i kupiłam stary dom szeregowy w pobliżu kampusu. Bill wprowadził się na strych i szybko odzwyczaił się od spania w budynkach publicznych. Wyjazd z Georgii, miejsca, w którym tyle się oboje nauczyliśmy, miał słodko-gorzki smak, ale podobnie jak pierwsze rośliny lądowe, i my potrzebowaliśmy nowego terenu, by rozwinąć skrzydła. I tak oto zdecydowaliśmy, że ten kawałek gołej skały będzie teraz naszym domem.

2 NAPRAWDĘ MYŚLISZ, ŻE TO NIELEGALNE? – zapytałam Billa przez CB-radio. – Chryste, nie wiem! Hm, rozważmy to na publicznym paśmie fal ultrakrótkich – głos Billa był kryształowo czysty, co wcale nie dziwiło, skoro jechał tuż przede mną. Wracaliśmy właśnie do naszego nowego domu w Baltimore po krótkiej wizycie w Cincinnati, a jedno z nas siedziało za kółkiem furgonetki U-Haul. – Po prostu głośno myślę – zadumałam się. – Przed nami przynajmniej osiemset kilometrów, a jeśli po drodze zatrzyma nas policja i zauważy, że wieziemy sprzęt laboratoryjny za setki dolarów ze stempelkiem „Własność Uniwersytetu w Cincinnati”, nasze prawa jazdy z Maryland mogą być niewystarczającym dowodem na to, że sprzęt należy do nas. – A nie masz czasem przy sobie kopii testamentu Eda, w której jak byk stoi, że „Będąc w pełni władz fizycznych i umysłowych, niniejszym przekazuję całą zawartość mojego laboratorium, tę skażoną, jak i tę nieskażoną, mojej wnuczce-naukowcowi, by po stokroć pomnożyła moje osiągnięcia”? Szczerze mówiąc, Bill cieszył się z tej konwersacji, a ja wcześniej otrzymałam ścisły rozkaz, by nie przerywać paplaniny, jako że okazało się, że radio w jego samochodzie nie działa. – Nie, nie mam, a poza tym nie sądzę, by chciał cokolwiek spisywać – odpowiedziałam z namysłem. – Może to po prostu moja paranoja – dodałam. – W końcu który glina pomyśli, że planujemy zbrodnię przy użyciu garści zlewek? I jaka to niby miałaby być zbrodnia? – Nie wiem, głupolu. Może tak na początek miałyby posłużyć do ceremonii inauguracji dziesięciotysięcznego laboratorium metamfetaminy w Wirginii Zachodniej? – Bill zaimponował mi swoją światowością. Nie wyczułam od niego zbyt wiele wsparcia, co było dziwne, biorąc pod uwagę, że zabierał sprzęt równie chętnie jak ja. Czyż nie przepakowywał trzykrotnie furgonetki, za każdą zmianą konfiguracji wciskając do niej więcej pudeł? – Słuchaj, masz rację. Musimy się skupić na naszej nagrodzie i pamiętać, że całe to gówno było za darmochę – powiedział, wyjaśniając sytuację na gruncie moralnym. Następnego dnia kontynuowaliśmy nasze prace nad przekształceniem ogromnej piwnicznej sali w budynku wydziału geologii Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w imponujące laboratorium, którego budowę rozpoczęliśmy latem 1999 roku, tuż po naszej przeprowadzce do Baltimore. W przerwach między pracami budowlanymi nawiedzaliśmy wszystkie krajowe konferencje biologiczne, ekologiczne, geologiczne i całą resztę w celu promowania mojego nazwiska i ogólnie naszego laboratorium. W trakcie przechadzki po hali ekspozycyjnej na konferencji Amerykańskiego Towarzystwa Geologicznego w Denver na jesieni 1999 roku wpadliśmy na mojego ulubionego „akademickiego wujka” Eda, który szukał właśnie czegoś na prezent urodzinowy dla żony. Nie widziałam go już od jakiegoś czasu, troszkę posiwiał, ale wciąż był tak samo ojcowski. Gdy podeszłam, żeby się przywitać, przerwał to, co akurat robił, i mocno

mnie wyściskał. Ed robił doktorat razem z moim promotorem (stąd tytuł „wujka”) i był jednym z naukowców, którzy ustalali fluktuacje poziomu morza w ciągu eonów. On i jego zespół przeanalizowali całe tysiące maleńkich skorupek pozostawionych przez jeszcze mniejsze żyjątka, które żyły i umierały na powierzchni oceanów. Prace rozpoczęły się w latach sześćdziesiątych i zakończyły się opracowaniem metody, za której pomocą skład chemiczny skorupki mógł posłużyć do ustalenia wielkości pokrywy lodowej na biegunie północnym, a to na podstawie serii nieoczekiwanych związków pośrednich. Gdy lata arktyczne są zimne, śnieg, który pada zimą, nie topi się, ale nawarstwia i ubija się, aż w końcu z jego dna są wypychane olbrzymie lodowe jęzory. Ślady takich rozłożystych jęzorów można znaleźć nawet w Illinois, co pozwala na dyskusję, czy ciągłe zimne lata byłyby w stanie doprowadzić do powstania „Ziemi-śnieżki”, pokrytej lodem od bieguna do bieguna. Ponieważ opady atmosferyczne zaczynają się od parowania, Ziemia przykryta ogromnymi połaciami polarnego lodu to także Ziemia z mniejszą powierzchnią oceanów, co wystarczyłoby do zmniejszenia poziomu morza o wiele metrów. Przy tak cofniętych oceanach odsłania się więcej lądu, a przed roślinami, zwierzętami i ludźmi otwiera się nowy rynek nieruchomości. Zbiorniki wodne, które od tysięcy lat oddzielały od siebie różne gatunki zwierząt, wysychają i wszystko zaczyna się ze sobą mieszać. Lodowy świat jest nowym wspaniałym światem pełnym lądów do podbicia i równowagi sił, której można rzucić wyzwanie. Ed i jemu współcześni ośmielali się twierdzić, że to ogrzewanie i schładzanie następowało cyklicznie, ale żałowali, że każde kolejne pokolenie lodu zacierało ślady po wcześniejszym, zmuszając ich do poszukiwania innych sposobów na ustalenie historii Ziemi sprzed ostatniej bezkresnej zimy. Na dnie naszego powiększającego się i cofającego oceanu zbierają się puste skorupki po malutkich organizmach, które wiodły swoje krótkie życie na jego powierzchni, a wiertła szukające ropy odkrywają warstwy skalne z tymi skamieniałymi skorupkami. Każda z tych skorupek kąpała się w oceanie i wodzie, która została po ustąpieniu lodu. W tym czasie skład chemiczny oceanu odcisnął się na składzie chemicznym skorupki, co pozwoliło na wysnucie teorii, że analiza skamieniałych skorupek naświetla historię globalnego lodu – czyli okresów zlodowacenia. Ed przez dziesiątki lat opracowywał swój wycinek tej teorii, która z nieprawdopodobnej fantazji przekształciła się w niezaprzeczalny fakt i dziś można ją znaleźć w każdym podręczniku do wstępu do geologii. Do swoich badań Ed urządził duże laboratorium pełne nowoczesnego sprzętu, a przez „nowoczesny” mam tu na myśli „nowoczesny jak na lata siedemdziesiąte”. Ed zapytał mnie, co ostatnio porabiam, a ja odpowiedziałam, że buduję nowe laboratorium przy Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. Poznałam go z Billem, którego nie bardzo pamiętał z Berkeley. Wiedziałam, że od czasów naszego ostatniego spotkania awansował na dziekana, i zapytałam, czy mu się to nowe stanowisko podoba. – Nie – odpowiedział, przeglądając tackę kamieni szlachetnych. – Wraz z końcem roku akademickiego przechodzę na emeryturę. Mimo że miał już ponad siedemdziesiąt lat, i tak byłam zaszokowana tym oświadczeniem, jako że sama nie byłam gotowa na pożegnanie pokolenia moich mentorów. Zastanawiałam się, co też Klub Starszych Panów będzie o mnie mówił, kiedy zabraknie moich nielicznych sojuszników takich jak Ed, by mnie bronić za zamkniętymi drzwiami. – Co się stanie z twoim laboratorium? – pytałam go, wciąż nie dowierzając.

– Będzie w nim klaster komputerowy dla świeżo zatrudnionego geofizyka – odpowiedział. – Wszystkie moje rzeczy pójdą prosto na śmietnik. A co, chcesz coś z niego? Krew uderzyła mi do głowy. Spojrzałam na Billa, któremu lekko opadła szczęka. W następnym tygodniu wsiedliśmy w mój samochód i pojechaliśmy do Ohio. W Cincinnati wypożyczyliśmy furgonetkę na podróż powrotną. Było wtorkowe przedpołudnie, gdy spotkaliśmy się z Edem przed wejściem do budynku, w którym mieściło się jego laboratorium. Zaprowadził nas do środka, gdzie wszystkim nas przedstawiał, z dumą podkreślając, że zna mnie, odkąd byłam studentką pierwszego roku, a teraz stałam się naukowcem dokonującym wielkich rzeczy i że przyjechałam po jego sprzęt, bo był zbyt wartościowy, żeby go wyrzucać. Opowiedział im o mnie historie, które powtarzał za każdym razem, gdy się widzieliśmy, i które prawdopodobnie opowiadał też, kiedy mnie nie było. Opowiedział o tym, jak napisałam do niego długi list po przeczytaniu jednego z jego artykułów, w którym prosiłam o szczegóły eksperymentów i o „taśmę z wpadkami”. Opowiedział o wyjeździe na praktyki, podczas którego spałam w samochodzie, bo nie chciałam marnować cennego światła dziennego na rozstawianie namiotu. Powiedział im, że byłam najciężej pracującą studentką, jaką kiedykolwiek spotkał, i że od pierwszej chwili wiedział, że jestem wyjątkowa. Przez cały czas miałam zwieszoną głowę, żeby nikt nie zobaczył mojego zawstydzonego uśmiechu, i eksperymentowałam ze staniem na jednej nodze, czekając, aż skończy opowiadać. Kiedy skończył mówić, uniosłam głowę, spojrzałam na niego i powiedziałam „dziękuję”. A potem skrzywiłam się, widząc, jak ludzie, których mi po kolei przedstawiał, mierzą mnie wzrokiem od stóp do głów, a każdy miał znajome spojrzenie mówiące: „Ona? Nie może być, to chyba jakaś pomyłka”. Publiczne i prywatne organizacje na całym świecie badają mechanizmy seksizmu w świecie nauki, dochodząc do wniosku, że są one złożone i spowodowane wieloma czynnikami. W moim skromnym doświadczeniu seksizm był czymś bardzo prostym: ciężarem zbiorczym ciągłego powtarzania, że absolutnie nie możesz być tym, kim jesteś. – Ale nie wyświadczasz sobie cholernej przysługi, chodząc w kucykach i poplamionych podkoszulkach – przypomina mi Bill za każdym razem, gdy przyjmuję pozę skrzywdzonej, a ja muszę przyznać mu rację. Ed zaprowadził nas do piwnicy i otworzył przed nami swoje laboratorium. Jasno było widać, że od lat nie przeprowadzano tu żadnych eksperymentów, jednak sala miała przeszło trzysta metrów kwadratowych powierzchni. Była wypełniona zakurzonymi przyrządami i pokaźnymi zapasami. Bill stanął w jednym z kątów, a wyraz jego twarzy mówił mi, że w myślach porównuje rozmiar laboratorium do rozmiaru furgonetki. Wiedziałam, że jego pierwszym impulsem będzie po prostu przenieść zawartość z jednego do drugiego, a ja będę się musiała bardzo natrudzić, aby przekonać go, żeby coś zostawić, nawet szufladę pełną zużytych zatyczek do uszu. – No cóż, lepiej od razu nam powiedz, z czym jest ci się szkoda rozstawać. – Mój umysł kipiał chciwością, przez co trudno mi było brzmieć dyplomatycznie. Ed się uśmiechnął. – Wiesz, ja już nawet nie pamiętam, do czego służą niektóre z tych rzeczy. Facet, który dla mnie pracował – genialny gość – miał na imię Henrik – szkoda, że go nie poznałaś – większość przyrządów zrobił dla mnie na zamówienie. Pracowaliśmy razem przez trzydzieści lat. Trzy lata temu przeszedł na emeryturę i teraz mieszka w Chicago, ale możesz się z nim skontaktować, jeśli

będziesz miała z czymś problem. Nawet fabryczne rzeczy musiał trochę po swojemu podrasować. A miał tylko jedną rękę. Zapadła dłuższa cisza, którą w końcu przerwał Bill, unosząc obie ręce w stronę sufitu. – Dobry Boże, chcesz powiedzieć, że był kaleką? Jeśli jest coś, czego nie toleruję w laboratorium, to jest nią obecność jakiegoś dziwadła! Ohyda! – huknął. W ciągu tych kilku dziwnych minut, które potem nastąpiły, Ed odwrócił się do mnie i posłał mi spojrzenie mówiące: „Skąd ty wytrzasnęłaś tego kolesia?”. Stałam tak sparaliżowana, z przyklejonym do twarzy pogodnym uśmiechem, jak to miałam w zwyczaju przy podobnych okazjach. Ed pokręcił głową i spojrzał na zegarek. – Muszę wracać do biura dziekana – powiedział. – Jakby co, chłopaki z administracji mogą wam pomóc w dźwiganiu cięższego sprzętu. Zajdźcie do mnie do gabinetu, gdy już skończycie z pakowaniem – sekretarka na górze powie wam, gdzie urzęduję. Wyciągnął z teczki krawat, włożył marynarkę i wyszedł. Spojrzeliśmy z Billem na siebie, nasze oczy się spotkały. Wyszczerzyłam się do niego w uśmiechu. – Ciebie nie można wszędzie zabierać – westchnęłam. Billowi brakuje części prawej dłoni, która też jest jego dominującą dłonią. Z jakiegoś powodu ludziom pracującym z nim zauważenie tego zabiera całe lata – jeśli w ogóle to dostrzegają. Ponieważ skóra jego dłoni jest cała pokryta bliznami, jasne jest, że się taki nie urodził, tylko kiedyś stracił jej kawałek. Musiał być wtedy bardzo mały, bo nie pamięta tego zdarzenia. Myślę, że jedynymi ludźmi, którzy wiedzą, co tak naprawdę się stało, są rodzice Billa, ale w ogóle nie chcą o tym mówić. W żyłach jego mamy płynie szwedzka krew, więc cały ten brak informacji wcale mnie nie dziwi. Bill potrafi zdziałać więcej swoimi jedną i trzy czwarte dłoni niż większość ludzi dwiema, więc jedyne momenty, kiedy nieszablonowa natura jego kończyny daje o sobie znać, to takie, które celują w komizm sytuacyjny. Doświadczam chwil pokręconej wesołości, gdy daję komuś do zrozumienia, że Bill ucierpiał na skutek nieudanego eksperymentu laboratoryjnego, a jedną z jego ulubionych rozrywek jest zachodzenie od tyłu studenta, który akurat pracuje z ostrym skalpelem w ręce i burknięcie ofierze przez ramię: „Uwaga na paluchy!”. Wnieśliśmy kartonowe pudła i rolki folii bąbelkowej, które przywieźliśmy ze sobą, a następnie przesunęliśmy meble, by zrobić miejsce na pakowanie tego, co chcieliśmy zabrać. Ustaliliśmy, że Bill zajmie się rozkładaniem na części większych przyrządów, a ja będę sortować mniejsze rzeczy, owijać wszystko folią i pakować do pudeł. Pracowaliśmy całymi godzinami, skupiając się w pierwszej kolejności na ewidentnie użytecznym dla nas towarze: nieotwartych pudełkach rękawiczek, kolbach na wymiar, niezależnych transformatorach, pompkach, źródłach zasilania. Następnie zajęliśmy się rzadko używanym, lecz drogim sprzętem, takim jak zbiorniki spowalniające proces gotowania superzimnych płynów w zetknięciu z powietrzem. Przy każdej pakowanej rzeczy wyobrażałam sobie setki dolarów, których nie trzeba będzie wydawać, i prowadziłam rachunki. Bill dokładnie przerysował większe przyrządy do notesu i sfotografował je ze wszystkich stron, zanim zabrał się do ich rozkładania, świadom, że nie będzie miał żadnej innej formy instrukcji, jak je na powrót złożyć, kiedy już wrócimy do domu. Wykazał się wybitną wielozadaniowością, krytykując podczas pracy wszystko, co robiłam. – Co jest, do cholery?! Zużywasz za dużo folii. Daj sobie na wstrzymanie – pouczał mnie. – Och, przepraszam. Jaka ja głupia, wydawało mi się, że ze studiów doktoranckich

pamiętam, że szkło się łatwo tłucze czy jakoś tak… Jak widać, ty wyniosłeś więcej z college’u przygotowawczego. – Używaj mniej folii i owijaj ciaśniej, to wystarczy na dłużej i będziemy mogli zabrać więcej towaru – warknął w odpowiedzi. – Będę jechał powoli. – Skąd u ciebie takie muchy w nosie? – zapytałam. – Powinieneś się cieszyć, że zorganizowałam ten mały skok na bank. – Och, zupełnie nie wiem – odparł. – Może stąd, że musiałem całą pieprzoną noc prowadzić, podczas gdy ty słodko sobie spałaś. – Czyżbym zapomniała ci za to podziękować? – zaświergotałam, otwierając szeroko oczy. – No cóż, teraz już na to za późno. Co się stało, to się nie odstanie. Oboje unikaliśmy starcia, które, jak błędnie zakładaliśmy, czekało nas w kwestii stojącego w drugiej części sali spektrometru masowego domowej roboty. Oboje chcieliśmy go zabrać, ale wiedzieliśmy, że nie możemy tego zrobić. W końcu zaczęliśmy wokół niego krążyć i oglądać ze wszystkich stron, jak drapieżniki powoli zbliżające się do ostrożnej ofiary. To był duży, autonomiczny przyrząd, wielkością przypominający mały samochód. Na przodzie miał analogowe ekrany z igłami, które już dawno przestały tańczyć. – To jest w połowie zrobione z metalu, w połowie ze szkła, a w połowie z płyty wiórowej – zażartował Bill, gdy próbowaliśmy prześledzić wzrokiem ścieżkę od wlotu do detektora, poprzez druciki, mierniki i pisane ręcznie na obudowie maszyny oznaczenia, takie jak „nie przeciążaj mnie”. Często porównuję swój spektrometr masowy do wagi łazienkowej. Obu tych przyrządów używa się do zmierzenia masy danego obiektu i usytuowania jej we właściwym punkcie spektrum. W wadze łazienkowej skrajne jego punkty mogą rozciągać się od 12,5 do 125 kilogramów. Gdy na wadze łazienkowej staje człowiek, znajdująca się w niej sprężyna jest mechanicznie ściskana, a siła tego nacisku jest przenoszona na tarczę, która obraca się pod igłą. Na tarczy są wymalowane cyfry, które zwiększają się wraz z rosnącą siłą nacisku. Waga łazienkowa potrafi z dużą dokładnością wskazać, czy postawiony na niej obiekt waży około 25 kg, czy może bliżej mu do 100 kg. Waga łazienkowa świetnie nadaje się do ustalenia różnicy między dorosłym a dzieckiem, ale nie jest wystarczająco dokładna, żeby pomóc wam obliczyć opłatę pocztową za świąteczny list. Do tego celu używa się wagi pocztowej, która może być wagą przesuwnikową i pomiar na niej polega na przesuwaniu suwaka tak, by ciężarek z jednej strony idealnie równoważył list położony na przeciwległej tacce. Wagi łazienkowe i pocztowe to zmyślne urządzenia zaprojektowane do tego samego typu pomiarów, których obie dokonują na swoją modłę. Podążmy podobnym tokiem rozumowania: przypuśćmy, że chcemy zważyć dwa zbiory atomowe, żeby ustalić, który z nich jest cięższy, bo tak się składa, że zawiera garść dodatkowych neutronów. W tym celu musimy zbudować maszynę. Dobra wiadomość jest taka, że musimy ją zbudować tylko raz, gdyż nie ma absolutnie żadnej możliwości, by ktoś oprócz nas chciał ją sobie postawić w gabinecie czy łazience. Dzięki temu może sobie być tak brzydka, śmieszna, nieporęczna i niewydajna, jak nam się podoba – wystarczy tylko sklecić coś, co będzie zaspokajało nasze potrzeby. Tak właśnie powstają urządzenia do badań naukowych. Kreatywne procesy zrodzone z tych potrzeb skutkują powstaniem przepysznie ekscentrycznych maszyn, wyjątkowych jak sami ich twórcy. Jak cała sztuka, są produktem

swojej ery i stanowią odpowiedź na współczesne sobie problemy. I jak dzieła sztuki, jawią się jako przestarzałe, gdy ogląda się je z perspektywy przyszłości, do której powstania się przyczyniły. Jednak zawsze z osobliwą fascynacją przystajemy, by przyjrzeć się dziełu rąk wcześniejszych naukowców, oszołomieni troską o marginalne detale, tak jak zachwycamy się setkami króciutkich pociągnięć pędzla, w magiczny sposób składających się na obraz jednej małej łódeczki na horyzoncie pointylistycznego płótna. Pięćdziesiąt lat temu naukowcy tacy jak Ed rzeźbili swoje dzieła wokół ogromnych magnesów, które potem służyły za serce maszyny. Pole elektromagnetyczne wytwarzane przez każdy magnes jest wprost proporcjonalne do jego masy. Stąd duży magnes wytwarza wystarczająco silne pole, by różne atomy przyciągać zauważalnie inaczej. Następnie wymyślili, by przyspieszyć (akcelerować) dwa zbiory atomowe mijające ten sam magnes, a potem zmierzyć jak bardzo każdy z nich został zrzucony ze swojego kursu, przebiegając przez pole elektromagnetyczne. Analiza ich ścieżek pozwalała na ustalenie, który zbiór zawierał więcej neutronów. Zasada działania magnesu w zależności od masy znana jest już od setek lat, więc proste obliczenia pozwalały przypuszczać, że ten pomysł się sprawdzi. Problem techniczny polegający na akceleracji cząsteczek i zmierzeniu defleksji został rozwiązany przez grupę badaczy z Uniwersytetu Chicagowskiego, których studenci z kolei udoskonalili tę metodę w Kalifornijskim Instytucie Technologicznym. Opracowana przez nich technika w końcu rozprzestrzeniła się na inne ośrodki badawcze, takie jak Cincinnati, a wiele lat później została zautomatyzowana i powstały nowoczesne, łatwe w obsłudze spektrometry, takie jak te, z których dziś korzystamy w moim laboratorium. I podobnie jak dziś, w tamtych wczesnych latach przeznaczona do zważenia próbka była wprowadzana do urządzenia w formie gazowej, a następnie jonizowana przed akceleracją. Defleksja magnetyczna strumienia cząsteczek „rzucała” próbką o tarczę, a przy każdym uderzeniu powstawał niewielki sygnał elektryczny. Rządek detektorów zbierał te impulsy elektryczne i sytuował je na spektrum, którego punkty szczytowe odpowiadały masie. Podobnie jak wagi łazienkowe, te spektrometry musiały być kalibrowane do zważenia normalnych przedmiotów o standardowym ciężarze, ale też były w stanie zmierzyć masę wszystkiego, co można wprowadzić w stan gazowy, w tym skorupek z dna oceanu. Urządzenie, na które właśnie patrzyliśmy – stary spektrometr Eda – przypominało górę nowocześnie wyglądającego złomu, a ważyło przynajmniej z tonę. Zanim wprowadziło się do niego próbkę, z metalowego przedsionka i z kanału przepływowego trzeba było wypompować atmosferę. Za czasów Eda pompy były niewiele mniejsze od silnika motocyklowego zamkniętego w stalowym pudle, ale pracowały na wystarczająco szybkich obrotach, by wytworzyć silny moment ssania trwający tak długo, jak długo zasilanie było dostarczane, a hałas tolerowany. Gaz przepływał przez otwór wlotowy, tak jak barka przepływa przez śluzy wodne, czekając gdzieś w pobliżu, aż z kolejnej komory zostanie wypompowana atmosfera. Aby szczelnie zamknąć gaz w tych komorach, wprowadzano płynną rtęć, która tworzyła ścianę, a po skończonej robocie wypływała z powrotem. Ten metaliczny płyn był niemalże ideałem: chemicznie niereaktywny, nieściśliwy i przewodził prąd. Jednak miał jedną maleńką wadę: był potwornie toksyczny. Gapiliśmy się z Billem na to piękne stare urządzenie, świadomi, że nie znajdziemy dla niego żadnego zastosowania, kręcąc

głowami na widok jego szklanych pojemniczków zapełnionych litrami lśniącej rtęci. Wydostanie się na zewnątrz jednej małej kropli rtęci ze starego stłuczonego termometru niemalże wymaga interwencji ekipy do usuwania substancji niebezpiecznych, i to w pełnym rynsztunku. Na sam widok wszystkich tych litrów rtęci szczęki nam opadły i zaczęliśmy rozmyślać o ryzyku, jakie towarzyszyło Edowi (albo raczej genialnemu Henrikowi, jak zauważył Bill) podczas wieloletniej pracy z tą substancją. W maszynie zamontowano zmodyfikowany aparat do mierzenia ciśnienia krwi, którego zadaniem było wpompowywać i wypompowywać rtęć. Obsługiwać można go było prawdopodobnie jedną ręką. Farba na niektórych gałkach była starta od ciągłego używania, a lutowanie wskazywało na wielokrotne amatorskie próby podejścia do tematu, które skończyły się zbyt mocnym spojeniem niektórych elementów. Sama maszyna nieproszona udzielała użytkownikowi iście ojcowskich porad w formie zdobiących zawory napisów wykonanych czarnym i czerwonym markerem permanentnym, takich jak: „Czy H2 wyłączony?” i „Wyłączyć jako OSTATNIE”. Na jednej z krawędzi przywiązana była kokarda z czerwonej włóczki, być może w celu przypomnienia o czymś ważnym, choć łatwym do zapomnienia, a może po prostu jako talizman na szczęście. – Szkoda wyrzucać – powiedziałam, gdy już obejrzeliśmy maszynę ze wszystkich stron. – Ktoś powinien zabrać to do jakiegoś muzeum. – Nikt tego nie zrobi – powiedział Bill. Odchodząc, zauważyłam, że zza maszyny coś wystaje. Był to kawałek drewna o wielkości trzydziestu centymetrów kwadratowych, z wystającymi z niego jakimiś dziesięcioma ostrymi śrubami. Ich spiczaste końcówki tworzyły siateczkę, a pod każdą z nich widniała informacja o średnicy śruby: jedna szesnasta, trzy ósme, pięć ósmych, dziewięć szesnastych itd. Drewienko służyło niesamowicie pożytecznemu celowi, gdyż dzięki niemu można było szybko sprawdzić rozmiar zabłąkanej nakrętki, uszczelki czy bolca i tym samym ustalić, skąd dany kawałek metalu wypadł albo do czego można go użyć. – Nic dziwnego, że Ed należy do Narodowej Akademii Nauk – powiedziałam. – Musimy to wziąć. – Nie – zaoponował Bill. – To zostaje. – Jego nieugiętość mnie zaskoczyła. – Zwariowałeś? To jest małe i nawet nie trzeba tego w nic okręcać – tłumaczyłam. Bill w zamyśleniu przypatrywał się drewienku. – Nie. To należy do nich. Musi zostać z Edem. – Ale to jest genialne – nie ustępowałam. – Jest w stanie zrewolucjonizować zachodnią cywilizację i dobrze o tym wiesz. – Wyluzuj, zrobię ci takie – powiedział Bill. – Obiecuję. Gdy już skończyliśmy pakować furgonetkę, udaliśmy się na poszukiwania gabinetu Eda i zapukałam do jego drzwi. Kiedy otworzył, wręczyłam mu cztery kartki papieru. – Zrobiłam listę rzeczy, które zabraliśmy, tak na wszelki wypadek – wyjaśniłam. Ed poszedł za nami do furgonetki, zajrzał do środka, pomógł nam wszystko jeszcze raz zabezpieczyć, a potem pozostało już tylko się pożegnać. – Dziękuję za wszystko. To dużo dla mnie znaczy – chciałam dodać jeszcze coś znaczącego, ale nie wiedziałam, co więcej powiedzieć. – Prawdopodobnie kupiłeś mi nawet kilka dodatkowych lat, zanim mnie wyleją – dodałam z uśmiechem. – Och, mam przeczucie, że świetnie sobie poradzisz – zaśmiał się Ed, kręcąc głową. –

Pamiętaj, żeby do tego czasu się nie zaharować, okej? Jego zawoalowane odniesienie do moich wieloletnich wysiłków podkreśliło wagę sytuacji i poczułam nagle, jak w gardle rośnie mi gula. Na tamtym parkingu nasza dwójka naukowców urządziła sobie cichą uroczystość przekazania narzędzi jego życia – jego kariery – w moje ręce. Teza Eda, że skład chemiczny oceanów Ziemi może zostać całkowicie zresetowany, była niebezpieczną ideą w latach jego młodości, a on zarywał noce, prowadząc swoje badania, podczas gdy jego znajomi spędzali wieczory, oglądając mecze Joego DiMaggio i rozprawiając o komisji McCarthy’ego. Czterdzieści lat później jego teoria była ogólnie przyjęta i towarzyszyła mi podczas mojej wyprawy badawczej w pełną ambicji przyszłość. Pomyślałam, że był pewien tragizm w tym, że obojgu nam życie upływało na ciągłej pracy, w której nigdy tak naprawdę nie staliśmy się dobrzy i której nawet nie zdołaliśmy ukończyć. Zamiast tego moim celem było stanąć na kamieniu, który on wrzucił do rwącej rzeki, schylić się i podnieść z jej dna kolejny kamień, a następnie rzucić go trochę dalej i mieć nadzieję, że będzie następnym użytecznym krokiem dla kogoś, kogo opatrzność postawi na mojej drodze. Do tego czasu będę trzymać w swojej pieczy nasze zlewki, termometry i elektrody, żywiąc nikłą nadzieję, że nie wszystko zamieni się w śmieci, gdy przyjdzie czas i na moją emeryturę. Pochłonięta tymi myślami, patrzyłam na Eda i nagle ogarnął mnie irracjonalny lęk, że może umrzeć, zanim zdołamy się znowu zobaczyć, więc mocno go objęłam. Nie mogłam się zmusić do patrzenia, jak ściska na do widzenia prawą dłoń Billa, ale gdy wsiadłam do samochodu i zajęłam miejsce na kierownicą, zobaczyłam, że ich uścisk dłoni przekształcił się w niedźwiedziego przytulasa. Zgubiliśmy się, szukając drogi wyjazdowej z miasta, a kiedy już znaleźliśmy się na autostradzie międzystanowej, z CB-radia dobiegł mnie głos Billa. – Cholera, za parę godzin trzeba będzie zatankować tego potwora. Powinienem był to zrobić, kiedy ty bawiłaś się w Złotowłosą. – Zamknij się, krasnoludku. I dziękuj, że masz tak cholernie bajkową robotę. Nie każdemu uchodzi płazem gryzienie ręki Królewny Śnieżki, która go karmi. – Taa, no cóż, te furgonetki mają to do siebie, że same się nie ładują. Więc i ty pamiętaj, kto jest twoim prawdziwym kumplem – odparował. Uśmiechnęłam się, widząc slogan na pensylwańskich blachach prowadzonej przez Billa furgonetki („Ameryka zaczyna się tu!”), ale nic nie odpowiedziałam. Wsunęłam płytę do odtwarzacza: „Piosenki z serialu Jezioro marzeń”. Przytrzymałam włącznik mikrofonu CB-radia i obkleiłam go taśmą izolacyjną, żebym ciągle była w eterze. Potem ostrożnie położyłam aparat tuż przy jednym z głośników, wiedząc, że zanim wybrzmią ostatnie dźwięki ścieżki numer trzy z tej cukierkowej popowej składanki, Bill już zdąży odejść od zmysłów z wściekłości. Zjechaliśmy na wolniejszy pas i zmierzaliśmy dalej na wschód, niepewni, kto za kim podąża.

3 DLA DRZEW, KTÓRE ŻYJĄ POŚRÓD ŚNIEGÓW, zima jest podróżą. Rośliny nie podróżują w przestrzeni tak jak my: z zasady nie przemieszczają się z miejsca na miejsce. Zamiast tego podróżują w czasie, przetrzymując jedno zdarzenie za drugim, i w tym sensie zima jest dla nich szczególnie długą wycieczką. Drzewa biorą sobie do serca tradycyjną poradę dla planujących długą podróż po wiejskich okolicach: pakuj się z głową. Pozostawanie nagim w nieruchomej pozycji na mrozie przez trzy miesiące jest wyrokiem śmierci dla prawie każdego żyjącego na ziemi stworzenia, z wyjątkiem wielu gatunków drzew, które robią tak od stu milionów lat albo i dłużej. Świerki, sosny, brzozy i inne gatunki, które porastają Alaskę, Kanadę, Skandynawię i Rosję, każdego roku przetrzymują do sześciu miesięcy mrozów. Być może nie zdziwi was informacja, że sekretem przetrwania jest niezamarznięcie na śmierć. Organizmy żywe składają się głównie z wody, a drzewa nie są tu wyjątkiem. Każda ich komórka to generalnie zbiornik wody, a ta zamarza w temperaturze dokładnie zera stopni Celsjusza. Zamarzając, woda zwiększa również swoją objętość – w przeciwieństwie do większości innych cieczy – i jest w stanie rozerwać każdy zbiornik, w którym się znajduje. Widać to dobrze na przykładzie trochę zbyt zimnej lodówki: po lekkim szronie seler zmienia się w zwiędniętą, rozmokłą masę. Dzieje się tak dlatego, że ściany jego komórek pękły, gdy znajdująca się w nich woda zamarzła, psując warzywo. Komórki ciała zwierząt są w stanie krótko wytrzymać temperaturę zamarzania, ponieważ bezustannie spalają cukier, by wytworzyć energię w postaci ciepła. Dla porównania rośliny wytwarzają cukier, pobierając energię w postaci światła. Jeśli słońce nie przygrzewa wystarczająco mocno, by utrzymać temperaturę powyżej zera, to i drzewo nie jest w stanie uchronić się przed taką temperaturą. Kula ziemska obraca się w taki sposób, że biegun północny przez pewną część roku pozostaje w odchyleniu od Słońca, przez co ilość ciepła na wyższych szerokościach geograficznych zmniejsza się, a na półkuli północnej są zimy. Aby przygotować się do długiej zimowej podróży, drzewa przechodzą proces znany jako „utwardzanie”. Najpierw drastycznie zwiększa się przepuszczalność ścian komórkowych, pozwalając wodzie w czystej postaci na ich opuszczenie, podczas gdy stężone cukry, białka i kwasy zostają w środku. Te substancje działają jak silne środki zapobiegające zamarzaniu, więc teraz w komórkach może panować temperatura dużo poniżej zera – płyny wypełniające jej wnętrze i tak pozostaną w niezmiennej formie syropu. Przestrzenie międzykomórkowe są teraz wypełnione wydestylowaną z komórek superczystą wodą – jest ona w tak czystej postaci, że nie znajdzie się w niej żaden zabłąkany atom, w którym mógłby się zagnieździć i rozwijać kryształek lodu. Lód to trójwymiarowy kryształek molekuł, a w procesie zamarzania niezbędna jest obecność punktu nukleacji, czyli jakiejś chemicznej aberracji, na której może zacząć nadbudowywać się nowy wzór. Woda w czystej postaci pozbawiona takich punktów może

zostać zmrożona nawet i do minus czterdziestu stopni, a i tak pozostanie wolna od kryształków lodu. W takim właśnie „utwardzonym” stanie, z komórkami wypełnionymi substancjami chemicznymi i otoczonymi wodą w czystej postaci, drzewo wyrusza w swoją zimową podróż, podczas której niestraszne są mu mrozy, słota i śnieżyce. Te drzewa nie rosną zimą. One po prostu stoją i wędrują wraz z planetą na drugą stronę Słońca, gdzie biegun wreszcie nachyli się ku źródłu ciepła, a drzewo zacznie doświadczać lata. Zdecydowana większość północnych drzew dobrze przygotowuje się do swojej zimowej wędrówki, a przypadki śmierci od uszkodzeń spowodowanych mrozem zdarzają się niezmiernie rzadko. Chłodna jesień niesie ze sobą takie samo „utwardzanie” jak jesień łagodna, a to dlatego, że drzewa nie reagują na zmienną temperaturę. Sygnałem są dla nich coraz krótsze dni, odczuwane jako miarowe zmniejszanie się światła podczas każdego dwudziestoczterogodzinnego cyklu. Inaczej niż w przypadku zimy, która jednego roku może być łagodna, a już następnego surowa, wzorzec zmieniającego się jesienią światła rok w rok jest dokładnie ten sam. Liczne eksperymenty ze światłem udowodniły, że to właśnie zmieniający się „fotoperiod” daje drzewom sygnał do utwardzania. Jeśli oszukamy drzewo za pomocą sztucznego światła, proces ten można uruchomić nawet w lipcu. Utwardzanie sprawdzało się przez całe eony, ponieważ drzewo może ufać, że słońce powie mu, kiedy zbliża się zima, nawet podczas lat kapryśnej pogody. Te rośliny dobrze wiedzą, że gdy twój świat drastycznie się zmienia, ważne jest, by umieć rozpoznać tę jedną rzecz, na której możesz zawsze polegać.

4 CAŁA BYŁAM POKRYTA wysuszonymi, sprasowanymi liśćmi. Miałam ich pełno we włosach, a na czubku głowy czułam szorstkie kawałki ich łodyg, gdy zsuwały mi się za kołnierz. W butach miałam fragmenty kolejnych liści, które znalazły sposób, by dostać się i do moich skarpetek. Nadgarstki miałam poczernione suchym pyłem z liści, który wcierał się w moją skórę za każdym razem, gdy wkładałam bądź zdejmowałam rękawiczki. Kichając, wyrzucałam z nosa smugę śluzu z dodatkiem liściastej wydzieliny, a w ustach czułam posmak suchych, martwych liści. Za każdym razem, gdy sięgałam nożem w górę, spadał na mnie deszcz zgniecionych, suchych liści. Nawet nie starałam się walczyć z ich fragmentami dostającymi mi się do oczu. Kopiąc, po prostu mocno je zamykałam. Tamto lato spędzaliśmy z Billem jakieś tysiąc czterysta kilometrów na północ od północnych wybrzeży Alaski. Byliśmy na Wyspie Axela Heiberga, która wchodzi w skład rozległego kanadyjskiego terytorium Nunavut. Dzięki GPS-owi dokładnie wiedzieliśmy, w którym miejscu kuli ziemskiej się znajdujemy, i to z dokładnością do kilku centymetrów, a jednak byliśmy całkowicie owładnięci uczuciem, że jesteśmy poza granicami jakiejkolwiek mapy. Wraz z pozostałą dziesiątką badaczy byliśmy jedynymi ludźmi w promieniu trzystu mil. Co parę tygodni przylatywało wojsko kanadyjskie, żeby sprawdzić, czy żyjemy, ale pomiędzy tymi wizytami byliśmy całkowicie pozostawieni sami sobie i swoim myślom. Jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakich się doświadcza, będąc oddalonym o tysiące kilometrów od cywilizacji, jest niesamowite poczucie bezpieczeństwa. Nie stanie się nic zaskakującego. Nie wpadniecie na nikogo nieznajomego. Woda cieknąca z topniejącej wiecznej zmarzliny sprawia, że ziemia staje się gąbczasta i tak miękka, że nie można nawet zranić się przy upadku. Głodne niedźwiedzie polarne mogą teoretycznie zawędrować w głąb lądu i was zjeść, ale znajomi naukowcy, którzy pracują tu od dziesiątków lat, twierdzą, że jeszcze nie widzieli osobnika, który by się tak daleko zapuścił. Krajobraz jest płaski, a powietrze tak przejrzyste, że widać wszystko w promieniu dziesięciu kilometrów albo i dalej. Nie ma tu traw, krzewów, a już na pewno żadnych drzew. Nie można też spotkać zbyt wielu zwierząt, a to dlatego, że nie rośnie tu prawie nic, co mogłyby zjeść. Jedyne formy życia, na jakie można się tu natknąć, to tu i ówdzie przyklejony do skały liszaj, samotnie przemierzający ziemię piżmowół, niezidentyfikowany ptak przelatujący wysoko nad głową – a i tak pojawiają się one bardzo rzadko. Tutejsze słońce nigdy, ale to nigdy nie zachodzi. Ono po prostu bezustannie okrąża was, wędrując nisko na niebie, jakby jeździło sobie na karuzeli, z wami stojącymi pośrodku. Życie tu jest ciche i surrealistyczne. Człowiek traci rachubę czasu i wkrótce nie wie, która jest godzina czy nawet dzień tygodnia. Śpi się, aż się nie wstanie, je się, aż się nie nasyci, i pracuje, aż się nie zmęczy – dni upływają tu na tych trzech przeplatających się czynnościach. Bez względu na to, jak długo człowiek pracuje latem na Arktyce, jest tam dokładnie jeden dzień. Potem jedzie się do

domu, uciekając przed zimą, czyli przed trzema miesiącami nocy, podczas których słońce nigdy nie wschodzi. Was tu już nie będzie, ale ten liszaj, ten ptak i ten piżmowół zostaną, potykając się w ciemnościach w bezustannym poszukiwaniu pożywienia. Miejsce w Arktyce, gdzie prowadzimy badania, jest oddalone od najbliższego drzewa o jakieś dwa tysiące kilometrów, ale nie zawsze tak było. Kanada i Syberia są naszpikowane pozostałościami po bujnych lasach liściastych i iglastych, porastających północną część koła podbiegunowego przez dziesiątki milionów lat, począwszy od jakichś pięćdziesięciu milionów lat temu. Po ich gałęziach wspinały się drzewne gryzonie, spoglądając z wysoka na olbrzymie żółwie i podobne do aligatorów gady. Wszystkie te zwierzęta już wyginęły, ale razem tworzyły ekosystem bardziej przypominający Krainę Czarów, do której zawędrowała Alicja, niż cokolwiek, co dziś można spotkać na Ziemi. Oczywiste jest, że klimat regionów polarnych był wtedy cieplejszy i z całą pewnością nie pokrywały go całe połacie zmarzliny, jak obecnie. Jednak najbardziej zadziwiające dla nas, botaników, jest to, że tamte lasy każdej zimy przetrzymywały trzy miesiące całkowitych ciemności, a następnie trzy miesiące niegasnącego letniego słońca. Surowa dieta słoneczna jest niesamowicie stresująca dla dzisiejszych roślin, które generalnie nie dałyby rady przetrwać roku w podobnych warunkach. Dla porównania, czterdzieści pięć milionów lat temu tysiące kilometrów Arktyki porastały gęste i produktywne lasy liściaste, które dawały sobie świetnie radę podczas tych świetlnych huśtawek nastroju. Odkrycie drzew, które mogły żyć w ciemności, da się porównać z odkryciem gatunku człowieka zdolnego żyć pod wodą. Wniosek może być taki, że albo ówczesne drzewa umiały coś, czego dzisiejsze nie potrafią, albo nasze drzewa zarzuciły już tamte zdolności i trzymają je po prostu jak przystosowawcze asy w ewolucyjnym rękawie. Bill, ja i dziesięciu paleontologów z Uniwersytetu Pensylwanii wylądowaliśmy na Wyspie Axela Heiberga w czteroosobowych grupkach, dostarczeni przez helikopter, do którego dolecieliśmy dwusilnikowym samolotem, do którego dolecieliśmy kolejnym i kolejnym statkiem powietrznym, przemieszczając się na północ od Toronto, przez Yellowknife aż do Resolute i dalej na północ. Stojąc w błocie i spoglądając najpierw na odlatujący helikopter, a następnie na nasze leżące na ziemi plecaki i w końcu na siebie nawzajem, zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo samotna jest ta nasza mała grupka. Przez najbliższe pięć tygodni paleontolodzy byli przykuci do jednego miejsca, ostrożnie ekshumując pojedyncze okazy skamielin drzewnych. Pracowali bardzo skrupulatnie. Ich zabiegi można porównać do kopania okopu za pomocą dziesięciu szczoteczek do zębów. Znaleźli niesamowite skamieliny: trzy pnie o średnicy dwóch metrów, i to w prawie nienaruszonym stanie. Ponieważ ziemia była zamarznięta, pokrywający je osad trzeba było zeskrobywać centymetr po centymetrze, i to dopiero wówczas, gdy słońce stopiło górną jego warstwę. Przypominało to przekopywanie się przez lody, które za bardzo zamarzły. Paleontolodzy jednocześnie odkopywali jeszcze kilka innych okazów, używając do tego celu małych plastikowych kart. To jakby zeskrobywać szron z przedniej szyby samochodu za pomocą prawa jazdy. Krążyli między skamielinami, a niegasnące słońce towarzyszyło im przy pracy. Te skamieliny wciąż składały się z drewna, co czyniło je tak cennymi. Większość podobnych okazów skamieniało z krążącymi po nich przez wieki płynami, stopniowo wymieniając swoje cząsteczki na minerały, aż wreszcie drewno przekształcało się w kamień. Dla porównania skamieliny z Wyspy Axela Heiberga zawierały wciąż nienaruszoną tkankę drzewną – te skamieliny można było nawet wrzucić do ogniska i zagrzać na nich wodę na kąpiel, co, jeśli

wierzyć legendom, w latach osiemdziesiątych robili z nimi prymitywni geologowie tuż po tym, jak odkryto to miejsce. Paleontolodzy należący do naszej grupy byli bardziej cywilizowani, ale pracowali ciężko jak pionierzy, pili na umór i fascynowali się strzelbą, którą kanadyjskie władze kazały nam ze sobą nosić na wypadek ataku niedźwiedzi polarnych. Nauczyłam się trzymać z daleka od tego typu kolegów po fachu, wiedząc, że nigdy nie uznają mojego równorzędnego prawa intelektualnego do tego miejsca, w przeciwieństwie do finansującej nas agencji. W ich oczach byłam tylko niechlujną małą dziewczynką niepotrafiącą udźwignąć dwudziestu kilo i ciągnącą za sobą jakiegoś szajbusa. Zaakceptowałam tę rolę w nadziei, że nie docenią mnie wystarczająco, by dać mi spokój. Jakoś tak wyszło, że nasze cykle snu i pracy ułożyły się w ten sposób, że oni spali, gdy ja i Bill pracowaliśmy, i na odwrót. Mieliśmy też z Billem z gruntu odmienne podejście do tego miejsca w porównaniu z tym, które prezentowali nasi cieszący się większym uznaniem koledzy. Fascynowały mnie nie tyle poszczególne fantastyczne skamieliny, ile niesamowita trwałość i stabilność lasu jako całości. To nie był jakiś tam tymczasowy ekosystem czy wybryk natury. Ta konfiguracja globalnej biologii przetrwała wiele milionów lat, podczas których Arktykę zalewały ogromne ilości węgla i wody, by potem przekształcić się w liście i drewno, co roku zrzucane w potokach tkanki. Jakim cudem ten system się utrzymywał? Nie było tu wtedy dzisiejszego dostępu do świeżej wody w ciekłej postaci, o minerałach glebowych nie wspominając. Stwierdziliśmy z Billem, że zamiast patrzeć na pojedynczą stopklatkę, wykopując kilka pniaków, przejdziemy przez ten tunel czasowy pionowo, szukając subtelnych zmian w składzie chemicznym zmumifikowanego drewna, liści i patyków. To oznaczało odkopywanie, warstwa po warstwie, i próbkowanie martwych, ubitych fragmentów roślin, nagromadzonych przez miliony lat. Przedzierając się pionowo przez przekroje poprzeczne suchych, zgniłych liści, próbkowaliśmy je centymetr po centymetrze i dokładnie zaznaczaliśmy, w którym miejscu kolumny jesteśmy. Pod koniec trzeciego letniego sezonu w terenie mogliśmy zidentyfikować przynajmniej jedną zmianę klimatu, jaką las był w stanie przetrzymać. Wywnioskowaliśmy z tego, że te pradawne arktyczne ekosystemy były bardziej „odporne” niż „stabilne”. Wybraliśmy miejsce po drugiej stronie niecki, daleko od wykopalisk paleontologów, i przez całe tygodnie przebijaliśmy się z Billem przez grube na ponad trzy metry warstwy osadu poprzetykanego żwirem oraz iłem. Co tydzień babraliśmy się w innej wysokiej na cztery metry górze wysuszonego kompostu sprzed czterdziestu milionów lat. Często przy tej pracy dosłownie zwisaliśmy z łagodnego, spadzistego i miękkiego klifu, którego ziemia bezustannie osuwała się nam spod nóg, przez co staczaliśmy się w dół, tarzając się w śliskim rumowisku. Kopaliśmy bez odpowiedniego zabezpieczenia, próbując uzyskać czyste próbki i nie tracić z oczu naszej pozycji względem wzniesienia bazowego. Jednak w tym środowisku było to trudne, a wręcz śmieszne, więc przez wszystkie te długie dni zwożenia taczkami ziemi ze wzgórza kursowaliśmy między napadami dzikiego śmiechu a wściekłej frustracji. Pewnego dnia, kopiąc szponiastą końcówką młotka, uderzyłam w coś dziwnego, a chwilę później na moją głowę posypał się deszcz połyskującego, przejrzystego bursztynu. – A więc tak to jest być dżdżownicą – zauważył Bill po zejściu wyjątkowo dużej lawiny, a ja pamiętam, że przerwałam wtedy na moment swoją robotę, podziwiając jego umiejętność do wygłaszania celnych uwag, i to w każdej sytuacji. Przynajmniej raz dziennie pozwalaliśmy sobie na następującą przyjemność: wchodziliśmy po

pas w rumowisko i wyciągaliśmy nasze przysmaki. Nic nie smakuje lepiej niż batonik Snickers i gorąca kawa z termosu spożywane w zimnym szczerym polu z dala od cywilizacji, a my ten jeden raz dziennie mogliśmy skupić całą swoją energię na rozkoszowaniu się chwilą przyjemności w cichej i kojącej zadumie. Pewnego dnia, gdy już skończyliśmy jeść nasze batoniki, Bill uniósł rękę i w milczeniu wskazał na szary punkcik oddalony od nas o wiele metrów. Z początku nie wiedziałam, co to jest, ale po chwili zobaczyłam, że wskazuje na zająca polarnego. Natknięcie się na jakiekolwiek zwierzę jest w Arktyce rzadkim zjawiskiem, ponieważ roślinożerca musi przebyć duże odległości, by pożywić się skąpą roślinnością, taką jak mchy czy liszaje, a mięsożerca, co zrozumiałe, musi przebywać podobne odległości w pogoni za swoją roślinożerną ofiarą. Zając zbliżył się, kicając między kamieniami, a potem zaczął się oddalać. Wstaliśmy z Billem i zostawiając nasz sprzęt samemu sobie, ruszyliśmy za zwierzem, trzymając się od niego na pewną odległość. Przeszliśmy w milczeniu jakieś półtora kilometra, śledząc zająca i nie spuszczając go z oczu, próbując nasycić się widokiem nowości, czegoś, co choć na chwilę przełamywało monotonię pustego krajobrazu. Zając był duży, rozmiarem przypominał owczarka szetlandzkiego i miał podobną do niego sierść, długie uszy i smukły, długi tułów. Nie wyglądał na przejętego tym, że śledzimy go w odległości jakichś czterystu metrów, więc trzymaliśmy się jego ogona jeszcze przez ponad godzinę. Tak naprawdę nie było możliwości, żebyśmy się zgubili. Mogliśmy iść cały boży dzień, a i tak odwróciwszy się, zobaczylibyśmy pomarańczowe namioty w naszym obozie. Gdy jesteś całkowicie odizolowany od cywilizacji, za towarzystwo mając tylko garstkę ludzi, szybko zaczynasz się w tymże towarzystwie dusić. I rzeczywiście – zauważyłam, że wszyscy oprócz Billa tak właśnie na mnie działają. Przed tamtym wyjazdem nigdy tak naprawdę nie spędzałam z nikim całych tygodni od „świtu” do „zmierzchu”, ale z każdym dniem wydawało nam się to coraz łatwiejsze, a nie trudniejsze. Bez względu na to, czy spaliśmy, czy byliśmy na chodzie, nigdy nie dzieliło nas więcej niż dwa-trzy metry, choć przebywaliśmy w osobnych namiotach. W niektóre dni gawędziliśmy bez końca, w inne zamieniliśmy tylko parę słów, a potem traciliśmy rachubę tego, co powiedzieliśmy i czego nie powiedzieliśmy, ile rozmawialiśmy i ile nie rozmawialiśmy. Byliśmy po prostu sobą. Tamtego dnia, kiedy śledziliśmy zająca, w końcu znaleźliśmy się w najwyższym geograficznym punkcie terenu, a obejrzawszy się za siebie, zobaczyliśmy, że nasi koledzy przy wykopalisku są jedynie rozmytymi punkcikami w oddali, tak jak i my zapewne byliśmy dla nich. Patrząc przed siebie, widzieliśmy krawędź oddalonego o kilka kilometrów lodowca, który przypominał grubą warstwę lukru. Usiadłam, by móc napawać się jego widokiem, a Bill zajął miejsce kilka metrów dalej. Siedzieliśmy w ciszy przez następne pół godziny, aż wreszcie mój towarzysz przerwał milczenie: – Dziwnie się czuję, nie pracując. – Wiem, co masz na myśli – powiedziałam. – Dwa razy przekopaliśmy się przez każdą warstwę dla pobrania próbek. Nie ma sensu robić tego po raz trzeci. – Ale czymś musimy się zająć – upierał się Bill. – Inaczej nasi Grizzly Adamsowie zaczną się zastanawiać, po co tu, do cholery przyjechaliśmy, prawda? Zaśmiałam się. – Już się zastanawiają, co ja tu robię. I nawet jeśli przekopiemy się do Chin i z powrotem, to i tak ich nie przekona, że jestem prawdziwym naukowcem.

– Naprawdę? – Bill spojrzał na mnie, zaskoczony. – Zawsze myślałem, że tylko ja się czuję jak niepasujący element układanki. – Niee. Spójrz na tamtych gości. Będę wykonywać tę pracę przez kolejne trzydzieści lat, harować tak ciężko jak oni, osiągnę tyle samo, a może i więcej, ale żaden z nich nigdy nie spojrzy na mnie jak na równą sobie – zapewniłam go. – No cóż, przynajmniej masz dwie całe dłonie – odparował Bill, kiwając swoim niepełnym zestawem palców. – To w każdym razie dobry punkt wyjścia. Położyłam się na plecach i popatrzyłam w niebo. – Oj, daj spokój. I tak nikt nigdy nie zauważa, że z twoją dłonią jest coś nie tak – powiedziałam. – Szczerze to wyglądasz normalniej niż ktokolwiek inny, kogo znam. Nie wiem, czemu tego nie łapiesz. – Jesteś pewna? Może zrób na ten temat ankietę wśród dzieciaków – odparł Bill. – Takich jak te, z którymi chodziłem do drugiej klasy. I do trzeciej. I do liceum. I tak dalej. Poderwałam się, siadając. – Dokuczali ci w szkole z powodu twojej dłoni? – Myśl o tym napawała mnie wściekłością. – Taa – potwierdził cicho Bill, wciąż patrząc w niebo. – A więc o to chodzi? – ciągnęłam temat. – Nosiłeś to w sobie przez te wszystkie lata? O to chodzi? Brak przyjaciół, mieszkanie w dziurze? – Mniej więcej – potwierdził raz jeszcze. – Nigdy nie należałeś do skautów, do jakiejś drużyny, nic? – wymieniłam wszystkie kamienie milowe w życiu dzieciaka, które zawsze brałam za pewnik. – Teraz rozumiesz – przyznał Bill. – Nigdy nie byłeś na randce, prawda? – zapytałam. To pytanie wisiało w powietrzu i postawienie go wydało mi się po prostu słuszne. Bill wstał i podniósł obie ręce do bezkresnego, białobłękitnego nieba, które tamtego pogodnego lipcowego dnia wydawało się niezdolne do pokrycia się ciemnością. – Nie poszedłem na bal maturalny! – ryknął. Gdy nasz śmiech już wybrzmiał, na chwilę się zadumałam. – To czemu by nie urządzić sobie balu teraz? – zaproponowałam. – Jesteśmy w środku dzikiej głuszy, nikt cię nie zobaczy. Teraz możesz zatańczyć. Zapadła dłuższa cisza. – Nie umiem – powiedział. – Ależ umiesz – nalegałam. – Nie jest za późno. No dalej, przebyliśmy taki kawał drogi. Chryste, to właśnie po to tu jesteśmy. Właśnie mnie olśniło. To jest miejsce, w którym zatańczysz. Ku mojemu zaskoczeniu tym razem Bill nie zbył tego śmiechem. Zrobił kilka kroków w kierunku lodowca i długo się mu przypatrywał, stojąc plecami do mnie. Następnie zaczął się powoli obracać z przytupem, a pomiędzy stąpnięciami wykonywał niezgrabne podskoki. Zaczął niezdarnie, ale wkrótce rzucił się w wir tańca, obracając się, podskakując i tupiąc. Dał się porwać chwili, ale świadomie, bez zapamiętania. Usiadłam na wprost niego, uniosłam głowę i patrzyłam. Patrzyłam na niego jasnym wzrokiem, będąc świadkiem tego, co robi, jaki jest on sam i całe jego życie. Tu, na krańcu świata, Bill tańczył w pełnym świetle niekończącego się dnia, a ja akceptowałam go takim, jaki

był, nie żałując, że nie jest inny. Potęga mojej akceptacji sprawiła, że zaczęłam się trochę zastanawiać, czy nie dałoby się jej też skierować do wewnątrz i zaakceptować samą siebie. Nie wiedziałam tego, ale obiecałam sobie, że kiedyś się tym zajmę. Bo dziś było już zajęte. Dziś patrzyłam, jak wielki człowiek tańczy w śniegu.

5 CAŁY SEKS NA PLANECIE jest biologicznie zaprojektowany, by służyć jednemu ewolucyjnemu celowi: mieszaniu genów dwóch różnych osobników, z których za jego pomocą powstaje nowy osobnik o genach nieidentycznych z żadnym z rodziców. Ta nowa mieszanka genów niesie ze sobą niespotykane dotąd możliwości, dawne słabości zostają wyeliminowane, a w ich miejsce pojawiają się nowe, które mogą się nawet okazać mocnymi stronami. To właśnie ten mechanizm obraca kołami ewolucji. Każdy seks wiąże się z dotykiem: żywe tkanki dwóch różnych osobników muszą się spotkać, a następnie się połączyć. Kontakt i łączenie się z innym osobnikiem stanowią dla roślin niemały problem: są w końcu przykute do miejsca, a ich przetrwanie zależy od tego, by pozostały nieruchome. Jednakże przeważająca większość roślin co roku regularnie wytwarza nowy plon kwiatów, wywiązując się ze swojej części reprodukcyjnej umowy, mimo że szanse na to, by te kwiaty zostały zapylone, są niewielkie. Większość kwiatów ma prostą budowę: baldachim płatków otaczających „męskie” i „żeńskie” narządy rozrodcze. Na zewnętrznym pierścieniu tego koła znajdują się organy męskie: kilka pojedynczych długich pręcików, do których końców przyczepione są lekko woreczki pyłkowe. Na dnie rynienki, w samym jej środku, znajduje się zalążnia. Ze wszystkiego, co może zsunąć się w dół tej otwartej rynienki, tylko ziarnko pyłku należące do rośliny tego samego gatunku jest w stanie uruchomić proces zapłodnienia. Samozapłodnienie jest trochę bardziej możliwe. Oznacza ono, że zalążki stykają się z pyłkiem pochodzącym z tego samego kwiatu, w wyniku czego może powstać nasiono, z którego być może wykształci się nowy osobnik, ale w tym procesie nie biorą udziału żadne nowe geny. Aby dany gatunek przetrwał i ewoluował, regularnie musi mieć miejsce prawdziwe zapłodnienie, a to znaczy, że w zalążni musi pojawić się pyłek pochodzący z odległości jednego, dziesięciu czy tysiąca metrów. Istnieje pewien gatunek osy, która może rozmnażać się jedynie we wnętrzu kwiatu figi, który z kolei nie może zostać zapylony bez pomocy tejże osy. Kiedy samica składa jaja wewnątrz kwiatu, zostawia również pyłek, który się do niej przykleił, gdy składała jaja w innym figowym kwiecie. Te dwa stworzenia – osa i figa – czerpią obopólne korzyści ze współpracy, która trwa już prawie dziewięćdziesiąt milionów lat, ewoluując ramię w ramię przez liczne epoki lodowcowe i będąc świadkami wyginięcia dinozaurów. Ich związek jest jak epicka historia miłosna, której część uroku polega na tym, że jest niemożliwa do spełnienia. Taka wąska specjalizacja jest niesłychanie rzadkim zjawiskiem w świecie roślin. Tak rzadkim, że prawie nie ma sensu o niej wspominać, chyba że jako o podnoszącym na duchu przykładzie na symbiozę między bratnimi ekoduszami. Dużo ponad 99,9 procent pyłku świata idzie na zmarnowanie i niczego nie zapyla. Co do znikomej liczby jego ziarenek, którym udaje się przybyć w odpowiednie miejsce, to sposób, w jaki się tam dostały, zdaje się nie mieć znaczenia. Wiatr, owady, ptaki, gryzonie, rogi pustych pudełek FedExu – przeważająca

większość roślin nie ma absolutnie żadnych preferencji co do sposobu dostarczania pyłku. Magnolie, klony, derenie, wierzby, czereśnie i jabłonie przyczepiają swój pyłek do każdej muchy czy chrząszcza, wabiąc je słodkim nektarem, ale dając go im jedynie trochę skosztować. Wartość owada jako zapylacza leży w tym, że jest on w stanie pokonać znaczne odległości, więc im mniej czasu straci, objadając się na płatku, tym więcej spędzi w locie. Wiele krzewów w Ameryce Północnej i w Europie wykształciło kwiaty o płatkach, które jak sprężyna napinają się pod ciężarem owada, obtaczając go w pyłku i wyrzucając z powrotem w powietrze. Dla porównania: wiązy, brzozy, dęby, topole, orzechy, sosny i świerki, jak również wszystkie gatunki traw, wypuszczają swój pyłek na wiatr. Tym sposobem wędruje on dalej, niż gdyby był przenoszony przez owada, ale nie jest w stanie wylądować dokładnie na kwiecie. Przenoszony przez wiatr pyłek przemierza całe mile i spada chaotycznie jak deszcz. Jednakże do celu trafia go wystarczająco dużo, by olbrzymie lasy iglaste wciąż porastały tereny Kanady, ogromne sekwoje tereny Wybrzeża Północno-Wschodniego, a rozległe lasy świerkowe – Skandynawię i Syberię. Do zapłodnienia zalążka i wytworzenia nasionka wystarczy jedno jedyne ziarnko pyłku. Z jednego nasiona może wyrosnąć drzewo. Każde drzewo jest w stanie wyprodukować sto tysięcy kwiatów rocznie. Każdy kwiat jest w stanie wyprodukować sto tysięcy ziarenek pyłku. Zakończony sukcesem seks roślin może i zdarza się rzadko, ale kiedy już się przydarzy, nowe możliwości wybuchają jak supernowa.

6 KIEDY MIAŁAM TRZYDZIEŚCI DWA LATA, nauczyłam się, że życie może się zmienić w ciągu jednego dnia. W pewnych małżeńskich kręgach towarzyskich niezamężna kobieta po trzydziestce wzbudza współczucie podobne do tego, jakie się okazuje dużemu, przyjacielskiemu bezpańskiemu psu. Mimo iż zaniedbany wygląd i skłonność do samodzielności takiego pieska zdradzają brak właściciela, to, że jak zgłodniały łaknie kontaktu z człowiekiem, sugeruje, że pamięta lepsze czasy. Po sprawdzeniu, czy nie ma świerzbu, zastanawiasz się, czy go nie nakarmić na werandzie, ale ostatecznie rezygnujesz z tego pomysłu, bo odczuwasz lekki niepokój, że już na tym ganku zostanie, bo przecież nie ma się gdzie podziać. W odpowiednim miejscu – na przykład podczas pikniku – bezpański pies to osobliwość, a nawet atut. Jego wygłupy w błocie uchylają okno na beztroskie życie prostego stworzenia. Jako pupil wszystkich i niczyja odpowiedzialność jest sympatyczny, jeśli nie przyjacielski, a przy tym niewiarygodnie szczęśliwy jak na swój marny los. Jeśli podczas podobnych spotkań do takiego psa można porównać niezamężną kobietę, to trzydziestoparoletniemu samotnemu mężczyźnie z automatu przypisuje się funkcję pilnującego grilla. Od początku do końca pies nie będzie dawał mu żyć, bez względu na to, czy facet lubi zwierzęta, czy nie. Właśnie na takim barbecue poznałam Clinta, który w żaden sposób nie mógł się ode mnie opędzić, a to dlatego że bez dwóch zdań był najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziały moje oczy. Tydzień później zebrałam się na odwagę i poprosiłam naszą gospodynię o jego adres mailowy. Napisałam do niego, zapraszając na kolację. Gdy się zgodził, zadzwoniłam i podałam mu adres najmodniejszej restauracji, jaką znalazłam w okolicy Dupont Circle. Oczywiście nigdy tam nie byłam, ale wyglądała na miejsce, które ludzie wybierają na elegancką randkę, a Waszyngton był o wiele bardziej cool od Baltimore – tyle wiedziałam. Po tym, jak podałam mu wskazówki dojazdu, postawiłam warunek: – Pojawię się, tylko jeśli zgodzisz się, żebym zapłaciła za kolację. Całe życie płaciłam za siebie i teraz nie zamierzałam z tego rezygnować. – Okej. – Zaśmiał się pogodnie. – Ale następnym razem to ja stawiam. Niczego nie obiecałam, ale wzięłam jego słowa za dobry znak. Wieczorem nic nie zjadłam, bo nie chciałam odrywać uwagi od tego, że właśnie działo się coś cudownego. Wyszliśmy z restauracji, podśmiewając się z pełnych dezaprobaty spojrzeń kelnerów, którym nie podobała się nasza trzygodzinna nasiadówka nad jedzeniem. Poszliśmy do pobliskiego pubu, gdzie przegadaliśmy jeszcze wiele godzin, podczas gdy nasze drinki stały nietknięte. Posprzeczaliśmy się o kluczową różnicę między mierzeniem a modelowaniem. Rozmawialiśmy o mchach i paprociach. Okazało się, że oboje uczęszczaliśmy do Berkeley i studiowaliśmy te same przedmioty w tym samym czasie. Znałam wielu jego przyjaciół

i kolegów z roku, a on znał wielu moich. Odkryliśmy nawet, że niejednokrotnie siedzieliśmy w jednej sali, biorąc udział w tym samym seminarium. Zdumiewaliśmy się, jak, na Boga, udało nam się przez te wszystkie lata nie spotkać. Wyglądało na to, że teraz powinniśmy to nadrobić. Zamknięto bar, a ja wciąż nie chciałam wracać do domu. Postanowiliśmy pójść do niego, a Clint zapytał mnie, czy chcę się przespacerować, czy może wziąć taksówkę. Zauważył wyraz mojej twarzy i przystanął na ulicy, by zamachać na taksówkę. Dorastając, taksówki widziałam jedynie na filmach. Były dla ludzi tak wyrafinowanych, że wychodzili z domu w butach, w których nie dało się nawet chodzić. Taksówkarze natomiast jawili mi się jako egzotyczni przewodnicy po nieznanym, którzy dzielili się z tobą swoją mądrością, dostarczając cię bezpiecznie w ważne miejsce, do którego człowiek sam nie byłby w stanie trafić. Byłam zszokowana odkryciem, że ostatecznym dowodem miłości nie był dla mnie żaden heroiczny wyczyn, ale prosty i łatwy gest obliczony na to, by na mojej buzi pojawił się uśmiech. Miłość, którą chciałam kogoś obdarzyć, zbyt długo siedziała zamknięta w ciasnym pudełku, więc po otwarciu jego zawartość wyskoczyła na zewnątrz. I jeszcze zostało. Kochamy się z Clintem, bo nie możemy przestać. Nie pracujemy nad tym i nie poświęcamy się dla miłości. To uczucie jest proste i ma tym słodszy smak, że jest niezasłużone. Z innego kontekstu nauczyłam się, że jeśli coś nie działa, to raczej nie zacznie działać, choćbyście poruszyli niebo i ziemię. I odwrotnie – pewnych rzeczy po prostu nie da się zepsuć. Wiem, że mogłabym bez niego żyć: mam swoją pracę, misję, własne pieniądze. Ale ja nie chcę żyć bez niego. Naprawdę nie chcę. Wspólnie robimy plany: on dzieli się ze mną swoją siłą, ja z nim swoją wyobraźnią. Znajdujemy w sobie nawzajem sposób na spożytkowanie swoich absurdalnie wysokich nadwyżek tych cech. Polecimy na weekend do Kopenhagi, a każde lato będziemy spędzać na południu Francji. Pobierzemy się w języku, którego żadne z nas nie rozumie. Będę miała konia (czekoladową klaczkę o imieniu Sugar). Będziemy chodzić na awangardowe przedstawienia i dyskutować o nich później z obcymi ludźmi w jakiejś kafejce. Urodzę bliźnięta, jak moja babcia, ale psa oczywiście zatrzymamy. Będziemy jeździć taksówkami i wieść filmowe życie. I rzeczywiście, niektóre z tych rzeczy robimy, innych nie (nie mam konia), i jest lepiej niż na filmach, bo nigdy się nie kończy, nie odgrywamy żadnych ról, a ja nie noszę makijażu. *** W ciągu kilku następnych tygodni udało mi się przekonać Clinta, by zrezygnował z pracy w Waszyngtonie i wprowadził się do mojego domu w Baltimore, wiedząc, że dzięki swojemu niesamowitemu talentowi matematycznemu wszędzie dostanie pracę. Wkrótce po przeprowadzce wrócił na uczelnię i przyjął posadę na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. Miał prowadzić badania nad wnętrzem Ziemi, i to w tym samym budynku, w którym mieściło się moje laboratorium. Dni upływały mu na tworzeniu niesamowicie złożonych modeli komputerowych, których zadaniem było przewidywanie trwających miliony lat przepływów wewnątrz warstwy niezmiernie gorących, półpłynnych skał poddanych działaniu wysokiego ciśnienia, znajdującej się tysiące kilometrów pod poziomem, na którym powstaje lawa wulkaniczna. Nie mogłam pojąć – wciąż nie mogę – jak był w stanie badać Ziemię tylko w swoim umyśle, jak udawało mu się wyobrażać sobie i obserwować mechanizm działania wszystkich tych barokowych równań, które potrafi tak pięknie pisać, z kącikiem ust zaczernionym atramentem z długopisu, który nieświadomie gryzie. Ja muszę widzieć przedmiot swoich badań, by uznać go za prawdziwy: muszę go trzymać i obracać w dłoniach. Muszę patrzeć, jak rośliny rosną i umierają. Potrzebuję odpowiedzi, które

nie płyną jedynie ze sprawowania kontroli. On woli wprawiać świat w ruch i patrzeć, jak wszystko dalej się toczy. Wysoki, szczupły i ubrany w spodnie khaki, wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać naukowiec, więc zawsze stosunkowo łatwo było mu uzyskać akceptację w kręgach akademickich. Jednak jego urocza, porządna i kochająca osobowość pozostawała niezauważona, dopóki ja jej nie odkryłam, postanawiając sobie, że nigdy, przenigdy nie wypuszczę jej z rąk. Poznaliśmy się z Clintem na początku 2001 roku, a latem pojechaliśmy do Norwegii, żebym mogła mu pokazać swoje ukochane miejsca: rozciągające się niskie wzgórza różowego granitu, z których szczelin wyrastały dzikie purpurowe kwiaty. Bąbelkowe fiordy patrolowane przez poważnie wyglądające maskonury. Białe brzozy oświetlone łososiowymi zachodami słońca, które trwają całą noc. Część naszej podróży, którą przeznaczyliśmy na wizytę w Oslo, przerodziła się w imprezę weselną, po tym jak wzięliśmy numerek, postaliśmy dwadzieścia minut w kolejce i pobraliśmy się w Rådhusie (czyli ratuszu). Po powrocie do Baltimore pojechaliśmy prosto do Billa, by podzielić się z nim radosną nowiną. Bill nigdy nie wygłaszał żadnych komentarzy na temat facetów, z którymi się spotykałam, prawdopodobnie dlatego, że było jasne, że i tak nie będzie zbyt wielu randek do komentowania. Ale odkąd na scenę wkroczył Clint, zaczął zachowywać się dziwnie i unikał nas, tak jak zresocjalizowany przestępca szerokim łukiem omija więzienie. Clint był pewien, że Bill po prostu potrzebuje czasu, by przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Wciąż powtarzał, że było dokładnie tak samo jak w przypadku mnie i jego trzech młodszych sióstr. Bill wyprowadził się z mojego strychu jakiś miesiąc wcześniej, kupiwszy zniszczony dom rzut kamieniem od nas. Był teraz dumnym właścicielem czteropoziomowego szeregowca, który w latach swojej świetności musiał prezentować się pięknie, ale te czasy dawno już minęły. Przy przeprowadzce Bill złożył cały swój dobytek na pierwszym piętrze, przenosząc ode mnie wszystkie swoje sprzęty jeden po drugim, co zajęło mu dobre kilka dni. Artykuły pierwszej potrzeby (dzbanek do kawy, golarka, śrubokręt) trzymał w kącie tuż obok sterty prania, na którą się rzucał, gdy przychodziła pora snu i z której rano się wygrzebywał. Snuł co do tego miejsca plany remontowe, ale tamtego lata wyglądało ono jak nora heroinisty, w której było wszystko oprócz narkotyków. Dzień po naszym powrocie z Norwegii zapukaliśmy głośno do jego drzwi, a potem jeszcze zadzwoniliśmy dzwonkiem. W końcu ze środka dobiegły nas odgłosy krzątaniny, a po chwili usłyszeliśmy szczęk przekręcanego w zamku klucza. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Bill, ubrany w porwany podkoszulek i sprane kąpielówki. Włosy miał zmierzwione, a dłońmi przecierał zaspane oczy. Najwidoczniej go obudziliśmy. Była godzina trzecia po południu. – Cześć! – przywitałam się, stojąc obok Clinta, który obejmował mnie ramieniem. Potem już nie wytrzymałam. – Zgadnij co? Pobraliśmy się! Zapadła długa cisza, podczas której Bill patrzył na nas niewidzącym wzrokiem. – Czy to znaczy, że mam wam kupić prezent ślubny? – zapytał. – Nie – odparł Clint, a ja w tym samym czasie powiedziałam „Tak”. Staliśmy tak jeszcze chwilę, Clint i ja z radosnymi uśmiechami na twarzy. – Ubieraj się, bo idziemy – nakazałam w końcu Billowi. – W Forcie McHenry odgrywają bitwę z wojny secesyjnej. – Poszedłbym z wami, ale pewnie chodzi o którąś z bitew wojny roku 1812, głupolu, a poza tym mam milion rzeczy do zrobienia – odpowiedział zakłopotany Bill.

– Zważaj na słowa, ty brudny hipisie – zganiłam go. – Nie pozwolę, żebyś tak znieważał naszych poległych bohaterów – dodałam. – A teraz wkładaj cholerne spodnie, zacznij zachowywać się jak prawdziwy Amerykanin i wsiadaj do toyoty. Bill wciąż się nam przyglądał, a ja wiedziałam, że przeżywa wewnętrzny konflikt, czy z nami iść, czy zostać. Spojrzałam na mojego świeżo poślubionego męża, najsilniejszego i najżyczliwszego człowieka, jakiego znałam, uzbrojona w niezachwianą wiarę, że ktokolwiek zyskał moją miłość, rościł sobie również naturalne prawo do jego uczucia. – No chodź, Bill, jesteś teraz z nami – powiedział Clint, podając mu kluczyki do samochodu. – Może poprowadzisz? – dodał. Bill wziął kluczyki i spędziliśmy razem dzień w Forcie McHenry, łapiąc jabłka z wody, robiąc świeczki i wykuwając prawdziwe podkowy. Jedliśmy hot dogi i watę cukrową, oglądaliśmy wyścig parami z jedną związaną nogą, głaskaliśmy zwierzęta z zoo. I wszystko to po cenie rabatowej, bo w końcu to był Dzień Rodziny.

7 AGRONOMOWIE I LEŚNICY robią wykresy obrazujące wzrost setek gatunków roślin już od 1879 roku, kiedy to pewien niemiecki uczony zauważył, że krzywa przedstawiająca przyrost masy sadzonki kukurydzy na wykresie czasowym przybiera osobliwy kształt litery S. Ci naukowcy codziennie ważyli swoje doniczkowe sadzonki, które przez cały pierwszy miesiąc zanotowały niewielki wzrost. Potem w drugim miesiącu tempo wzrostu drastycznie się zwiększyło, rozmiar roślin co tydzień się podwajał, aż pod koniec trzeciego miesiąca kukurydza osiągnęła maksymalny jego pułap. Wkrótce naukowców zdumiało to, że potem nastąpił ponowny spadek masy, a zanim rośliny weszły w okres kwitnienia i wytwarzania nasion, ich waga stanowiła jedynie osiemdziesiąt procent masy, jaką zanotowały w szczytowym momencie swojego rozwoju. Wyniki ich badań okazały się trwałe, a wiele tysięcy opisanych na wykresie sadzonek kukurydzy podążało wzdłuż tej samej „esowatej” ścieżki. Nie znamy dokładnego mechanizmu, który za tym stoi, ale kukurydza dobrze wie, do czego dąży, nawet jeśli do tego celu wiedzie kręta droga. Inne gatunki roślin mają bardzo różne linie wzrostu. Krzywa przedstawiająca przyrost liści na łodygach pszenicy przypomina ludzki puls: lekkie uderzenie wzrostu, po którym następuje jego spadek. Krzywa wzrostu buraka cukrowego również przedstawia przyrost, po którym następuje zastój, jednakże przybiera ona kształt długiego, nisko zawieszonego łuku, którego punkt centralny przebiega podczas letniego przesilenia. Krzywa wzrostu trzciny (Phragmites) wyglądem przypomina piramidę: narodziny i wzrost są symetrycznie otoczone przez rozkład i śmierć. Takie wykresy są bezcenne na farmach i w lasach, gdzie żniwa bądź wycinka drzew są długoterminowym celem. Przykładając te standardowe krzywe do żywych roślin, można ustalić najlepszą porę na zbiory, a co za tym idzie – wpisać sobie do kalendarza wstępną datę wypłaty. W porównaniu z mniejszymi roślinami krzywe wzrostu drzew są rozwlekłe, a to dlatego, że obejmują setki lat, a nie jeden sezon. Każdy gatunek drzewa ma swoją własną, niepowtarzalną krzywą. Sosna kalifornijska rośnie dwa razy szybciej niż świerk pospolity, ale oba gatunki ścina się na papier, gdy osiągają podobny obwód. W wyniku tego norwescy producenci papieru są bardziej wypłacalni, a swoim zasięgiem obejmują większy teren niż amerykańscy. W obrębie lasu różnice we wzroście między drzewami równolatkami są większe niż między innymi organizmami, w tym zwierzętami. W Stanach Zjednoczonych najwyższy dziesięcioletni chłopiec jest o jakieś dwadzieścia procent wyższy od najniższego dziesięcioletniego chłopca. To samo dotyczy tak pięciolatków, jak i dwudziestolatków: najwyższy jest o około dwadzieścia procent wyższy od najniższego. W borze sosnowym najgrubszy dziesięcioletni pień jest jakieś cztery razy grubszy od najcieńszego dziesięcioletniego pnia. To samo tyczy się tak dwudziesto-, jak i pięćdziesięcioletnich drzew: najgrubszy pień jest około czterech razy grubszy od najcieńszego. Okazuje się, że nie ma „dobrego” i „złego” sposobu, by wyrosnąć na stuletnie drzewo. Są tylko sposoby, które działają, i takie, które nie działają.

Stawanie się drzewem to długa podróż, więc nawet najbardziej doświadczeni botanicy nie są w stanie spojrzeć na gałązkę sadzonki i dokładnie określić, w jakiego rodzaju gałąź się rozwinie w ciągu kolejnych pięćdziesięciu lat. Krzywe wzrostu roślin mogą nam pomóc w odgadnięciu, jakie będą koleje losu danego okazu, ale musimy pamiętać, że pokazują nam przeszłość, nie przyszłość. Są improwizowane, wyrysowane na podstawie danych zebranych na temat roślin, które w większości są już martwe. Zestawy danych, które określają te krzywe, nie są statyczne, a do wykresu można dodawać każdą nowo zmierzoną roślinę. Każda nowa informacja zmienia nieco wzór ogólny, a co za tym idzie – kształt krzywej. Nie ma sposobu, by stosując obliczenia matematyczne, przewidzieć kształt tych krzywych, nawet przy pomocy komputerów o potężnej mocy obliczeniowej, które ostatnio są w użyciu. Nic w tych krzywych nie mówi nam, jak drzewo powinno wyglądać, ale jak drzewa kiedyś wyglądały. Każda roślina musi znaleźć swoją własną drogę do dojrzałości. Istnieją podręczniki botaniki pełne przeróżnych krzywych wzrostowych, ale to zawsze te „esowate” najbardziej frapują moich studentów. Czemu roślina miałaby hamować swój wzrost tuż przed wejściem w szczytowy okres wydajności? Przypominam im wtedy, że kurczenie okazuje się sygnałem rozmnażania. Gdy rośliny zielone wchodzą w okres dojrzałości, wycofują część substancji odżywczych, kierując je do kwiatów i nasion. Wydanie na świat potomstwa to dla rodzica duży koszt, co nawet z daleka można zaobserwować na polu uprawnym.

8 CIĄŻA TO BEZ DWÓCH ZDAŃ NAJTRUDNIEJSZE, przez co w życiu przeszłam. Nie mogę oddychać, nie mogę usiąść, nie mogę wstać, nie mogę rozłożyć stoliczka przy fotelu w samolocie, nie mogę spać na brzuchu, a przez ostatnie trzydzieści dwa lata swojego życia sypiałam wyłącznie na brzuchu. Zastanawia mnie, jaki Bóg na jakim niebie zdecydował, by ważąca pięćdziesiąt kilo kobieta miała dźwigać piętnastokilowe dziecko. Muszę bez końca krążyć po okolicy w towarzystwie Reby, bo dziecko jest spokojne tylko wtedy, gdy ja jestem w ruchu. Kopie mnie nie jak chłopiec, który chce powiedzieć „Tu jestem, mamusiu”, ale jak oszalały dorosły, próbujący wyrwać się z kaftana bezpieczeństwa. Chodzę i chodzę, jakbym odgrywała parodię jakiegoś pogańskiego rytuału płodności, i rozmyślam o tym, że ani mnie, ani dziecku nie podoba się ten dławiący układ. Cierpiąca na dwubiegunowość ciężarna nie może przyjmować Depakote, Tegretolu, Seroquelu, rysperydonu, litu ani żadnego innego lekarstwa, które całymi latami regularnie zażywała, żeby nie słyszeć głosów i nie walić głową w ścianę. Gdy tylko ciąża zostaje potwierdzona, musi szybko odstawić wszystkie leki i stanąć na torach w oczekiwaniu na uderzenie rozpędzonego pociągu. Statystyki są proste: cierpiąca na dwubiegunowość kobieta jest siedem razy bardziej narażona na poważny atak podczas ciąży niż poza nią. Pozostawienie jej bez lekarstw na pastwę choroby na dwa pierwsze trymestry, na co nalegają lekarze, to okrutna rzeczywistość. W początkach ciąży budzę się i gwałtownie wymiotuję, aż nie osunę się na podłogę łazienki, na której leżę całymi godzinami, dławiąc się i płacząc z wyczerpania, aż wreszcie z rozpaczy zaczynam walić głową w ściany i podłogę, próbując stracić przytomność. Zaczynam błagać Boga o pomoc albo przynajmniej miłosierdzie nicości. Później, gdy już odzyskuję przytomność, między kafelkami a twarzą czuję chłód smarków, śliny, krwi i łez, ale nie mogę mówić i nie wiem, kim jestem. Mój wierny mąż, który jak oszalały wisiał na telefonie, wchodzi, podnosi mnie i obmywa, a potem znowu dzwoni do lekarza. Zabierają mnie i próbują leczyć wszystkim, co już wcześniej wypróbowywali, ale tydzień później znowu jest to samo. Trwa to tak długo, aż Clint i Reba są jedynymi stworzeniami na świecie, które kojarzę po imieniu. Tym razem na poważnie trafiam do szpitala, gdzie spędzam całe tygodnie, a gdy wszystko inne zawodzi, leżę przywiązana do łóżka i niezliczoną ilość razy przechodzę terapię elektrowstrząsami, przez co z pamięci ulatuje mi większa część roku 2002. Błagam lekarzy i pielęgniarki, by powiedzieli mi dlaczego, dlaczego mnie to spotyka, ale oni milczą. Nie możemy zrobić nic poza odliczaniem dni do momentu, w którym znów będę mogła przyjmować leki. Magiczna data to dwadzieścia sześć tygodni. Wtedy właśnie rozpoczyna się trzeci trymestr, okres zaawansowanego rozwoju płodu, podczas którego Agencja Żywności i Leków pozwala chorej matce przyjmować całą gamę neuroleptyków. Gdy tylko nie ma przeciwwskazań, wracam na tę czy inną dietę pigułkową, a najostrzejsze

symptomy stopniowo zaczynają się uspokajać. Powoli wracam do pracy, choćby po to, by położyć się na podłodze w gabinecie i zasnąć. Próbuję prowadzić zajęcia, ale jestem na to za słaba, więc znowu idę na chorobowe. Pewnego ranka w ósmym miesiącu przechodzę z trudem przez wejście główne budynku wydziału i zatrzymuję się przy recepcji, by trochę odpocząć i przygotować się psychicznie na zaciągnięcie tych dodatkowych piętnastu kilo do mojego piwnicznego laboratorium. Oczywiście nie dotykam żadnych chemikaliów, ale w otoczeniu szumu aparatury znajduję ukojenie. Patrzę na odczyty i udaję, że aby kontynuować swoją pracę, urządzenia potrzebują mojej zachęty i pochwały za dobrze wykonane zadanie. Przygotowując się do trudów jazdy windą w dół, siedzę na jednym z krzeseł dla gości obok fotokopiarki, przechylając się do tyłu, z dala od wielkiego brzucha. – Chyba już rozumiem – oznajmiam wszem i wobec. – To nowa ja. On nigdy nie wyjdzie. Za osiemnaście lat w moim ciele będzie żył dorosły człowiek. I mimo że to wcale nie miał być żart, sekretarki współczująco chichoczą. Wchodzi Walter, nasz dziekan, a ja podnoszę się automatycznie, jak żołnierz stający na baczność przed wyższym stopniem oficerem. Jestem bliska uzyskania stałego etatu jako pierwsza i jedyna kobieta w historii tego stuletniego, porośniętego bluszczem wydziału Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa i instynktownie czuję, że muszę skrywać wszelkie słabości fizyczne towarzyszące ciąży. Niestety, wstałam zbyt szybko i czuję, jak robi mi się słabo, gdy krew odpływa mi z głowy. Automatycznie siadam znowu i wkładam głowę między kolana, wiedząc, że za minutę to minie. Zawroty głowy nie są mi obce, bo zawsze miałam niskie ciśnienie i długo mogłam nic nie jeść, uznając posiłki za przykre obowiązki, którym nie było końca. Zdziwiony Walter rozgląda się i zauważa mnie w pozycji zmytego na brzeg wieloryba. Wchodzi do swojego gabinetu i zamyka drzwi. Ktoś proponuje mi szklankę wody, ale odmawiam. Kuśtykam do windy z nowym ciężarem niepokoju, którego nie jestem w stanie do końca określić. Następnego dnia około wpół do siódmej wieczorem do mojego gabinetu wchodzi Clint. Jego gabinet znajduje się niedaleko, w głębi korytarza. Mój mąż ma tak ściągniętą twarz, że zaczynam się zastanawiać, czy nie przyszedł, by mi powiedzieć, że ktoś umarł. Opiera się o framugę i poważnym głosem mówi: – Słuchaj, był u mnie dziś Walter… – Przerywa z bolesnym wyrazem twarzy. – Powiedział, że dopóki jesteś na zwolnieniu, nie możesz przychodzić na wydział. – Co?! – krzyczę, bardziej z przerażenia niż ze złości. – Jak mogą mi to robić? To moje laboratorium, ja je zbudowałam… – Wiem, wiem… – wzdycha mój mąż. – To dupki – dodaje, ale łagodnie, żeby też mnie uspokoić. – Nie miałam pojęcia, że mogą to zrobić – odpowiadam, gdy ta krzywda zaczyna do mnie naprawdę docierać. – Ale dlaczego? Powiedział dlaczego? – pytam, przypominając sobie, jak wiele razy w życiu zadawałam to samo pytanie wysoko postawionym, nigdy, ale to nigdy nie otrzymując od nich zadowalającej odpowiedzi. – Och, jakieś chrzanienie o problemach prawnych i ubezpieczeniu – odpowiedział. – Ale to jaskiniowcy, wiadomo – dodał. – Co do jasnej cholery?! – zaczęłam tyradę. – Połowa tych gości siedzi pijana w swoich gabinetach… podrywa studentki… ale to przeze mnie mają być problemy prawne?!

– Słuchaj, prawda jest taka: oni nie chcą oglądać kobiet w ciąży, a ty jesteś jedyną ciężarną, jaka postawiła stopę w tym budynku. Nie mogą sobie z tym poradzić. To proste – mówi Clint miękko, a jego gniew jest spokojniejszy od mojego. Część mnie wciąż znajduje się w stanie osłupienia. – I on tobie kazał mi o tym powiedzieć? Czemu sam tego nie zrobił? – Pewnie się ciebie boi. Wszyscy oni to tchórze. Potrząsam głową i zaciskam zęby. – Nie, nie, nie! – wołam twardo. – Hope, nie możemy nic z tym zrobić – mówi cicho i z żałością Clint. – To on jest tu szefem. Na jego twarzy maluje się ten sam udręczony wyraz, który widziałam kiedyś u wspaniałego, starego słonia po stracie partnerki, z którą przeżył trzydzieści lat. Clint wie, jak bardzo boli mnie zakaz wstępu do mojego własnego laboratorium, do miejsca, w którym czuję się dobrze i bezpiecznie – zwłaszcza teraz – i które naprawdę uważam za swój dom. Z całej tej frustracji chwytam kubek do kawy i z całej siły ciskam nim o podłogę. Odbija się od dywanu i zamiast się rozbić, ląduje sobie spokojnie na boku, jakby nigdy nic. Jest to dla mnie kolejny dowód na moją bezsilność i brak kontroli nawet nad małymi i nieistotnymi rzeczami, więc siadam, chowam twarz w dłonie i szlocham w blat biurka. – Już tego nie chcę – łkam, praktycznie lamentując, a Clint stoi i przygląda się mojemu bólowi, przez co ciężar na jego sercu podwaja się i podwaja. Gdy mój płacz milknie, siadamy razem w milczeniu, bo „dosyć ma dzień każdy swojej biedy”. Dwa lata później Clint powie mi, że tamtego dnia umarło całe jego uczucie do Uniwersytetu Hopkinsa i że nigdy im nie wybaczył krzywdy, jaką mi wyrządzili. Porozmawialiśmy o tym z kojącej perspektywy czasu – że to prawdopodobnie chodziło o tę odpowiedzialność prawną i że to nie była niczyja wina – ale wtedy wstaliśmy, chwyciliśmy się za ręce, zebraliśmy cały nasz niewielki dobytek i wszystkich, których kochaliśmy, a następnie przeprowadziliśmy się tysiące kilometrów dalej. I znowu buduję swoje laboratorium od zera, z Billem pośrodku. Ale tamtego dnia, gdy rzucam kubkiem do kawy, płaczę, bo widzę tylko to, co tracę, nie co zyskuję, a to dlatego, że widok przysłania mi mój duży brzuch. Mając zakaz wstępu na wydział, mam wolne, więc rano umawiam się na badania prenatalne. Pojawiam się w gabinecie, gdzie jestem ważona i badana ultrasonografem, a potem otrzymuję niespodziewane wieści, że płód jest o siedem dni bardziej rozwinięty niż tydzień wcześniej. Obcy pytają mnie, „w którym miesiącu” jestem, a kiedy odpowiadam „w jedenastym”, chcą, żebym się z nimi śmiała, ale nie bawi mnie nawet własny dowcip. Wiem, że powinnam być uradowana i podekscytowana. Powinnam robić zakupy, malować ściany i kochająco przemawiać do rozwijającego się we mnie dziecka. Powinnam celebrować dojrzewający we mnie owoc miłości i pławić się w obfitości mojego łona. Ale ja nie robię żadnej z tych rzeczy. Zamiast tego opłakuję swoje dawne życie, które już nie wróci. Powinnam w radosnym oczekiwaniu bezustannie śnić na jawie o tym tajemniczym człowieku, który we mnie staje się sobą. Ale tego nie robię, bo już go znam. Od początku czułam, że to będzie chłopiec, i wiedziałam, że będzie miał blond włosy i błękitne oczy, tak jak jego ojciec. Wiedziałam, że dostanie imię po moim ojcu, ale będzie miał własną tożsamość. Że będzie twardy jak wszyscy wikingowie i że będzie mnie słusznie uważał za złą matkę, która to część

mojej osobowości rosła we mnie w zbyt dużym cieniu i zwiędła, nie zdążywszy prawdziwie rozkwitnąć. Robię głębokie wdechy i wydechy, wypijam litry mleka, zjadam wiadra spaghetti, sypiam wiele godzin dziennie i staram się skupić na tym, że przynajmniej dzielę się z nim swoją bogatą w składniki odżywcze krwią, na razie biernie dając mu to, czego potrzebuje. Staram się nie myśleć o moim zatroskanym umyśle. Próbuję nie zastanawiać się, kiedy znowu stracę zmysły. Siedzę w poczekalni w towarzystwie ciężarnych piętnastolatek, z których każda ma przed sobą mur problemów dużo wyższy od mojego, ale nie jestem w stanie być za to wdzięczna losowi. Jestem tak smutna, że nie mogę płakać, i tak pusta, że nie mogę się modlić. Lekarka prosi mnie do gabinetu, a ja zauważam, że nie nosi kolczyków. Ja też ich nie noszę. Błądzę myślami, zastanawiając się nad tym, jak rzadko spotykam kobiety niezakute w kolczyki. – No cóż, jest pani całkiem duża, ale poza tym wszystko przebiega zgodnie z planem – oznajmia, patrząc w moją kartę zdrowia. – Serce dziecka bije mocno, a pani poziom cukru jest w normie. Rozwiązanie już blisko – mówi, a potem wbija we mnie wzrok. Podaje mi jakieś broszurki. – Czy myślała już pani o antykoncepcji poporodowej? – pyta. – Pewnie wie pani, że może zajść w ciążę nawet w okresie karmienia piersią. W umyśle mi się kotłuje. Ostatni etap ciąży jest naprawdę surrealistyczny. Znajomi pytają mnie, kiedy będę miała drugie dziecko. Lekarze pchają mnie w objęcia antykoncepcji. Jakie to absurdalne pytać kobietę, która nie jest nawet w stanie wyobrazić sobie siebie z jednym dzieckiem, o logistykę związaną z posiadaniem drugiego potomka. – Ja chyba nie będę mogła karmić piersią – jąkam się zakłopotana. – To znaczy muszę wrócić do pracy, a jeśli będę potrzebowała leków czy… – W porządku – przerywa mi lekarka. – Jestem pewna, że mleko dla niemowląt będzie mu dobrze służyło. O to się nie martwię. Jej przebaczenie mi mojego pierwszego zaniedbania względem tego dziecka jest tak automatyczne i niewymuszone, że aż przeszywa mnie na wskroś. Czuję, jak rozbudza się we mnie uśpiona dziecięca nadzieja, że może ta kobieta rozumie mnie, a mój los nie jest jej obojętny. Bądź co bądź ma moją kartę zdrowia. Może zauważyła wpisy o wszystkich tych elektrowstrząsach, hospitalizacjach i lekarstwach, które przyjmuję. Potem gryzę się w język i z apatią wracam myślami do pytania, za jakie grzechy tak cierpię. Mam już serdecznie dość tej rany, która nie chce się zabliźnić. Mam dość tego, że moje dziecinne serce myli zwykłą kobiecą uprzejmość ze szlakiem z okruszków chleba wiodącym do matczynej miłości czy babcinej troski. Mam dość tego tępego sierocego bólu, który co prawda dawno już stracił zdolność do ataku z zaskoczenia, ale wciąż co sezon zbiera swoje żniwo cierpienia. „Ta kobieta jest moją lekarką, nie matką” – powtarzam sobie z mocą, i nawet we własnych oczach zawstydzam się swoimi potrzebami. Tu i teraz liczy się bardziej to, że ktoś kiedyś odgórnie ustalił, że mamy dla siebie dokładnie dwanaście minut. Po umówieniu się na kolejną wizytę wychodzę z gabinetu. Po drodze wstępuję do toalety, gdzie zaczynam wymiotować i się trząść, a po wszystkim nie jestem w stanie rozpoznać tej osoby w lustrze. Wygląda na tak smutną, zmęczoną i otłuszczoną, że robi mi się jej żal, zanim jeszcze w pełni dociera do mnie, że ona to ja. Po siedemnastej, gdy nikogo nie ma już w budynku wydziału, biorę Rebę i zakradam się do laboratorium. Nie mogę robić nic produktywnego, ale instynktownie stawiam opór okrucieństwu władz poprzez urządzenie sobie swego rodzaju jednoosobowego „ciężarnego” strajku

okupacyjnego. Gdy o dziewiętnastej trzydzieści ze swojego pierwszego tego dnia posiłku wraca Bill i zastaje mnie siedzącą po ciemku, pospiesznie wycieram twarz, żeby nie zauważył, że nie mogę przestać płakać. Włącza światła i po kolei dzieli się ze mną najświeższymi informacjami o naszych projektach, recytując szczegóły każdego z nich, podnoszącą na duchu litanię konkretnych dowodów na to, że wszystko tak naprawdę jest w porządku. Jest wyczerpany pracą za nas oboje, ale im trudniejsza orka, tym mocniej ciągnie swój pług. Nie do końca rozumie, co niedobrego się ze mną dzieje i dlaczego tyle mnie nie ma. Nie rozumieją tego też moi nieliczni przyjaciele i rodzina. I nikt o to nie pyta. Myślę, że w moim rodzie przez tyle pokoleń skrywano wszelkie przejawy szaleństwa, że swoją sekretną naturę w tych kwestiach mam w genach. Bill zapewnia mnie, że nie ma problemu, bym została w domu. – Serio, nikt tu nie wejdzie. Nie ma potrzeby, żebyś bawiła się w nocnego stróża. – Rozgląda się ukradkiem. – Nie przy tej liczbie noży i tym podobnych, które tu trzymam – dodaje, udając, że szpera nerwowo w jednej z szafek. To niedorzeczne stwierdzenie wyznacza nowy najwyższy szczyt jego desperackich prób, by mnie rozśmieszyć albo przynajmniej na ułamek sekundy na powrót sprowadzić dawną mnie. Mimo że oboje nie wiemy, jak zabić to przygnębione zombi, które weszło w wydęte ciało jego najlepszej przyjaciółki, on nie przestaje próbować go zgładzić. – Chryste, marnie wyglądasz – mówi. – Może być poszła zarżnąć jakąś świnię czy coś? Czy nie to właśnie uszczęśliwia twój lud? – Bill jest już zniecierpliwiony. – No cóż, jestem głodna… – podsuwam. Z dużym wysiłkiem docieramy (ja drepcząc jak kaczka) do domu Billa, gdzie oglądamy powtórki Rodziny Soprano, a ja zjadam przy tym pudełko kupionych po drodze pączków. O dziewiątej, kiedy Clint przejeżdża samochodem te trzy przecznice, żeby zabrać mnie do domu, otwiera mi tylne drzwi i pomaga wsiąść, a gdy tak udajemy, że nasz samochód to taksówka, po policzkach płyną mi łzy. To dobry znak, jeśli bacznie przyglądając się eksperymentowi zamiast subtelnych śladów, jakich się spodziewasz, widzisz mocne, jasne jak słońce dowody, których nie da się z niczym pomylić. Nieustannie ostrzegano mnie, że proces odchodzenia wód płodowych może być przewrotny, ale później tego wieczora, gdy siedzieliśmy na kanapie, znalazłam się nagle w kałuży płynów. Czując falę przypływu, z zaciśniętymi szczękami informuję Clinta, że chyba powinniśmy udać się do szpitala. Pomagając mi wstać, Clint zauważa, że trzęsą mi się ręce. – Jedziemy do najlepszego szpitala świata – przypomina mi ze spokojem, a jego pewność siebie okazuje się zaraźliwa. Zbieram w sobie moje osłabione zdeterminowanie, pakujemy się i ruszamy w kierunku centrum. Gdy przejeżdżamy przez ciągnące się przez wiele kilometrów osiedla mieszkaniowe Baltimore, jest jakaś dwudziesta druga trzydzieści, a ja widzę wlekących się do domu po ciężkim dniu ludzi, daremnie marzących o odpoczynku, którego nie zaznają. Wchodzimy do szpitala, a ja znajduję natychmiastowe ukojenie w jego jasno oświetlonych, pulsujących życiem wnętrzach. Dziwnym trafem wraca dawne poczucie bezpieczeństwa z czasów mojej pracy w szpitalnej aptece. Każda z zatrudnionych tu osób ma jakąś misję, a otoczenie mnie troską jest tylko małym rutynowym trybikiem w tej ogromnej zbiorczej maszynerii, która chodzi jak w zegarku. Cokolwiek by się działo, nie będę sama, kto inny będzie silny, przygotowany, uważny i odpowiedzialny. Zaczynają się klarować nasze wspólne plany: wszyscy zostaną na noc i jakoś sobie z tym poradzimy. Powoli się rozluźniam.

Na oddział położniczy jedziemy windą w towarzystwie starszej pacjentki, która siedzi na wózku inwalidzkim pod okiem młodszego, znudzonego sanitariusza. Starsza pani patrzy na mój mamuci brzuch. – Jest pani gotowa? – pyta mnie, a potem kręci głową z grymasem rozbawienia na twarzy, gdy gapię się na nią durnie, nie będąc w stanie sformułować żadnej rzeczowej odpowiedzi. Kiedy docieramy do rejestracji, do akcji wkracza rosła kobieta, która po zlustrowaniu mnie oznajmia rejestratorce: „Chcę ją, ma dobre żyły”, tym samym ustanawiając się moją pielęgniarką. Spoglądam na wierzch swoich dłoni, które mam po ojcu i na których naczynia krwionośne zawsze były dobrze widoczne, i stwierdzam, że to kolejny dobry znak. Pielęgniarka prowadzi nas do jednoosobowej sali i wskazuje Clintowi krzesło w kącie. Ma siedzieć w nogach łóżka i nie przeszkadzać. Clint robi, co mu każą. – To nic osobistego – rzuca przez ramię pielęgniarka gwoli wyjaśnienia, prowadząc mnie do łazienki. Z wielkim wysiłkiem korzystam z toalety, a następnie przebieram się w szpitalną koszulę. Pielęgniarka pomaga mi położyć się na łóżku i przeciera mi nadgarstki alkoholem. Potem wyciąga jakieś dziesięć czy dwadzieścia igieł, elektrody, klamry i opaski uciskowe i zaczyna wczepiać je w tysiąc miejsc na moim ciele. Następnie podłącza mnie do przeróżnych urządzeń i monitorów, które zaczynają gromadzić się wokół mojego łóżka, jakby nie chciały, by ominęła je jakaś zabawa. Gdy wszystko zostaje już włączone, z każdej strony spozierają na mnie ich przyjazne elektroniczne twarze, a one same po kolei i bez końca opowiadają mi swoje kojące historie, jakby wiedziały, że nie ma takiej ilości pocieszenia, jaka by mnie zaspokoiła podczas tej gehenny. Wchodzi asystent lekarza. – Czy życzy sobie pani środki zmniejszające dyskomfort w trakcie porodu? – pyta. – Tak. Tak, życzę – odpowiadam tym samym suchym tonem, jakim on zadał pytanie, a który maskował, że jeszcze nigdy w całym moim życiu nie wyraziłam tak żarliwej szczerości. – I dobrze – mruczy pod nosem pielęgniarka. – Nie ma powodu znosić cały ten ból. Słysząc to, zrozumiałam, że właśnie bardzo ułatwiłam jej życie podczas tej zmiany. Co kilka godzin inny lekarz z tytułem profesora zapędza do mojej sali stado studentów, przedstawiając mnie im jako „przypadek”. Podsumowuje wyniki wszystkich moich badań prenatalnych i wymienia lekarstwa, jakie biorę, a robi to tak zdawkowym, oderwanym i monotonnym głosem, że całe to oratorium brzmi jak wiersz E.E. Cummingsa, który nigdy nie doczekał się publikacji. Następnie pyta swoją świtę: – A więc jakie są w tej sytuacji nasze przypuszczenia dotyczące płodu? W odpowiedzi grupa studentów gapi się na niego durnie jak stado owiec, gdyby postawić im to samo pytanie. W końcu do akcji wkracza moja pielęgniarka. – No cóż, spójrzcie tylko na nią. To dziecko nie jest ani wcześniakiem, ani nie ma niedowagi. Podczas gdy ona kręci z niesmakiem głową, zauważam, że jeden ze stojących z tyłu studentów szeroko ziewa, patrząc wprost na mnie, i nawet nie stara się tego ukryć. Zupełnie nagle ogarnia mnie złość, co prawdopodobnie widać na monitorze stojącego po lewej elektrokardiogramu. Jak za pstryknięciem palca czas cofa się o piętnaście lat, a ja znowu jestem rozpaczliwie marzącą o studiach medycznych studentką, która jednak od początku wie, że

nie ma na nie pieniędzy ani sposobu, by je zdobyć. Pochodzę z rodu kobiet, które potrafiły złapać i oskubać sowę, ugotować ją dla starszych dzieciaków i wyjąć szpik dla niemowlęcia, a potem wypić wodę z gotowania, bo tylko to dla nich zostało. Byłam dziewczynką, która sama sobie wyrywała pijawki i nie bała się pająków, węży, brudu czy ciemności. Nagle znowu jestem tą dziewczyną, która otrzymawszy stypendium pokrywające również wydatki na książki, z miejsca udała się do księgarni, gdzie oprócz kierunkowych podręczników kupiła też wszystkie podręczniki do medycyny. Obecni na sali studenci znajdowali się po drugiej stronie żelaznych drzwi, które się przede mną zamknęły, i zamiast dziękować, że mogą przebywać w tym niedostępnym sanktuarium, wydawali się niczego nie doceniać. Oburzona, zaczynam się zastanawiać, dlaczego te małe sukinkoty uważają, że nadają się nawet do zmierzenia mi rozwarcia. Moja wściekłość budzi część dawnej mnie i w głowie już redaguję te wydarzenia, by potem móc wszystko powtórzyć Billowi, a tymczasem krzyczę tylko: – Róbcie notatki, skurwysyny, bo będę na egzaminie! Profesor przerywa moją wewnętrzną tyradę, oznajmiając: – U pacjentki pojawiło się ryzyko ostrej psychozy poporodowej i będzie pod obserwacją. I tak po prostu powiedział głośno to, co wszyscy podejrzewaliśmy, ale miłość i nadzieja trzymały nam gęby na kłódkę. Ożywiam się, cholernie ciekawa tego, co jeszcze powie. Otrzymawszy tę nową malutką informację, studenci jeszcze raz bacznie mi się przyglądają i wydają się tak skonsternowani prezentowaną przeze mnie przytomnością umysłu, że przez chwilę rozważam udawanie halucynacji w celu potwierdzenia profesorskiej diagnozy. Rozglądając się w konsternacji po sali, napotykam wzrok Clinta, który siedzi jak trusia ze skrzyżowanymi nogami na krześle w kącie. Za pomocą telepatycznej więzi charakterystycznej dla par małżeńskich wymieniamy się wyrazami uznania dla sytuacji jako absurdalnej i po raz pierwszy od wielu tygodni wybucham śmiechem. Oświeca mnie nagle, że teraz, gdy siedzę sobie w swoim bezpiecznym gniazdku uwitym z pikających urządzeń, czuję się lepiej niż przez te wszystkie miesiące. Nieczuły tak na wyrazy radości, jak i smutku profesor spogląda na zegarek i wychodzi, a za nim człapie jego stadko, jak chmara najgorszych paparazzich świata, podążających za najnudniejszym celebrytą na planecie. Mój gniew ustępuje, gdy uświadamiam sobie, że przed nimi też chyba długa noc. W mojej spokojniejszej już głowie rodzą się przypuszczenia, że być może marzenia o byciu lekarzem a rzeczywistość studiów medycznych to nie to samo, i muszę przyznać, że moje zachowanie w ostatnich miesiącach nie stawia mnie w dobrej pozycji, by piętnować płytki afekt u innych. Wchodzi pielęgniarz asystujący przy operacji z czymś, co wygląda jak zwinięty ręcznik plażowy, i zaczyna rozwijać go na dwóch tackach ze stali nierdzewnej. Zauważam, że w tę sterylną szmatkę owinięte są tuziny skalpeli, nożyczek i innych lśniących ostrością metalowych narzędzi. Asystent wychodzi, po czym wraca z identycznym ręcznikiem, który rozwija na dwóch kolejnych tackach. – O choroba. Dużo tych noży – oznajmiam. Pielęgniarz spogląda na mnie, po czym wraca do swojej roboty, wyjaśniając przy tym: – Taa, ten doktor lubi mieć dodatkowy zestaw, na wypadek gdyby coś spadło na podłogę. Nie poczułam się wcale lepiej, słysząc, że duplikaty będą pod ręką, gdy dookoła zaczną już

latać noże, ale swoje obawy zatrzymuję dla siebie. Pielęgniarz wychodzi. Jestem zaskoczona i wdzięczna, gdy pojawia się moja lekarka, ta o obojętnym podejściu do kwestii karmienia piersią, i oznajmia, że będzie przy porodzie. Nieustannie mi powtarzano, żeby przy rozwiązaniu spodziewać się któregoś z członków mojej licznej „medycznej świty”, ale nastawiałam się, że będzie to ktoś mi obcy, bo nie byłam w stanie spamiętać nawet połowy personelu medycznego, który przez ostatnie dziewięć miesięcy przewinął się przez moje życie. – Cieszę się, że to pani – zwracam się do niej z ufnością i przywiązaniem dziecka. Lekarka przegląda moją kartę pacjenta. – Jak się pani czuje? – Boję się – odpowiadam zgodnie z prawdą. Od zawsze byłam przekonana, że umrę podczas porodu. Było to spowodowane nie tylko tym, że nie wyobrażałam sobie siebie jako matki, ale też moimi podejrzeniami, że tak właśnie umarła moja babcia ze strony mamy. Moja mama niewiele mówi o swojej matce czy rodzeństwie, oprócz tej dziesiątki, która przeżyła lata dziecięce. Diskutere fortiden gir ingenting („Nie da się zmienić przeszłości, mówiąc o niej”). Lekarka przerywa przeglądanie karty i spogląda na mnie. – Jeśli coś się pani stanie, w czterdzieści pięć sekund przygotujemy panią i położymy na stole operacyjnym – zapewnia, a mnie na chwilę urzeka myśl o tym, że gdzieś za rogiem musi być sala, w której jest jeszcze więcej narzędzi, i to bardziej wyrafinowanych, niż tu. Następnie lekarka zwraca się do Clinta. – Ale jeśli panu coś się stanie, na przykład zemdleje pan, to kopniemy pana w kąt i będziemy dalej robić swoje. Matka Clinta była wybitną filadelfijską ginekolożką, a w jego domu rodzinnym trudne porody były stałym tematem rozmów przy kolacji, więc nie ma ryzyka, że Clint zemdleje, ale i tak kiwa głową na znak, że jakby co, to zgadza się na taki scenariusz. Lekarka ogląda moją szyjkę macicy. – Wszystko wygląda dobrze – oznajmia. – Wrócę po znieczuleniu, chyba że będzie mnie pani wcześniej potrzebowała – dodaje, po czym wychodzi. Mija parę godzin, podczas których rękaw ciśnieniomierza co dwadzieścia minut ściska mi zachęcająco ramię, przypominając wesołymi piknięciami, że wszystko gra. Potem skurcze zaczynają się bardzo nasilać, a ja jęczę cicho przy każdym ich pojawieniu się. – Rany, pani naprawdę niewiele mówi – zauważa moja pielęgniarka, zmieniając kroplówkę. – No cóż, to by nic nie pomogło – odpowiadam, biorąc jej słowa za komplement. – Nie pomogłoby – przyznaje pielęgniarka, otwierając rurkę łączącą kroplówkę z żyłą w mojej ręce. Skurcze stają się coraz boleśniejsze i szalonym wzrokiem zaczynam cicho błagać Clinta, by mi pomógł. Clint spogląda na mnie spokojnie i przyjaźnie jak bernardyn na człowieka, którego właśnie odkopał spod śniegu, milcząco zapewniając, że ekipa ratunkowa zaraz tu będzie, więc czekając, może byś zechciała possać kawałek lodu? Po pewnym czasie, który wydawał się wiecznością, na salę w towarzystwie jakiegoś sługusa wchodzi dostojnie wyglądający lekarz, który przedstawia się jako anestezjolog. – Czy przyjmowała pani kiedykolwiek ropiwakainę? – pyta pachołek piskliwym głosem, oglądając dolne kręgi na moim kręgosłupie, a ja zastanawiam się, czy naprawdę oczekuje, by

przeciętna obywatelka wiedziała takie rzeczy. Po chwili milczenia w moim imieniu głos zabiera pielęgniarka. – Prawdopodobnie tak. Jej karta zdrowia jest gruba na dwa cale. Zaczynam podejrzewać, że te przemądrzałe odpowiedzi to jej znak rozpoznawczy, a to z powodu wystudiowanej obojętności, z jaką ze wszystkich stron się spotykają. – Cholera, może i teraz płynie w moich żyłach – dodaję odważnie głosem drżącym od bólu, spoglądając w jej stronę. Nieważne, co zrobisz w szpitalnej sali, lekarze i tak nie będą się śmiali z twoich dowcipów. Wydaje mi się, że oficjalne stanowisko w tej kwestii, jakie wbijają do głowy na studiach medycznych, jest takie, że bez względu na to, z jakim rozbawieniem pacjent podchodzi do swojego stanu, twoją rolą jako lekarza nie jest rechotanie i podbijanie bębenka. Jednak nie zmienia to faktu, że gra przed tak niewzruszoną publicznością jest wyczerpująca. Zafascynowana tym, że w mój rdzeń kręgowy właśnie wchodzi igła, rozpaczliwie chcę móc widzieć cały ten proces, tak jak parę godzin wcześniej obserwowałam, jak pielęgniarka zakłada mi liczne wenflony pod kroplówkę. – Dobra robota – odzywa się lekarz po chwili ciszy. – Oby tak dalej – dodaje, przypuszczalnie zwracając się do stażysty, który dokonywał wkłucia. – Tak, brawo – wtóruję. Zaczynam odczuwać mrowienie w udach i wkrótce jestem przyjemnie odrętwiała od pasa w dół. Ból nie znika całkowicie, ale coś mocno przykręciło jego kurek. Niebawem wraca moja lekarka i wyjaśnia, jak odczytywać na monitorze zbliżające się skurcze i zacząć przeć, dodając świadomy wysiłek mięśni do tego nieświadomego. Robię, co mi każe. Przez jakieś następne trzy godziny. – Okej, spróbujmy inaczej – mówi z nagłym ożywieniem. – Czy dorastała pani w miejscu, w którym padał śnieg? – Tak – odpowiada za mnie mój mąż. – Okej, a więc pamięta pani, że jak samochód utknie w rowie, to trzeba go rozkołysać, a potem wypchnąć, prawda? – W Minnesocie to się nazywa parkowanie – odpowiadam, dysząc, a uśmiech, jaki w odpowiedzi posyła mi lekarka, jest jak studolarowy banknot, który mogę schować do kieszeni serca. – Dobrze, to tak właśnie zrobimy. Zakołyszemy trzy razy, a potem zacznie pani przeć – mówi i przez chwilę próbujemy tego sposobu. – No, malutki, masz piękną główkę, ale chcemy już zobaczyć twoją buzię – gdacze starsza pielęgniarka, poklepując mnie po kolanie. Synchronizuję swoje mocne parcia z łukiem na monitorze i nagle widzę, jak zachowanie lekarki się zmienia. Zachowuje spokój, ale sztywnieje i zwraca się do pielęgniarki, która jej asystuje: – Pępowina okręciła się wokół szyi. Użyjemy próżniociągu. Gdzieś w okolicy moich stóp troje ludzi szybko i sprawnie przygotowuje tackę z narzędziami. Lekarka patrzy mi poważnie i intensywnie w oczy. – To będzie bolało – mówi, a ja kiwam głową, że rozumiem. Zauważam, że nie ma w uszach kolczyków, że ja nie mam w uszach kolczyków, a potem wszystko staje się białe. Lekarka przytwierdza ssawkę próżniociągu do główki mojego syna, pochyla się, łapie

równowagę, a następnie wkłada całą swoją siłę w to, by nas rozdzielić. Słyszę swój własny głos, wydając się z siebie okrzyk zaskoczenia, że w świecie nieskończonych możliwości można znaleźć tyle niedoskonałości. Gdy mój wzrok na powrót się rozjaśnia, uświadamiam sobie, że to, co właśnie słyszałam, było tak naprawdę znajomym i długo wyczekiwanym płaczem mojego nowo narodzonego dziecka. Teraz oboje leżymy obok siebie, a jeden zespół ludzi podtrzymuje go i mu asystuje, podczas gdy druga ekipa podtrzymuje mnie i mi asystuje. Oboje jesteśmy umazani moją krwią i oboje czujemy się dobrze. Nie muszę nic robić, tylko leżeć sobie błogo i biernie zachwycać się leżącym przy mnie dzieckiem. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszyscy pracownicy szpitala krzątają się przy nas, przecierając nas, myjąc i raz po raz sprawdzając każdą naszą część ciała. Wszystkie najmniejsze szczególiki są spisywane na licznych wykresach i raportach, ponieważ wszyscy zgadzamy się co do tego, że te dane są zbyt cenne, by kiedykolwiek mogły zostać zapomniane bądź zgubione. Gdy mojej drużynie udaje się już zatamować krwawienie, usuwają mi z brzucha resztki zbędnego łożyska, a druga ekipa przynosi mi do ucałowania moje obecnie umyte i zawinięte w powijaki dziecko. – Właśnie urodziła pani całkowicie zdrowego, czterokilogramowego chłopczyka – mówi młoda pielęgniarka, uśmiechając się do mnie. Odwzajemniam jej uśmiech. – Jestem chyba silniejsza, niż na to wyglądam – odpowiadam. – Wszystkie kobiety takie są – dodaje moja lekarka, oglądając moje kobiece okolice, żeby zszyć rozerwane części i postrzępione krawędzie. Clint stoi przy mnie i w końcu przychodzi jego kolej na przytulenie i ucałowanie potomka. Patrzę na swojego syna i rozpoznaję w jego twarzy wystarczająco dużo swoich rysów, by wiedzieć dokładnie, o czym myśli. Cieszy się, że wreszcie się urodził i będzie mógł zacząć działać. Clint oddaje mi go z powrotem w ramiona, dziecko zasypia, a ja spędzam pierwszą z wielu godzin, które w najbliższych miesiącach poświęcę na pełne fascynacji wpatrywanie się w jego piękną twarzyczkę. Cały zadowolony śpi, podczas gdy lekarka szyje i szyje, i tak upływa następne półtorej godziny. W końcu pakują we mnie gazę i przygotowują się do odejścia, zostawiając mnie z moim nowo narodzonym synem i jego ojcem, ale przedtem rękaw ciśnieniomierza ściska moje ramię ostatni raz na do widzenia, wydaje z siebie gratulacyjne piknięcie i milczącą obietnicę, że później jeszcze kontrolnie do mnie zajrzy. Światła zostają przygaszone, a nasza trójka kładzie się obok siebie i zasypia na wiele godzin. Kolejne dni przypominają długi, piękny sen, w którym nie muszę robić nic, tylko leżeć i regularnie potwierdzać, że nie odczuwam symptomów psychozy. Z powodów znanych jedynie medycznemu etablishmentowi w podobnych sytuacjach bardzo istotne jest, aby co sześć godzin pytać pacjentkę o to, który mamy dzień tygodnia i kto obecnie sprawuje najwyższy urząd w państwie. Punktem honoru staje się dla mnie witanie każdego gościa w białym fartuchu słowami takimi jak „Miłego wtorku! Czyż to nie wspaniałe, że w Białym Domu mieszka George Bush?”. Drugiego dnia pobytu lekarka, która odebrała poród, sprawdza szwy i ogłasza wszem wobec, że bardzo ładnie się goję. Po tym, jak zmieniają mi gazę i podnoszą na łóżku, zaczynam sączyć słód truskawkowy i trochę płynu dostaje mi się do tchawicy. Silnie kaszląc, zauważam, że spomiędzy nóg powoli wycieka mi krew, tworząc plamę

wielkości talerza. – Nie chcę być natrętna, ale czy powinnam tyle krwawić? – odzywam się. – Nie ma w pani ani grama tłuszczu – odpowiada lekarka. – Całą wagę stanowiły płyny i tkanki, których już pani nie potrzebuje. Wydalenie tego wszystkiego zajmie trochę czasu. Pielęgniarki znowu pomagają mi zmienić koszulę, a lekarka dodaje: – Proszę się nie martwić. Wszyscy nad panią czuwamy. Po jej wyjściu z całych sił staram się oprzeć wrażeniu, że przemawia przez nią duch mojej babci. Leżę więc w łóżku i czuję, jak wychodzi ze mnie to, czego już nie potrzebuję. Całymi dniami wypływa ze mnie nieprzerwana strużka mulistych, krwawych i bezkształtnych zakrzepów, a wraz z nimi cały strach, żal i poczucie winy, jakie w sobie nosiłam, a kiedy śpię, silniejsi ode mnie zabierają to wszystko i utylizują jak należy. Kiedy się budzę, biorę w ramiona swoje dziecko i w myślach widzę w nim drugi opal, który mogę obrysować kółkiem i zawsze już mówić, że należy do mnie. Zostajemy w szpitalu jeszcze kolejny tydzień, podczas którego kwietniowa słota ustępuje miejsca oślepiającemu majowemu słońcu i zaczyna się klarować nowy wzór naszego życia. Clint trzyma naszego synka, podczas gdy ja redaguję jakiś rękopis albo na odległość loguję się do spektrometru masowego, albo odrzucam czyjś artykuł, albo robię szpic wykresu. I tak wchodzimy powoli w nową rutynę dnia codziennego, która ma nam towarzyszyć przez parę najbliższych lat. Przekazujemy sobie dziecko, uśmiechając się do siebie przy tej wymianie, i ćwiczymy wykonywanie trzech czynności jednocześnie. Bill składa nam w szpitalu niespodziewaną wizytę i przytula mnie, po raz pierwszy i ostatni w ciągu jedenastu lat naszej znajomości, a ja nie mogę wyjść z podziwu, jak szybko i chętnie wchodzi w rolę ukochanego wujka. Wszystkie dodatkowe badania wykonane podczas naszej przedłużonej hospitalizacji potwierdzają, że moja ciąża zakończyła się wydaniem na świat zdrowego dziecka. Leżąc bezsennie ostatniej nocy w szpitalnym łóżku, uświadamiam sobie, jak często się to zdarza, że problem wymyka mi się nie dlatego, że jest nierozwiązywalny, ale dlatego, że odpowiedź na niego jest z konieczności niekonwencjonalna. Decyduję, że nie będę dla tego dziecka matką. Będę dla niego ojcem. To jest coś, co umiem, i coś, co przyjdzie mi naturalnie. Nie będę rozmyślać nad tym, jak dziwny jest mój sposób myślenia. Będę po prostu kochać syna, on będzie kochał mnie i wszystko się ułoży. Być może to eksperyment powtarzany od miliona lat z okładem, którego nie da się schrzanić. Być może to piękne niemowlę, któremu ciągle się przypatruję, łączy mnie z czymś większym ode mnie. Być może patrzenie, jak dorasta, dawanie mu tego, czego potrzebuje, i pozwalanie mu uznawać moją miłość za pewnik, okaże się jednym z największych zaszczytów, jakich dostąpię w życiu. Być może mi się uda. Mam pomoc, mam wystarczająco dużo pieniędzy, mam miłość, mam pracę i w razie potrzeby mam lekarstwa. Być może ci, którzy sieją we łzach, żąć będą w radości. Być może i to mi się uda.

9 KAŻDA ŻYWA KOMÓRKA to w gruncie rzeczy jedynie maleńki woreczek wody. Życie widziane z tej perspektywy jest niczym więcej jak tylko konstrukcją i rekonstrukcją trylionów woreczków z wodą. Jedyna trudność polega na tym, że brakuje wody. Nigdy nie będzie jej wystarczająco dużo, by zapełnić wszystkie komórki, jakie mogłyby powstać. Każde żyjące na powierzchni ziemi stworzenie zostało zaciągnięte na wieczną wojnę o wodę, której łączna objętość nie równa się nawet jednej tysięcznej procenta całkowitej powierzchni planety. W najgorszej sytuacji są drzewa, bo nie mogą swobodnie wędrować po świecie w poszukiwaniu tego, czego potrzebują – a ponieważ są duże, potrzebują znacznie więcej niż zwierzęta, które mogą się poruszać. Jeśli pojedziecie autostradą nr 10 z Miami do Los Angeles, mijając po drodze Luizjanę i Teksas, podróż może i zajmie wam całe trzy dni, ale z pewnością nauczy was najważniejszej rzeczy o biologii roślin: ilość zielonej roślinności w danym miejscu jest wprost proporcjonalna do ilości rocznych opadów atmosferycznych. Jeśli pomyślimy o całej wodzie na naszej planecie jako o basenie olimpijskim, jej ilość w ziemi dostępna dla roślin zmieści się w jednej butelce. Drzewa potrzebują tak dużo wody – do wytworzenia garści liści niezbędne jest prawie cztery litry – że kuszące jest wyobrażenie sobie korzeni jako aktywnie ssących glebę. Jednak rzeczywistość jest zgoła inna: korzenie drzewa są całkowicie bierne. W ciągu dnia woda pasywnie do nich wpływa, a nocą pasywnie wypływa, tak jak posłuszne fazom Księżyca przypływy. Tkanka korzeni zachowuje się jak gąbka: jeśli położyć ją na rozlanym mleku, pochłaniając płyn, automatycznie zwiększy swą objętość. Kiedy potem przeniesiemy ją na suchy cement, wkrótce zaobserwujemy, jak płyn z niej wypływa, robiąc na chodniku mokrą plamę. Kopiąc w głąb ziemi, widzimy, że gleba jest coraz wilgotniejsza. Dorosłe drzewo czerpie większość potrzebnej mu wody przez korzeń pierwotny, który rośnie pionowo w dół. Trzy korzenie umiejscowione tuż pod powierzchnią rosną na boki, tworząc wspornikową siatkę, która nie pozwala drzewu się przewrócić. Te płytko położone korzenie nawadniają też suchą glebę, szczególnie wtedy, gdy słońce jest nisko, a liście się nie pocą. Dorosłe drzewa klonu całą noc biernie redystrybuują pobraną z głębin wodę, oddając ją tuż przy powierzchni. Dowiedziono, że ta właśnie przetworzona woda zaspokaja ponad połowę zapotrzebowania mniejszych roślin żyjących w pobliżu tych dużych drzew. Sadzonka ma niezmiernie trudne życie: dziewięćdziesiąt pięć procent drzew, które dożywa swoich pierwszych urodzin, nie dożyje następnych. Przeciętne nasionko drzewa nie pokonuje dużych odległości. Większość sadzonek klonu zapuszcza korzenie mniej niż cztery metry od pnia podtrzymującego gałęzie, z których spadło nasionko. Stąd też sadzonka musi walczyć o światło, pozostając w cieniu dorosłego klonu, który od lat z powodzeniem zbiera wszystkie okoliczne składniki odżywcze i wykorzystuje je do swoich potrzeb. Istnieje jednak jeden akt rodzicielskiej szczodrości dorosłego klonu względem potomstwa.

Każdej nocy tuż pod powierzchnią ziemi pojawia się w prezencie od silniejszych dla słabszych najważniejszy z zasobów, woda, dzięki której sadzonka przeżyje kolejny dzień. Ta woda nie zaspokaja wszystkich potrzeb młodego drzewka, ale trochę pomaga, a sadzonka potrzebuje każdej możliwej pomocy, jeśli za sto lat tego samego skrawka ziemi wciąż ma bronić dorosły klon. Żaden rodzic nie jest w stanie stworzyć dla swojego potomstwa idealnego życia, ale każdy z nas troszczy się o nie najlepiej, jak tylko potrafi.

10 W CIĄGU OSTATNIEJ DEKADY dowiedzieliśmy się, że drzewo w istocie pamięta swoje dzieciństwo. Norwescy naukowcy zebrali nasiona wydane przez świerkowe „rodzeństwo” (czyli półklony) rosnące tak w zimnym, jak i w ciepłym klimacie. Następnie zasadzili tysiące nasionek w identycznych warunkach, a sadzonki, które przetrwały, doprowadzili do dojrzałości w obrębie jednego lasu. Każdej jesieni wszystkie świerki robią dokładnie tę samą rzecz: wypuszczają pąki, wyhamowując swój wzrost przed pierwszymi mrozami. Norwescy naukowcy zaobserwowali, że spomiędzy setek genetycznie identycznych drzew, które ramię w ramię wyrosły w lesie z sadzonek, drzewa, które były zalążkami w chłodnym klimacie, niezmiennie wypuszczają pąki dwa do trzech tygodni wcześniej od swoich kolegów, przewidując dłuższą i surowszą zimę. Wszystkie drzewa w badaniach były tak samo przystosowane do warunków, w których rosły, ale te, które wcześniej wypuszczały pąki, pamiętały swoje chłodne dzieciństwo jako nasionka, mimo że za każdym razem ta nostalgia źle im się przysłużyła. Nie wiemy do końca, jak działa ta pamięć. Uważamy, że jest łączną sumą kilkunastu złożonych biochemicznych reakcji i interakcji. W roku, w którym nasz syn poszedł do szkoły, wyjechaliśmy na dwanaście miesięcy do Norwegii. Dostałam stypendium Fulbrighta i dołączyłam do grupy naukowców starających się ustalić, co pamięć drzewna oznacza dla dzisiejszego świerku, który doświadcza dzieciństwa w jednym klimacie, a dorosłości w innym. Ustalenie, jak precyzyjna jest ludzka pamięć, nawet własna, jest trudnym naukowym przedsięwzięciem, a jeszcze trudniej jest to ocenić w odniesieniu do organizmu, którego długość życia ponaddwukrotnie przewyższa naszą. W naszych eksperymentach wykorzystujemy najbardziej fundamentalną różnicę między roślinami a zwierzętami, a mianowicie fakt, że większość tkanki roślinnej jest redundantna i elastyczna – w razie potrzeby korzeń może przejąć funkcje pnia i vice versa. Podział komórek jednego tylko zalążka może prowadzić do powstania kilku egzemplarzy tej samej rośliny, z których każdy opatrzony jest identycznym zestawem genów. Nowe techniki rozmnażania pozwalają nam odpowiedzieć na pytanie: „Czy drzewa pamiętają okresy skrajnego niedożywienia, które przechodziły w swoim dzieciństwie?”, a to za pomocą wieloletniego głodzenia jednej sadzonki przy jednoczesnym „zasypywaniu” substancjami odżywczymi jej bliźniaka. Tego typu eksperymenty są jedynym sposobem na uzyskanie ostatecznych odpowiedzi. W przypadku ludzi jako przedmiotów badań są bezsprzecznie odrażające i oczywiście nieetyczne. Jednak rośliny to już zupełnie inna para kaloszy. Na początku eksperymentu odliczam sto nasion świerku, z których każde jest mniejsze od ziarnka sezamu, a następnie przez kilka godzin moczę je w odkażonej wodzie. Siadam przed ścianą z nadmuchem sterylnego powietrza i reguluję wysokość taboretu, podczas gdy łagodny mechaniczny wietrzyk owiewa mi twarz. Zatracam się na chwilę w „podróży sentymentalnej” do

czasów, kiedy byłam młodą dziewczyną, która dwadzieścia lat wcześniej siadywała na wprost podobnego szpitalnego nadmuchu, szukając swojej ścieżki zawodowej metodą bolesnych prób i błędów. „Wszystko, co przede mną jest czyste, a wszystko, co za mną – skażone” – recytuję w myślach. Kładę przed sobą na pamięć narzędzia, uważając, by między nimi a ścianą nic nie umieszczać. Nasiona, które wykorzystuję do badań, zostały zebrane przez norweskich leśników prawie pokolenie temu z przeciętnie wyglądającego drzewa, którego pieczołowicie wykaligrafowany (jak przystało na lata pięćdziesiąte), wielostronicowy opis w języku norweskim znajduje się w moim posiadaniu. Wyobrażam sobie posępnych jasnowłosych mężczyzn w gumiakach i zastanawiam się, czy byliby ze mnie dumni. Zauważając swoje odbicie w oknie przyciemnionej sali, stwierdzam, że nie: mocno związane z tyłu przetłuszczone włosy, uporczywy trądzik, który pojawia się i znika. Podpalam stojący tuż po mojej prawej palnik Bunsenra i nastawiam płomień na wysokość dokładnie dwóch i pół centymetra. Płomień tańczy w powietrzu, dodatkowo je odkażając. Opuszczam prawy łokieć, a po lewej stronie kładę nasączony alkoholem wacik, instynktownie odsuwając je od otwartego ognia. Lewą ręką wybieram pęsetą jedno nasionko. Spoglądając na nie przez mikroskop, kładę je płasko, żałując, że moje dłonie nie są bardzie opanowane, i po raz trzeci tego dnia wyrzekając się na zawsze kawy. Prawą dłonią robię skalpelem szerokie i płytkie nacięcie, starając się zdjąć łuskę i odsłonić zalążek. Dociskam skalpel, aby ściągnąć łuskę, a jedno ramię pęsety wsuwam pod zalążek, który jest zbyt mały, by go zobaczyć gołym okiem. Następnie przesuwam zalążek do przodu, wkładając go pęsetą do szalki Petriego pełnej galaretowatego roztworu, który poprzedniego dnia przygotowałam i wlałam. Zamykam wieczko i oklejam je fioletową taśmą – ten kolor symbolizuje wtorek. Na wieczku szalki zaznaczam kółkiem miejsce, w którym upuściłam zalążek, po to by zawęzić pole poszukiwań, gdy później będziemy sprawdzać wzrost czy wypatrywać śladów infekcji. Pod kółkiem czarnym długopisem wypisuję długi kod określający rok, grupę nośnika, drzewo-rodzica oraz partię materiału siewnego. Nie umieszczam tu swoich inicjałów, bo wszyscy już od tak dawna znamy swoje charaktery pisma, że to niepotrzebne. Równie szybko rozpoznaję pismo każdego zmarłego już norweskiego leśnika, którego nigdy nie dane mi było poznać. Mój zespół nie stawia kresek w siódemkach w kodach, które na pewno zobaczę, naigrawając się z mojej amerykańskości. Dla pewności dwukrotnie sprawdzam, czy dobrze wypisałam kod, za każdym razem wyszeptując go pod nosem. Cały proces zajmuje mi dwie do trzech minut. Powtarzam go dokładnie sto razy. Z wielu milionów nasion zrzuconych co roku na każdy akr ziemi na naszej planecie rosnąć zaczyna mniej niż pięć procent. Z tych pięciu procent kolejne pięć dożyje swoich pierwszych urodzin. W tych warunkach pierwszy i najważniejszy eksperyment w badaniach nad drzewami, czyli wyhodowanie sadzonki, jest nierówną walką, w której porażka jest niemal pewna. Tak więc wstępne sadzenie sadzonek na początku badań leśnych jest ciężko wypracowanym zwycięstwem autorstwa badacza-stoika o silnym poczuciu fatalizmu dziejów. Ta niespotykana agonia intelektualna kształtuje charakter badacza drzew, a selekcję przechodzą tylko ci, którzy prezentują iście religijne oddanie nauce, są cierpliwi i mają w sobie nutkę masochizmu. Nie poszukują oni ani nie zyskują uwielbienia czy chwały przypadających w udziale fizykom jądrowym, którzy odkrywają nowe cząsteczki czy przechwalają się prędkością światła. Uczę się tego podejścia, tak jak uczę się o etapach rozwoju zalążkowego,

i oba te rodzaje nauki przemawiają do mnie. Nocą sadzimy maleńkie drzewka, które później są ochrzczone w porannej rosie, i podtrzymujemy w sobie wiarę, że za jakieś dwieście lat badania nad ich wzrostem okażą się przydatną dla naszych następców wiedzą. Zbieram wszystkie szalki i zanoszę je przez piwnicę do wylęgarni, gdzie zostawiam je w ciemności w temperaturze dokładnie dwudziestu pięciu stopni Celsjusza. Wylęgarnia przywodzi na myśl wilgotne mauzoleum, a ja zastanawiam się, czy ten lekko pleśniowy zapach jest prawdziwy, czy to tylko odzywa się moja paranoja. Każdy zalążek spoczywa w łożu żelatyny uzyskanej z tysięcy innych nasion. Ten nośnik oszuka moje zalążki, skłaniając je do dzikiego wzrostu, którego usunięta przeze mnie łuska nasienna nie będzie ograniczała. Za dwadzieścia dni mam nadzieję zobaczyć je nieprzyzwoicie rozrośnięte, o wielokrotnie większej powierzchni, niż osiągnęłyby w naturalnych warunkach – to jest jeśli skażony grzyb nie dotrze do substancji odżywczych jako pierwszy. Wtedy też wyselekcjonuję zdrowe zalążki i powoli je rozczłonkuję, przenosząc kawałeczki na galaretę zrobioną z absurdalnie dużych ilości nawozu i hormonów wzrostu. Jeśli mam szczęście i działam ostrożnie, pod mikroskopem udaje mi się podzielić zalążek na dwanaście części. Dziś zbieram nietknięte zalążki sprzed dwóch tygodni, rozczłonkowuję dokładnie pięćdziesiąt z nich, a potem krwawiące cytoplazmą zostawiam w nadziei, że dojdą do siebie i wydłużą się w coś zielonego na jednym końcu i „korzennego” na drugim. Moje kawałki zalążka spędzą miesiąc pod sztucznym słońcem, zmuszane do fotosyntezy i starające się prześcignąć cholernego grzyba. Jak Julia Child wyjmująca gotowy suflet z tego samego piekarnika, do którego wcześniej włożyła surową masę, z komory słonecznej wybieram sto zdrowych, wyspecjalizowanych zalążków, zamieniając je miejscami z tymi, które właśnie spreparowałam. Każdą z tych maleńkich roślinek umieszczam w pojemnikach rozsadowych, które zrobiłam z wytłaczanek po jajkach. Jednym patyczkiem po lodach robię dołek w ziemi, a drugim wkładam weń sadzonkę. Zdarza się, że podczas tego pikowania zauważam coś dziwnego w którejś z próbek – jakiś zielony okółek, któremu zachciało się wygłupów – i pozwalam sobie na dziesięć minut wpatrywania się weń, upajając się rozkoszą chwili wyjątkowości w całym dniu, tygodniu czy miesiącu monotonii. Powinnam napisać, że ten jest inny, ale tego nie robię. Kiedyś jak natchniona notowałam każde odchylenie od normy, ale w miarę upływu lat robię to coraz rzadziej. Za bardzo odczuwam to jako dopuszczenie do tajemnicy, której nie pozwolono mi nikomu zdradzić. Pierwsze zielone tkanki rzodkwi to dwa symetryczne listki o idealnym kształcie serca. W ciągu dwudziestu lat hodowli tych roślin widziałam dwa (słownie: dwa) odbiegające od normy osobniki, każdy o idealnie wykształconym trzecim listku – zaskakująca zielona triada w miejsce pary. Często wracam myślami do tych dwóch sadzonek, które czasem nawet pojawiają się w moich snach, przez co zaczynam się zastanawiać, dlaczego dane mi było je zobaczyć. Niekiedy bycie opłacanym za zastanawianie się niesie ze sobą zbyt duży ciężar odpowiedzialności. Pod koniec dnia udało mi się rozsadzić na wzorze kratki dokładnie sto maleńkich drzew. Robię zdjęcia, pozwalając sobie na bezwstydnie długie trzy kwadranse słuchania mdłego popowego radia (słuchanie muzyki powoduje błędy w opisach). Gotowe sadzonki przypominają kompanię zielonych żołnierzyków, a ja wyobrażam je sobie jako siedemnastoletnich rekrutów z czasów pierwszej wojny światowej, ochoczo przystępujących do służby, o której absolutnie nic nie wiedzą. Przeniesiemy je do szklarni, gdzie czekają je trzy lata stosunkowo szczęśliwego

życia, podczas których będą skrupulatnie przesadzane za każdym razem, gdy ich świat będzie się musiał troszkę powiększyć. W końcu grupa ocalałych zostanie zasadzona w lesie i zacznie się eksperymentowanie. Dzięki tej całej naszej specjalistycznej opiece prawdopodobne jest, że jeden zalążek na tysiąc, które przetwarzamy, da początek dorosłemu drzewu, zwiększając szanse powodzenia o wiele, wiele stopni w porównaniu do warunków naturalnych. Być może za trzydzieści lat jedna z roślinek, która teraz przed naszymi oczami wyda nasiona, przyczyni się do znalezienia odpowiedzi na stawiane dziś pytania. Oczywiście jeśli uniwersytet nie postanowi ściąć lasu pod akademik, żłobek czy fastfoodownię. O dwudziestej trzeciej trzydzieści dzwonię do Billa, który odbiera po dwóch sygnałach. – Na zachodzie bez zmian – informuję go, a on łapie. Tam, gdzie przebywa, jest poranek i właśnie go obudziłam. – Dobra, będę za pół godziny – odpowiada. – Wymoczyłaś patyczki? – pyta. – Co? – odpowiadam pytaniem, udając, że nie rozumiem. – Czy tym razem wymoczyłaś w utleniaczu pieprzone patyczki po lodach? – Tak – kłamię, a on prycha, nie dowierzając. – Naprawdę – próbuję go przekonać. – Wymoczyłam je. Wymoczyłam moje zalążki i przed pracą wypiłam całą szklankę tego badziewia. – Bo wiesz, za rok, gdy będziemy po łokcie w skażeniu, ta zabawa w tajemniczy sposób straci cały swój urok – ciągnie. – No cóż, miejmy nadzieję, że to nie zajmie aż tak długo – odparowuję. – Bo właśnie skończył nam się pieprzony utleniacz. – Oboje wybuchamy śmiechem. *** Roześmialiśmy się, bo to był kawał: tamtego wieczoru Bill tak naprawdę nie jechał do mnie, a to dlatego, że był po drugiej stronie kuli ziemskiej. W ciągu tych kilku lat po urodzeniu syna moje życie jako naukowca stało się łatwiejsze, choć wciąż nie jestem do końca pewna dlaczego. Zaskoczyło mnie to, ponieważ mimo iż nie zmieniłam sposobu planowania eksperymentów ani tego, jak mówiłam o swoich koncepcjach, establishment naukowy zmienił do mnie swoje nastawienie. Zaczynałam dostawać granty nie tylko od NSF, ale i od Departamentu Energii oraz Narodowych Instytutów Zdrowia. Prywatni fundatorzy, tacy jak Fundacja Mellona i Fundacja Seavera, uznali moje badania za warte dofinansowania. To dodatkowe wsparcie może nie uczyniło laboratorium bajecznie bogatym, ale po raz pierwszy w jego dziejach mogliśmy kupić nowy sprzęt, wymienić zepsute części, podczas podróży zatrzymywać się w porządnych hotelach i, co najważniejsze, mogłam zaplanować wynagrodzenie Billa na rok naprzód, a nie jak dotąd z miesiąca na miesiąc. Teraz, gdy już nie zamartwiałam się o nasze przetrwanie, wróciła mi cierpliwość i miłość do przekazywania wiedzy. Mieszanka wolności i miłości to potężna mikstura, która sprawiła, że stałam się produktywna jak nigdy dotąd. Podsumowywałam swoje koncepcje na temat rozwoju roślin w dłuższych rozprawach, które formatowałam w całe rozdziały, zyskując na niezbędnej szczegółowości. Zaczęłam zdobywać nagrody i stypendia za te obecnie w pełni wyartykułowane idee. Najpierw otrzymałam stypendium dla młodych naukowców przyznawane przez Amerykańskie Towarzystwo Geologiczne, a następnie Macelwane Medal od Amerykańskiego

Związku Geofizycznego, dzięki czemu w 2006 roku bez trudu uzyskałam stały etat na uczelni. Zachęcona tymi sukcesami, zaczynałam podejmować jeszcze większe ryzyko: aplikowałam do udziału w norweskich eksperymentach ze świerkami – chciałam nauczyć się hodowli młodych sadzonek i zrozumieć, jak działa pamięć drzew. Podczas mojego pobytu w Norwegii Bill został w domu i prowadził nasze laboratorium. Niewymuszony urok i rzadki talent matematyczny Clinta sprawiły, że w ciągu tych kilku lat dostał kilkanaście bezterminowych propozycji pracy. Jedną z nich przyjął i przeprowadziliśmy się w okolice Oslo, gdzie zapisaliśmy naszego syna do norweskiego przedszkola. W otoczeniu połyskliwych fiordów wschodniej Norwegii zawsze czułam się jak w domu. Tam nikt nigdy nie odbiera mnie jako zimną czy zdystansowaną. Mogę być po prostu sobą. Uwielbiam mówić po norwesku, tym zwięzłym językiem, w którym całe znaczenie może się zmienić wraz z melodią jednej jedynej samogłoski. Uwielbiam mroczne, śnieżne zimy i niekończące się pastelowe letnie dni. Uwielbiam chodzić po świerkowych igłach, zbierać jagody i siedem dni w tygodniu jeść rybę z ziemniakami. Podczas mojego rocznego pobytu tam wszystko mi się w Norwegii podobało. Wszystko z wyjątkiem tego, że brakowało mi Billa. Jednak w głębi duszy oboje wiedzieliśmy, że rozłąka dobrze nam zrobi: starzeliśmy się, a ja miałam teraz dziecko do odchowania. Konwenanse i okoliczności życiowe nakazywały, byśmy zaczęli zachowywać się bardziej jak współpracownicy, a nie dwunastoletnie bliźnięta dwujajowe. *** W połowie swojego pobytu w Norwegii wysłałam Billowi następującego SMS-a: „Myślę o Tobie”. Gdy tylko pojawił się komunikat o wysłaniu, moja wiadomość dołączyła do długiego łańcuszka identycznych SMS-ów przeplatanych chórem „Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze”, które wysyłałam codziennie od trzech tygodni, a na które nie otrzymywałam odpowiedzi. Bill nie odzywał się już od miesiąca. Wiedziałam, że nie zaginął, choć ja czułam się zagubiona. Cztery tygodnie wcześniej o poranku czekał już na mnie e-mail od niego: „Hej, właśnie się dowiedziałem, że zmarł mój tata. Chyba muszę jechać do Kalifornii. Przed wyjazdem odłączę spektrometr”. Natychmiast zaczęłam jak mantrę wysyłać SMS-y o powyższej treści, z początku często i wylewnie okraszone, a potem przyzwyczajając się do wysyłania jednego dziennie. Nigdy nic nie odpisywał. Przez te tygodnie po śmierci jego ojca Bill przestał e-mailować, a za sprawą łańcuszka moich SMS-ów, które nie doczekały się odpowiedzi, poczułam, że w moim życiu pojawiła się wyrwa. Pracowałam tyle co zawsze, ale często łapałam się na bezproduktywnym gapieniu się w ścianę, po raz pierwszy w życiu kwestionując zasadność zajmowania się nauką, aż w końcu uświadomiłam sobie, że robienie tego samotnie nie miało sensu. Chociaż Bill się nie odzywał, znałam go na tyle dobrze, by wiedzieć, jak się miewa. Codziennie od siódmej wieczór do siódmej rano ciężko pracował, nie widząc się z nikim i z nikim nie rozmawiając. To był jego zwykły sposób funkcjonowania, kiedy „miał doła”, czyli zazwyczaj po ataku migreny, a wszyscy w laboratorium wiedzieli, że należy go w takich momentach zostawić w spokoju, aż mu przejdzie. Ten „dół” jednak ciągnął się i ciągnął, a ja nie mogłam się powstrzymać przed wyobrażaniem

sobie, jak musiał wyglądać jego tydzień żałoby w Kalifornii. Jak nadejście zmierzchu rozpuszcza sznurowanie szyn, które w ciągu dnia trzymają człowieka w pionie, a na rozpaczliwy smutek, który wtedy nastaje, jedynym lekarstwem jest sen. Trud, z jakimi następnego ranka przychodzi ci otworzyć oczy, gdy uświadamiasz sobie, że przed tobą kolejny dzień żałoby, jest tak ciężki do zniesienia, że przesłania nawet smak potraw, które spożywasz. Wiedziałam, że jeśli umiera ci ktoś bliski, czujesz, jakbyś i ty umarł. I wiedziałam, że ani ja, ani nikt inny nie jest w stanie nic z tym zrobić. Dalej codziennie do niego pisałam i wciąż nie otrzymywałam odpowiedzi. W końcu wysłałam Billowi e-maila: Hej, wybierzmy się razem w teren. Do Irlandii. Zawsze uwielbiałeś Irlandię. Kupiłam Ci bilet, jest w PDF-ie w załączniku. Twój tato był dobrym człowiekiem. Był dobry dla Twojej mamy i dochował jej wierności. Kochał Was i co wieczór był w domu, by spędzać z Wami czas. Nie pił i nikogo nie bił. To właśnie Ci przekazał. I to właśnie masz, a to już dużo. To właśnie mamy. To więcej, niż dostają niektórzy, i może nawet więcej, niż dostaje większość. I od teraz musi wystarczyć. Lądujesz wcześniej ode mnie, ale samochód jest wypożyczony na moje nazwisko, więc czekaj na mnie. Było jeszcze tyle rzeczy, które chciałam mu napisać, ale nie zrobiłam tego. Chciałam się ośmielić i napisać, że Bill był ulubieńcem i oczkiem w głowie swojego ojca, jego ostatnim synem, którym los obdarzył go późno w życiu, przynosząc mu tym samym ostatnią szansę na ponowne pośrednie przeżycie dzieciństwa. Chciałam powiedzieć Billowi, że uosabiał szczęśliwe zakończenie życia swojego ojca, że był podnoszącą na duchu puentą ponurych dowcipów o ludobójstwie, jakie opowiadał, i że jego własne ciało stanowiło triumf nad niesprawiedliwością i zbrodnią. Chciałam powiedzieć Billowi, że był dla swojego ojca powodem do dumy, silnym, muskularnym chłopcem, którego świat nie był w stanie okaleczyć i który nawet w podziemiu zachowywał zwinność i bystrość umysłu. Chciałam go zapewnić, że przetrwa tak jak jego ojciec, ale nie wiedziałam jak. Napisałam, co napisałam, nacisnęłam „wyślij” i poszłam się pakować. Poleciałam do Irlandii i wysiadłam na lotnisku w Shannon, zastając Billa w towarzystwie trzech olbrzymich worków marynarskich po brzegi wypchanych narzędziami i oklejonych grubą taśmą. – Dobry Boże, czyś ty z domu uciekł? – zapytałam go, uśmiechając się. – Myślałeś, że czego próbki będziemy zbierać? Dna oceanicznego? – Nie wiedziałem, co, do cholery, myśleć – odpowiedział Bill. – W twoim e-mailu nic nie było. Nie mogłem ryzykować, to w końcu kraj Trzeciego Świata. Więc przywiozłem wszystko. Bill wyglądał na lekko przygaszonego i zmęczonego, ale poza tym wszystko wydawało się okej. Przetrwa to, pomyślałam. Oboje przetrwamy. Nie miałam szczegółowego planu, tylko jego zarys. W pierwszej kolejności udaliśmy się do sklepu na lotnisku i kupiliśmy po dwie torebki z każdego rodzaju cukierków, jakie mieli. – Prowiant – wyjaśniłam. W wypożyczalni samochodów facet z obsługi klienta zapytał nas, czy jesteśmy małżeństwem. – Może – kręciłam. – Czy to ma wpływ na stawkę? Mężczyzna wyjaśnił, że opłata za drugiego kierowcę jest wtedy znoszona. – W takim razie tak, przypominam sobie, żeśmy się kiedyś pobrali. Prawda, najdroższy? –

Szturchnęłam Billa łokciem. Zobaczyłam, jak jego twarz blednie i zaczyna się na niej malować wyraz podobny zbieraniu się na wymioty. Uśmiechnęłam się z zadowoleniem. Agent zapytał, czy mamy własne OC. – Tak – odparłam. Następnie zapytał, czy chciałabym je uzupełnić dodatkowym, na co z automatu również odpowiedziałam „Tak”. Zapytał, czy życzymy sobie wykupić pełny pakiet na samochód i na… przerwałam mu kolejnym „Tak”. Spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem. – Wie pani, ten pakiet będzie koszmarnie drogi, krwawica – oznajmił, prawdopodobnie skonfundowany tym, że jeszcze przed momentem gotowa byłam powtórzyć śluby małżeńskie, byle tylko zaoszczędzić pięć dolców dziennie. – Nie tak drogi jak niektóre inne rzeczy – odpowiedziałam tajemniczo, podpisując i parafując stertę papierków. W końcu agent opisał nam samochód i wskazał do niego drogę. – A więc tak. Benzyna zapłacona, tak samo czyszczenie. Samochód ubezpieczony, tak samo oboje kierowcy. Ubezpieczenie na wypadek uszkodzenia innego pojazdu jest. Jeśli zdarzy się coś… – Pójdziemy sobie – skończyłam za niego. – Po prostu sobie pójdziemy. – Tak – potwierdził mężczyzna, ale gdy podawał mi kluczyki, na jego obliczu malowało się zakłopotanie. – „Wie pani, koszmarnie drogi, krwawica” – naigrywał się Bill, gdy wychodziliśmy szukać samochodu. – Czemu tu wszystko jest taką „koszmarną krwawicą”? Zaczęłam rozprawę na temat stopniowego skracania średniowiecznych przysiąg odwołujących się do krwi menstruacyjnej Świętej Panienki oraz wycieków z ran Chrystusowych, zaskoczona tym, że wyniesiona z college’u wiedza z dziedziny literatury średniowiecznej do czegoś mi się w życiu przydała. Usiadłam za kółkiem i jechaliśmy sobie w przyjemnej ciszy, patrząc na obcy świat za szybami, przemykający po złej stronie drogi. Już wiele razy odwiedzaliśmy Irlandię: masywy warstwowych węglowych klifów ciągnących się wzdłuż zachodniego wybrzeża są wspaniałym miejscem, by uczyć studentów, jak rozpoznawać i odwzorowywać kawałki skał ze skamielinami. Teraz to ja prowadziłam – podczas tego wypadu to ja miałam być tą silną stroną, która o wszystko się troszczy. – Pojedźmy przez Limerick, a nie naokoło. Co sądzisz? – zapytałam Billa. Wzruszył ramionami, sygnalizując, że wszystko mu jedno. Z N18 wjechałam na rondo, potem na Ennis Road, a następnie skręciłam na południe w kierunku Shannon Bridge. – Aghrrrrr!! – Bill nagle wydał z siebie odgłos wymiotny i wypluł przez szybę do rzeki Shannon ogromny smolisty chark. – Cokolwiek to było, zwymiotowało w moich ustach. – Wskazał na torebkę czarnych cukierków, które, jak się okazało, nie były wcale cukierkami, ale gryzącymi, galaretowatymi korzeniami lukrecji obtoczonymi w soli, nie w cukrze. – Na rany Chrystusa! – dodał, odwołując się do naszej wcześniejszej rozmowy. – To słodycze dla smakoszy – powiedziałam, chichocząc z jego nieszczęścia. Bill się nie zaśmiał, ale oczy mu pojaśniały i wydało mi się, że jego smutek na moment znika. – Chcesz, żebym resztą rzuciła w tego policjanta, czy jak ich tu zwą? – zaproponowałam,

odsuwając szybę. – Nieee. – Bill zapadł się w fotel. – Pewnie później je wykończę. Skręciliśmy na północ w O’Connell Avenue i skierowaliśmy się w stronę dzielnicy Milk Market. – Co my tu robimy? – zapytał dość filozoficznie Bill. – Szukamy skrzatów – odpowiedziałam w zadumie. – Miej cholerne oczy szeroko otwarte. Właśnie gubiłam drogę, skołowana nazwami ulic w stylu „Sráid Eibhlín” i „Seansráid and Chláir”, ale nie dbałam o to. Nie próbowałam niczego odnaleźć. Czekałam, aż coś się stanie. Drogi zaczęły się zwężać, a ja prowadziłam nas dalej, skręcając w każdą klaustrofobiczną alejkę, która mogła prowadzić w najbardziej szemrany zaułek. Odwróciłam głowę do Billa i już miałam zacząć się głośno zastanawiać, czym są te tajemnicze „Arms” w nazwach „Johnsgate Arms”, „Palmerston Arms” i innych „Arms”, które mijaliśmy, gdy nagle usłyszałam głośne „bum!” i poczułam, jak przez samochód przechodzi przeszywający trzask. Dałam po hamulcach, zastanawiając się, kto też w tak sielskiej okolicy mógłby chcieć wybijać szyby samochodowe kijem baseballowym. Ręce wciąż mi się trzęsły na kierownicy, gdy spojrzałam w prawo i zobaczyłam jedynie zarys głowy Billa, oświetlonej od tyłu jarzącą się aureolą jakby pajęczej sieci odmalowanej na szybie od strony pasażera. Wygramoliliśmy się w otępieniu z samochodu przez drzwi kierowcy, a Bill poczłapał na drugą stronę, żeby zobaczyć, co się stało. Ja usiadłam na krawężniku, starając się uspokoić nerwy. – Rany, te dzisiejsze wypadki drogowe to już nie ta sama zabawa co kiedyś – odezwałam się do Billa, a on przytaknął. Nie będąc w stanie prawidłowo ocenić pozycji pojazdu z prawego pasa, jechałam zbyt blisko krawężnika. W końcu zahaczyłam o latarnię uliczną, obrywając lusterko od strony pasażera, które z kolei rozbiło boczną szybę. – No cóż, zrobili państwo z siebie niezłe przedstawienie – poinformował nas facet w fartuchu, wychodząc z pobliskiego pubu w towarzystwie jeszcze kilku gości, którzy też usłyszeli hałas i dźwięk tłuczonego szkła. Na widok samochodu zagwizdał. – To będzie droga impreza. Bill dostrzegł okazję do spróbowania swoich sił w dyplomacji. – Jesteśmy Amerykanami – wyjaśnił. – Po prostu sobie pójdziemy. – A czego, na rany Chrystusa, szukacie w hrabstwie Clare? – zapytał raczej niższy niż wyższy, jowialny i bardzo irlandzki Irlandczyk z grupki gapiów. Bill zlustrował gościa od stóp do głów. – Chyba pana – odparł. Potem się odwrócił, podniósł stłuczone lusterko i bezceremonialnie wrzucił je do bagażnika. Poszperał w jednym z worków i wyciągnął z niego grubą rolkę przeźroczystej taśmy. – Gdyby było o te pięć stopni cieplej, jechalibyście z odsuniętymi szybami i już by było po pańskiej głowie – zwrócił się do Billa starszawy jegomość z pubu. Zaśmiał się ze swojej uwagi, a jego towarzysze mu zawtórowali. – Wygląda na to, że próbowała pana zabić… – dodał, kręcąc głową i wskazując brodą na mnie. – Wiem – przyznał Bill. – A najsmutniejsze jest to, że jesteśmy świeżo po ślubie, pobraliśmy się dziś rano. Roztrzęsiona i zawstydzona, odmówiłam zaproszeniu wesołej gromadki, by wstąpić na

piwko. Bill wziął się do zabezpieczania stłuczonej szyby, dokładnie oklejając ją taśmą z zewnątrz i od wewnątrz, a ja asystowałam mu, odmierzając i odrywając określone przez niego długości. Zaczęłam stopniowo wracać do normalności i wyglądało na to, że Bill odzyskał kolejną część dawnego siebie. Jak Jan i Jakub w łodzi ze swym ojcem, pomyślałam, którzy naprawiają sieci, czekając na powołanie. Zbierzemy wszystko do kupy, nawet jeśli nigdy już nie będzie takie samo jak wcześniej. – Chcesz prowadzić? – zapytałam Billa z zakłopotaniem, gdy robiliśmy ostatnie poprawki. – Nieee – odparł. – Świetnie sobie radzisz. Wślizgnął się zwinnie do samochodu, jedną ręką stabilizując prowizoryczną szybę. – Ale wynośmy się już z tego miasta – poprosił. – Potrzebuję zieleni. Jadąc na południowy zachód drogą N21, jeszcze raz doświadczaliśmy naszych pierwszych wrażeń z Irlandii sprzed pięciu lat: było to niewątpliwie najbardziej zielone miejsce na świecie. Kraj jest tak przesiąknięty zielenią, że to właśnie rzeczy, które nie są zielone, rzucają się w oczy. Drogi, mury, linia brzegowa, a nawet owce wydają się pełnić funkcję rozmieszczonych strategicznie kontrastów, które dzielą rozległą zieloną przestrzeń na miliardy różnych odcieni: jasnozielony, ciemnozielony, żółto-zielony, zielono-żółty, niebiesko-zielony, szarozielony, zielono-zielony. W Irlandii można upajać się tym, że te pierwsze i lepsze formy życia mają nad człowiekiem przewagę liczebną. Stojąc na torfowisku w Dingle, nie można się powstrzymać przed wyobrażaniem sobie, jak wyglądała Irlandia, zanim my i inne naczelne wygramoliliśmy się na jej brzegi. Czy oglądana z kosmosu lśniła jak osadowy szmaragd okolony błękitem morza, lądowy odpowiednik masowo kwitnącego morskiego planktonu? Dotarliśmy do Feniksa – pensjonatu ze śniadaniem/gospodarstwa ekologicznego, gdzie zazwyczaj rozbijaliśmy obóz – a jego właściciele, Lorna i Billy, jak zwykle ciepło nas powitali. Gdy pokręcili głowami z dezaprobatą na „durni zachowujących się jak bydlaki” z Limerick, nie byliśmy pewni, czy nie mówią o nas. – Napijecie się herbaty? – zapytała Lorna. – Wiem, że nie cierpicie wędrówek w bezdeszczową pogodę. Usiedliśmy, wypiliśmy dzbanek herbaty, posmarowaliśmy chleb sodowy masłem i dżemem z porzeczek i go zjedliśmy. Potem siedzieliśmy, wyglądając przez okno w oczekiwaniu na produktywny niepokój. – No cóż – odezwał się w końcu Bill. – Moje buty nie są przemoczone. – Da się coś z tym zrobić – odparłam, odczytując jego sygnał. Zebraliśmy się do całodziennej wyprawy. Do tego czasu zdążyliśmy już nauczyć się, by każdy wypad w teren rozpoczynać tak samo: bez słów podjeżdżamy na jakieś podwyższenie, zostawiamy tam samochód, po czym wędrujemy do najwyższego punktu w okolicy, jaki udało nam się wypatrzyć. Na miejscu omiatamy wzrokiem teren jak najdalej się da, czekając na pojawienie się jakiegoś pomysłu. Ponieważ nawet najlepsze plany świata mogą zostać udoskonalone dzięki lepszej perspektywie, przestaliśmy z góry robić szczegółowe plany, ufając, że tylko ze szczytu naprawdę jesteśmy w stanie dostrzec właściwą drogę. Bill wpatrywał się w horyzont, ale nie z pogodą ducha i zadowoleniem, które zawsze mu towarzyszyły, gdy czuł się wolny na dużej otwartej przestrzeni. Zamiast tego widać było, że ciąży mu żałoba, którą musiał nieść ze sobą przez pół świata. Staliśmy obok siebie i patrzyliśmy w dal.

W końcu się odezwałam. – Nie mogę uwierzyć, że twój tata odszedł – powiedziałam po prostu. Taka była moja pierwsza reakcja na wieść o jego stracie. – Tak, wiem – przyznał Bill. – To było niespodziewane – powiedział. – To znaczy, kto do cholery mógł przypuszczać, że dziewięćdziesięciosiedmioletni człowiek weźmie i umrze? Tacie Billa rzeczywiście brakowało trzech lat do setnych urodzin, gdy pewnego ranka zaskoczył wszystkich, budząc się martwym. – Nikt z nas tego nie podejrzewał, ale okazało się, że był po prostu stary jak świat – dodał. Wygłosiłam uwagę, że jeśli człowiek dożywa swoich dziewięćdziesiątych piątych urodzin, to jego bliscy zaczynają się łudzić, że będzie już żył wiecznie. Tata Billa do końca pracował w swoim przydomowym studiu, uparcie montując ogromną ilość materiału filmowego, który stanowił owoc jego sześćdziesięcioletniej kariery jako filmowca. – No tak, ale czy to był udar, zawał czy coś innego? – dopytywałam delikatnie. – Kto to wie? Kogo to obchodzi? – odpowiedział apatycznie Bill. – Nie robi się autopsji dziewięćdziesięciosiedmioletnich ciał. – Wyobrażam go sobie płynącego barką do nieba – odważyłam się powiedzieć. – Wiosłuje obok miejsca, w którym znajdują się odpowiedzi na wszystkie ważne pytania, takie jak dlaczego na świecie jest tyle cierpienia i po co tu w ogóle jesteśmy. A on tylko płynie najkrótszą drogą do jakiegoś zakątka, gdzie rozwija rdzawą siatkę i rozpina ją na starych wieszakach do ubrań, by móc zacząć sadzić pomidory. – Och, to nie o niego się martwię – odparł Bill. – On odszedł. Po prostu. Szczerze mówiąc, to siebie mi szkoda. Odszedł na parę kroków i spojrzał na południe. – Nic tak nie sprawia, że człowiek uświadamia sobie swoje osamotnienie na świecie, jak śmierć rodzica – dodał. Przyklękłam. Kilka metrów dalej Bill stał przygarbiony. Było tyle rzeczy, które chciałam mu powiedzieć. Chciałam go zapewnić, że nie był sam i nigdy nie będzie. Chciałam, by wiedział, że na tym świecie ma przyjaciół związanych z nim czymś silniejszym od więzów krwi, co nigdy nie przeminie i nie zniknie. Że dopóki ja żyję, nigdy nie będzie głodny czy osierocony. Że nie potrzebował dwóch dłoni, adresu, czystych płuc, ogłady towarzyskiej czy pogodnego usposobienia, żeby być cennym i niezastąpionym. Że bez względu na to, co przyniesie nasza przyszłość, moim pierwszym zadaniem zawsze będzie wykopanie dziury dla niego, w której będzie mógł swobodnie być ekscentrycznym sobą. A najbardziej ze wszystkiego chciałam strząsnąć z nas Śmierć i posłać ją tam, skąd przyszła. Już wystarczająco dużo krzywdy mu wyrządziła i na razie będzie się musiała obejść smakiem. Nieszczęśliwie jednak nie wiedziałam, jak to wszystko ubrać w słowa, więc tylko wytarłam nos i zatrzymałam te myśli dla siebie. Gdy schyliłam się, by wytrzeć dłonie o mech, zdziwiła mnie niezwykła jego miękkość. Moje kolana zapadły się w górnych warstwach darniny, a z wyciskającej się z niej wody zrobiła się kałuża, w której klęczałam, cała przemoczona. Sięgnęłam w dół jeszcze raz i wyrwałam pełne garście mchu, rozcierając go w dłoniach, by „ubrudzić je do czysta”, jak mieliśmy w zwyczaju mówić. Spojrzałam na to, co zostało mi na rękach. Z bliska przypominało maleńkie piórka w odcieniu kelly green na wierzchu, cytrynowozielonym na spodniej stronie i z lekkimi smugami

czerwieni przy krawędziach. Pigment dla każdego promienia słońca, nieważne jak słabego, pomyślałam, spoglądając w chmury. Opady przybrały nieco na sile, przechodząc z mżawki w ciągły strumień deszczu. Wstając, poczułam biegnące od nóg dreszcze i ziąb przeszywający moje ciało aż do kości. Czułam, jak pod obszerną wełnianą bielizną spływają mi po nogach strużki wody, przemaczając skarpetki od góry. Wiedziałam, że aż do wyjazdu z Irlandii nie będzie mi dane włożyć całkowicie suchych ubrań. Gdy jest się przemoczonym, zziębniętym i po kostki brodzi się w błocie, rosnące dookoła ciebie rośliny wydają się drażniąco zadowolone z siebie, nie tylko tolerując parszywą pogodę, ale z wyższością rozkoszując się nią. – Taa, kochasz to gówno – kpiłam z kępki mchu przede mną, stąpając na nią nogą jak nadąsane dziecko, sfrustrowane tym, że nie dostało cukierka. Nietknięty mech ugiął się i schował pod naporem stopy, znikając w kałuży przejrzystej wody i pojawiając się znowu, gdy odsunęłam nogę. Widocznie nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Westchnęłam. – Punkt dla ciebie, palancie – poddałam się, przygnębiona. Zastanowiłam się chwilę, po czym ponownie nastąpiłam na kępkę, ale efekt był ten sam. Kopnęłam go, a on znowu zachował się jak wcześniej. – Riverdance? – Bill odwrócił się i obserwował mnie z otępiałym zainteresowaniem. – Masz parę dwudziestopięciomilimetrowych fiolek? – zapytałam. – Tylko ze trzysta – odpowiedział. – Ich złoża są w szarym worku. – Wiesz, bo ci państwo wyglądają na tak samo tłuściutkich i zadowolonych jak tamci na dole… Mówiłam o mchu, a Bill natychmiast załapał i skończył za mnie myśl: – …mimo że wody powinno być więcej niżej, przy korycie strumienia. – To żyjący ręcznik chłonący – powiedziałam, raz po raz stąpając na mchu, by pokazać mu, jak zbiera się woda, gdy roślina jest przyciśnięta do podłoża. – Ale czy tu chłonie tyle samo wody, ile by chłonął na niższych obszarach? – zapytał Bill, patrząc na horyzont i już wiedzieliśmy, że właśnie znaleźliśmy pytanie dnia, jeśli nie wyjazdu. W powszechnym przekonaniu rośliny leżą na ziemi, czekając na wodę, słońce, wiosnę. Słowem: czekają, aż wszystko będzie takie, jak być powinno, zanim zdecydują się wykiełkować. Gdyby rzeczywiście były biernymi aktorami, za jakich się je bierze, woda przeleciałaby na wylot przez coś, co byłoby tylko porowatym podłożem, zbierając się na nizinie, i tam właśnie widzielibyśmy znacznie więcej zieleni. Ale co, jeśli to sam mech sprawiał, że wyżynne podłoże było tak brejowate, zatrzymując wodę, która inaczej spłynęłaby ze wzgórza, rozdzielając wilgoć wedle własnego widzimisię? Co jeśli mech, sprowadziwszy się w tę okolicę, stwierdził, że nie jest ona wystarczająco wilgotna, i przystąpił do przekształcania jej w preferowane przez siebie moczary, sprawiając, że to, co kiedyś charakteryzowało się różnorodnością, zmieniło się w jednostajnie zielony bezmiar? Co jeśli to nie ukształtowanie powierzchni narzucało warunki roślinom, ale to rośliny przygotowywały sobie scenę do niekończącego się zielonego show? Co jeśli nie dało się ich skopać, zdeptać, wysuszyć? Co jeśli ślizgaliśmy się, zjeżdżaliśmy i stąpaliśmy po czymś silniejszym i bardziej stałym od nas? – Izotopy węgla w liściach powinny nam pokazać stan wody. Możemy bezpośrednio porównać wartości stąd z tymi z mchu rosnącego na nizinie – powiedziałam, podsumowując swoją hipotezę, i zaczęłam grzebać w plecaku w poszukiwaniu Mchów i wątrobowców Wielkiej

Brytanii i Irlandii autorstwa Athertona i in., ośmiusetstronicowej cegły klasyfikującej i opisującej cechy główne około ośmiuset gatunków brytyjskich i irlandzkich mszaków. Otworzyłam księgę i zaczęłam czytać, pochylona, by choć trochę ochronić kartki przed strugami deszczu. Ze wstępu dowiedziałam się, że będę musiała oglądać liście – które były mniej więcej wielkości obrzynków paznokci – w przynajmniej dziesięcio-, a może i dwudziestokrotnym, powiększeniu, żeby dojrzeć cechy rozróżniające poszczególne gatunki. – Mamy szkło powiększające, prawda? – zapytałam Billa. – Atherton-Sraterton też mówi, że mchy najłatwiej jest identyfikować „na mokro”. – No cóż, z tym nie powinno być problemu – powiedział Bill, wyżymając swoje rękawiczki bez palców („Dość mam już wyrzucania pieniędzy na rękawiczki z palcami” – wyjaśniał rok wcześniej, kupując swoją obecną parę w REI). Uklękliśmy i zaczęliśmy inwentaryzować rosnące w pobliżu nas gatunki. Dwie godziny później byliśmy w miarę pewni, że znaleźliśmy krótkosz (Brachythecium), a to z uwagi na pierzasty, tyczkowaty wygląd liści pod szkłem powiększającym („W dwudziestokrotnym powiększeniu przypominają włosy łonowe Oskara Zrzędy z Ulicy Sezamkowej – napisał Bill starannym pismem w naszych notatkach z terenu). Byliśmy tylko na wpół przekonani co do gatunku tego mchu (kandydatem numer dwa był Rutabulum), więc tymczasowo ustaliliśmy, że to Brachythecium oscarpubes. Przedstawicieli rodziny Sphagnaceae nietrudno było znaleźć dzięki ich bujnym, rodzącym się liściom, choć za Chiny nie mogliśmy ustalić gatunków. Po długich dygresjach na temat tego, czy powinniśmy włączyć w nasz poczet purchawki Polytrichum commune („Bo są takie ładne” – argumentowałam naukowo), ustaliliśmy, że ograniczymy się do Brachythecium i Sphagnum, uznając za prawdopodobne, że znajdziemy je również na terenach nizinnych. Bill drobiazgowo wszystko notował. – Ile z każdego? – pytał, przeliczając w myślach, jak zawartość każdej fiolki podzielić na trzy oddzielne analizy na spektrometrze masowym, by ustalić kompozycję izotopów węgla. Błyskawicznie sam odpowiedział na własne pytanie, szybko przeliczając te, które ze sobą mieliśmy. – Chyba nie więcej niż po sto pięćdziesiąt. – Zbierajmy próbki do zmroku i zobaczymy, co mamy – powiedziałam, starannie zaznaczając nasze położenie na mapie topograficznej i sprawdzając ją jeszcze na GPS-ie. Stworzyliśmy kod oznaczeniowy, składający się z daty, miejsca, gatunku, ilości i inicjałów odpowiadającego za próbkę zbieracza, a następnie wyjęliśmy pęsety i zabraliśmy się do roboty. – Wszystko, co do tej pory zrobiliśmy i przeczytaliśmy, podpowiada nam, że zmienność osobnicza jest wysoka, więc im więcej damy radę zabrać do domu, tym bardziej się zbliżymy do ustalenia średniej dla tego punktu – dumałam. – Jeśli w ogóle istnieje coś takiego jak średnia wartość izotopowa dla jednego punktu. – Bill od razu trafił w najbardziej kontrowersyjny punkt naszych założeń. Zanim udało nam się zebrać dwudziestu przedstawicieli rodziny Sphagnum, znaleźliśmy rytm pracy: najpierw ja proponowałam ewentualny kawałek tkanki, Bill potwierdzał, że należał do dającego się rozpoznać osobnika, po czym fotografowałam roślinę na tle kartonika ze skalą, podczas gdy Bill notował to, co było warte uwagi. Następnie zbierałam próbkę i wkładałam ją do fiolki, którą zamykałam, a Bill oznaczał ją i odkładał. Na koniec dla pewności sprawdzaliśmy

nasze kroki, ja odczytywałam na głos kod na fiolce, a Bill weryfikował go z notatkami. Uważałam fotografowanie każdej próbki za przesadę, ale ustąpiłam Billowi, w duchu dziękując Bogu za erę cyfrową, dzięki której oszczędzaliśmy tysiące dolarów. Dla porównania wcześniej całymi latami wydawaliśmy fortunę na wywołanie rolki za rolką taśmy, na której sfotografowana była cała masa identycznie wyglądających liści. Przykucnęliśmy w wilgotnej ściółce tak blisko siebie, że od czasu do czasu dotykaliśmy się głowami. – Chcę, żebyś wiedziała, że już dużo lepiej się czuję – powiedział przy pracy Bill. Wziął głęboki oddech i dodał: – Co jest zaskakujące, biorąc pod uwagę liczbę otarć na mojej skórze głowy. Pracowaliśmy, dopóki nasze cienie się nie wydłużyły i nie zaczął zapadać zmierzch. Zebraliśmy napełnione fiolki i pogrupowaliśmy je w woreczkach, starannie je oznaczając. Wróciliśmy do gospodarstwa i zdjęliśmy z siebie przemoczone wierzchnie warstwy ubrania, a potem usiedliśmy przy kominku, do późnej nocy odparowując wilgoć z naszej obszernej bielizny. Cały proces zbiorów powtórzyliśmy jeszcze w siedmiu innych punktach, trzech na terenach wyżynnych i czterech na nizinie. Gdy pakowaliśmy się przed podróżą powrotną do Stanów, mieliśmy ponad tysiąc ręcznie oznaczonych fiolek, a w każdej z nich znajdował się pojedynczy liść, który został rozpoznany, opisany, sfotografowany i skatalogowany. – Jeśli to mchu szukacie, to od razu bierzemy się do jego produkcji, żebyście do nas wrócili – powiedział Billy, gdy żegnał nas o czwartej rano, ściskając nas mocno na do widzenia. Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na lotnisko, by zdążyć na nasz poranny lot. Bill prowadził, a ja niespokojnie drzemałam, oparta o szybę i nękana poczuciem winy, że nie zabawiam go podczas tej długiej jazdy w ciemności. Zajechawszy na parking wypożyczalni samochodów przy lotnisku, wyjęliśmy z bagażnika stłuczone lusterko, taśmą przykleiliśmy do niego kluczyki i wrzuciliśmy do punktu zwrotów. Podjechaliśmy autobusem na terminal, sprawdziliśmy nasz bagaż, wydrukowaliśmy karty pokładowe i poszliśmy do kontroli bezpieczeństwa. Próbki mchu były w naszych plecakach. Dawno już nauczyliśmy się, by nie nadawać ich na bagaż, chyba że w żaden sposób nie dało się tego uniknąć. Chociaż szanse na zgubienie przez linie naszego bagażu były nikłe, ryzyko utraty próbek było zbyt wielkie. Gdy położyliśmy plecaki na taśmie przed bramką bezpieczeństwa, szklane fiolki zabrzęczały. Potulnie przeszliśmy bez butów przez bramkę, gdzie już czekała na nas agentka ochrony. – Czy macie państwo pozwolenie na to? – Otworzyła nasze plecaki i zaczęła się obchodzić z próbkami, jakby były kawałkami śmieci, które wyjęła z kontenera. O cholera, pozwolenie, pomyślałam. Nie mieliśmy tego papierka i szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy go potrzebujemy, żeby wywieźć próbki do Norwegii. Przed wyjazdem powinnam była to sprawdzić, zamiast zamartwiać się o Billa. Myślałam intensywnie nad wymyśleniem jakiegoś wiarygodnego kłamstwa albo zabawnej historyjki – czegokolwiek, co mogłoby skłonić ją do oddania nam próbek. Bill zawsze szczerze i wprost odpowiadał na pytania mundurowych, za każdym razem robiąc tym na mnie duże wrażenie. – Nie potrzebujemy pozwoleń, bo to nie są zagrożone gatunki. Jesteśmy naukowcami. Zebraliśmy je po prostu do naszej kolekcji – wyjaśnił spokojnie.

Agentka otworzyła jeden z woreczków strunowych i niedbale badała dłonią fiolki. Kilka wysunęło się z woreczka i upadło na ziemię. Wyciągnęła jedną z fiolek, podniosła ją do światła i potrząsnęła. Zdjęła zakrętkę i przekręciła fiolkę do góry nogami. To było jak patrzenie na kogoś, kto potrząsa dzieckiem. Wyciągnęłam do niej ręce w niemej nadziei, że uda mi się przemówić do jej współczującej kobiecej natury, a ona odda mi mój skarb, bym mogła go utulić w ramionach, odłożyć na miejsce i ukołysać do snu. – Nie – zaświergotała. – Próbki biologiczne nie wyjeżdżają z kraju bez pozwoleń. Jednym ruchem zgarnęła wszystkie woreczki i bezceremonialnie wrzuciła je do beczki na odrzuty. Spojrzałam na stertę w ostatniej chwili odrzuconych przedmiotów. W beczce znajdowały się butelki wody i spraye do włosów, szwajcarskie scyzoryki i pudełka zapałek, otwarty pojemnik z sosem jabłkowym, a także wielka góra maleńkich szklanych buteleczek, z których każda opisana była starannym charakterem pisma i zamykała w sobie maleńki fragment cennej rośliny. Pomyślałam, że w tej stercie pogrzebanych było również sześćdziesiąt godzin naszego życia, a może i odpowiedź na ważne naukowe pytanie. Bill wyciągnął aparat, nachylił się nad beczką, zrobił zdjęcie i odszedł. Poczłapaliśmy do bramki Billa, balansując na krawędzi butów. Za sześćdziesiąt minut miał już lecieć do Stanów, podczas gdy mój lot do Norwegii zaplanowany był na późniejszą godzinę. Usiedliśmy w poczekalni i Bill zaczął wertować swoją książeczkę adresową, zapisując numery na infolinie. Spojrzał na zegarek i powiedział: – Wyląduję w Newark o dziewiątej rano czasu wschodniego. Od razu zadzwonię do Departamentu Rolnictwa i dowiem się, jak uzyskać pozwolenie na sprowadzenie roślin z Irlandii. Siedziałam pokonana, gotując się w środku. Próbki, które straciliśmy, bo nie mieliśmy pozwolenia, pomyślałam. Czas, który zaoszczędziliśmy, nie ubiegając się o nie, odparowałam w duchu. Kiedy się wreszcie nauczę? – pytałam samą siebie. Bill przerwał mi ten wewnętrzny dialog, patrząc na mnie znacząco. – Wiesz, tak naprawdę nigdy tego nie stracimy. Wszystko przecież spisywaliśmy. Zaczniemy od początku. Gdyby tak o tym pomyśleć, to podczas tego wyjazdu udało nam się dużo zrobić. Skinęłam głową. Niedługo potem wywołano jego lot, i po raz drugi tego dnia zabierano mi coś, z czym nie chciałam się rozstawać. Patrzyłam, jak samolot Billa kołuje, i myślałam o tym, że im coś jest cenniejsze w twoim życiu, tym łatwiej to przemilczeć. Potem wyciągnęłam swoją mapę roślinności południowozachodniej Irlandii, przystawiłam do niej mapę topograficzną i zaczęłam szczegółowo planować, gdzie moglibyśmy znaleźć więcej mchu. *** Później Bill już na zawsze ochrzcił ten wyjazd mianem „Pobudki”, podczas gdy ja nazywałam go „Miesiącem miodowym” i zaczęliśmy odgrywać jego punkt kulminacyjny przynajmniej raz w roku. Za każdym razem, gdy mieliśmy w laboratorium nowego rekruta, jego lub jej pierwszym zadaniem było oznakowanie setek pustych fiolek. Wyjaśnialiśmy, że to w ramach przygotowań do przyjęcia dużego zbioru próbek, który mieliśmy w planach, i instruowaliśmy nieszczęśnika co do długiego i skomplikowanego kodu alfanumerycznego, naszpikowanego greckimi literami

i liczbami nieporządkowymi, który należało ręcznie napisać na fiolkach, opatrując je również numerem w kolejności wypełniania. Po całym dniu wytężonej pracy żółtodzioba urządzaliśmy z Billem spotkanie na szczycie, podczas którego jedno z nas grało Dobrego Glinę, a drugie Złego Glinę (wymienialiśmy się rolami). Spotkanie rozpoczynaliśmy pytaniem skierowanym do żółtodzioba, czy jemu/jej podobało się zadanie i czy taki rodzaj pracy jest znośny. Od tego miejsca rozmowa powoli przechodziła w dyskusję na temat zbliżającego się wyjazdu po próbki i przesłanek, jakimi był podyktowany. Krok po kroku Zły Glina w coraz czarniejszych barwach widział sens wyjazdu, powątpiewając, by planowane zbiory dopomogły w sprawdzeniu stawianej hipotezy. Dobry Glina z początku dawał temu odpór, naciskając Złego Glinę, by wziął pod uwagę, ile godzin żółtodziób spędził na przygotowaniach. Mimo to Zły Glina po prostu nie mógł odsunąć od siebie dręczących wątpliwości, by planowane zbiory dostarczyły poszukiwanych odpowiedzi, i ostatecznie Dobry Glina nie miał wyboru i musiał się ugiąć, przyznając, że z konieczności wszystko trzeba zaczynać od nowa. Wtedy Zły Glina z ponurą miną zgarniał wszystkie fiolki i wrzucał je gremialnie do laboratoryjnego śmietnika. Gliniarze wymieniali znaczące spojrzenia, a Zły odchodził bez satysfakcji, zostawiając Dobrego, by obserwował reakcję żółtodzioba. Jakikolwiek sygnał, że żółtodziób uważał swój czas za coś warty, był złym znakiem, a zmarnowanie tylu godzin pracy było świetnym sprawdzianem dla tej zasady. Co za tym idzie, każda reakcja żółtodzioba wskazująca na uznanie swych wysiłków za daremne była chyba jeszcze gorsza. Z poważnymi komplikacjami można sobie radzić na dwa sposoby: przystanąć, wziąć głęboki oddech, oczyścić umysł, pójść do domu i znaleźć sobie wieczorną rozrywkę, a rano wrócić ze świeżą energią i zacząć od nowa, albo od razu ponownie się zanurzyć i zanurkować na samo dno, pracując o godzinę dłużej niż poprzedniego dnia, i przystanąć w punkcie, w którym coś poszło nie tak. Podczas gdy pierwszy sposób jest dobrą drogą do zadowalających wyników, to ten drugi prowadzi do ważnych odkryć. Pewnego roku to ja byłam Złym Gliną, ale zapomniałam okularów do czytania, więc po nie wróciłam. Zastałam naszego ówczesnego żółtodzioba, Josha, zajętego wygrzebywaniem fiolek ze śmieci, ostrożnie oddzielając je od zużytych rękawiczek i innych odpadków. Zapytałam go, co robi. – Głupio mi po prostu, że zmarnowałem tyle fiolek i tak dalej. Pomyślałem, że mógłbym pozdejmować nakrętki i je uratować, może na coś się jeszcze przydadzą – odpowiedział. Gdy wrócił do swojego zajęcia, spojrzeliśmy z Billem na siebie i wymieniliśmy uśmiechy, wiedząc, że rozpoznaliśmy właśnie kolejnego pewnego zwycięzcę.

11 JAK WIĘKSZOŚĆ LUDZI, mój syn ma szczególne drzewo, które zajmuje poczesne miejsce w jego dzieciństwie. Jest to mianowicie palma z gatunku Wodyetia bifurcata, która kołysze się miło na wietrze podczas niekończących się hawajskich miesięcy lata. Rośnie tylko kilka metrów od tylnych drzwi naszego domu, a każdego popołudnia mój syn przeznacza około trzydziestu minut na uderzanie jej z całej siły kijem baseballowym. Robił tak przez całe lata, choć nie zawsze za pomocą wyżej wymienionego narzędzia. Blizny na pniu zaczynają się nisko, po czym pojawiają się coraz wyżej, śledząc tempo wzrostu mojego syna. Gdy miał cztery lata, wkładał całą swoją niewielką siłę w ciągłe uderzanie jej naszym młotem kowalskim, udając, że jest Thorem. Potem nastąpił okres używania starego kija golfowego; wtedy też nasz pies szybko nauczył się omijać to miejsce szerokim łukiem. Ostatnimi czasy mój syn fascynuje się baseballem, stąd też i wygodna wymówka, by uderzać kijem w drzewo: „Ćwiczę zamach”. To nowe podejście polegające na uderzaniu drewnem o drewno to z mojego punktu widzenia interesujący parytet, więc przyznaję się bez bicia, że nie jestem skłonna do interwencji w tej sprawie. Mój syn w żaden sposób nie krzywdzi tego drzewa. Jeśli porównać jego koronę z koroną sąsiada, to widać, że oba drzewa mają na czubku podobną liczbę zdrowych zielonych liści. Co więcej, palma kwitnie i wydaje owoce tak samo jak zawsze, nie gorzej – a może nawet lepiej – od innych palm w sąsiedztwie. Mój syn nigdy nie przejawiał żadnych skłonności do bicia jakiegokolwiek innego żywego stworzenia, a łomot, który spuszcza naszej palmie, wydaje się mieć związek nie tyle z samym biciem, ile rytualnym hałasowaniem. Miarowe uderzanie w ten żyjący bęben zaczęło odmierzać rytm naszego życia. Każdego dnia siadam przy kuchennym stole i piszę, podczas gdy mój syn pracuje za oknem nad swoją palmą. Przeprowadziliśmy się na Hawaje nie tyle ze względu na wspaniałą pogodę i obfitość roślinności, ile z powodu obietnicy (na piśmie!) 8,6 miesiąca rocznie „po wsze czasy” gwarantowanego wynagrodzenia dla Billa złożonej przez Uniwersytet Hawajski. To wciąż nie pokrywa czternastu tygodni pensji dla niego, które to pieniądze muszę wysępić od agencji rządowych w ramach kontraktów, ale co tam – przecież władze uczelni nie chciałyby, żebym się rozleniwiła. Od przeprowadzki na Hawaje dowiedziałam się, że drzewa palmowe to tak naprawdę nie drzewa: to coś zgoła innego. W środku ich pni nie znajdziecie twardego drewna rozrastającego się na zewnątrz, słój za słojem. Zamiast tego natkniecie się na bezładną mieszaninę gąbczastej tkanki, niezorganizowanej według żadnego porządku. Brak konwencjonalnej struktury jest tym, co nadaje palmie giętkość, sprawiając, że jest idealnie przystosowana do ulubionego hobby mojego syna, jak również do uderzeń łagodnych wyspowych bryz, które okresowo przeradzają się w bezlitosne huragany. Istnieją tysiące różnych gatunków drzew palmowych, a wszystkie one należą do rodziny

Arecaceae (Arekowatych). Jest to ważna rodzina, ponieważ jej przedstawiciele jako pierwsi wyewoluowali w rośliny jednoliścienne, co miało miejsce około stu milionów lat temu. Pierwszy prawdziwy liść takiej rośliny to pojedyncza blaszka, w odróżnieniu od podwójnych pędów roślin dwuliściennych, które pojawiły się wcześniej. „Drzewo” palmowe mojego syna ma więcej wspólnego ze źdźbłami trawy na otaczającym je trawniku niż z rosnącą obok niego albicją. Najwcześniejsze rośliny jednoliścienne szybko wyewoluowały w trawy, które w końcu zaczęły porastać olbrzymie połacie planety, tam gdzie jest troszkę zbyt wilgotno na pustynię, lecz wciąż niedostatecznie wilgotno na las. Z niewielką pomocą ludzi trawy wyewoluowały w zboża i dziś trzy gatunki roślin jednoliściennych, które jako jedyne przetrwały do naszych czasów, to jest ryż, kukurydza i pszenica, stanowią główne źródło pożywienia dla siedmiu miliardów ludzi. Mój syn nie jest mną. Jest kimś innym. Jest obdarzony wrodzoną pogodą ducha i pewnością siebie, a po ojcu odziedziczył równowagę emocjonalną, podczas gdy ja skłaniam się w stronę nerwowości i ponuractwa. Patrzy na świat jak na samochód wyścigowy, którym uważa, że powinien kierować, podczas gdy ja zawsze skupiałam się na tym, by nie dać się rozjechać. Po prawdzie jest zadowolony z tego, jaki jest, i niczego w sobie nie podaje w wątpliwość – przynajmniej na razie – podczas gdy ja na zawsze już pozostanę w zawieszeniu między cechami. Nie jestem ani niska, ani wysoka; ani ładna, ani brzydka. Moje włosy nigdy nie były do końca blond. Nigdy nie były też ciemne, a ostatnio przyprószyła je siwizna. Nawet oczy mam ni to zielone, ni brązowe – wszystko we mnie jest orzechowe. Mimo że jestem zbyt impulsywna i agresywna, by móc myśleć o sobie jako o układnej kobiecie, nigdy też nie uda mi się do końca strząsnąć z siebie fałszywej myśli, że jestem czymś gorszym od mężczyzny. Ponieważ jesteśmy z synem tak różni od siebie, sporo czasu zajęło mi rozpoznanie tego, co nas łączy. I wciąż staram się to zrozumieć. Przez tyle lat tak ciężko pracowałam, by uczynić swoje życie wartościowym, że zaskoczeniem było dla mnie, gdy wszystkie naprawdę cenne rzeczy najzwyczajniej w świecie spadły mi z nieba. Kiedyś modliłam się o to, by być silniejsza. Teraz modlę się, by być za to wszystko wdzięczna. Każdy buziak, który daję mojemu dziecku, zabliźnia ranę po każdym całusie, którego ja w dzieciństwie nie dostałam, a którego tak bardzo pragnęłam – w istocie tylko to jest w stanie zaleczyć te rany. Przed narodzinami mojego syna zadręczałam się pytaniami, czy będę w stanie go pokochać. Teraz martwię się, że moja miłość do niego jest zbyt nieprzebrana, by ją zrozumiał. Musi znać miłość matczyną, a tymczasem ja jestem niezdolna do wyrażania jej w pełni. Teraz wiem, że mój syn był tym, na co nieświadomie czekałam. Że był jednocześnie czymś niemożliwym i nieuchronnym. Że dano mi jedną szansę, by być czyjąś matką. Tak, jestem jego matką – teraz mogę to powiedzieć – ponieważ dopiero wówczas, gdy uwolniłam się od własnych oczekiwań co do macierzyństwa, uświadomiłam sobie, że mogę je spełnić. Pod tym względem życie jest zabawne. Gdy mój syn rozwijał się wewnątrz mnie, ja oddychałam za nas oboje. Teraz chodzę na jego szkolne przedstawienia muzyczne i widzę tylko jego twarz, mimo że na scenie stoi całe mnóstwo innych dzieci. Po każdej zwrotce, którą odśpiewuje, robię głęboki wdech, przeświadczona, że jestem w stanie z oddali dostarczyć mu potrzebnego tlenu, i to tylko dzięki sile mojej miłości. Dorasta, a ja muszę co dzień wypuszczać go odrobinę bardziej. Nauczyłam się, że tak naprawdę wychowywanie dziecka to jedna wielka agonia powolnego wypuszczania potomka spod swoich skrzydeł. Pocieszam się przypuszczeniem, że moja własna macierzyńska ekstaza jest w istocie czymś, co każda matka

czuje do swojego syna. A do córki? Chcę myśleć, że podobne uczucia są żywione i do niej, ale ja się o tym nigdy nie dowiem. Bycie córką okazało się tak bardzo trudne, nie tylko dla mnie, ale i dla mojej matki. Być może nasz ród musi darować sobie jedno pokolenie dziewczynek, by nie powielać więcej tego wzorca. A więc z niecierpliwością wyczekuję wnuczki – moja żądza miłości jest jak zawsze niedorzecznie przedwczesna. Według moich przewidywań istnieje wcale nie taka mała szansa, że umrę, zanim ona się urodzi, szczególnie jeśli nasz ród dalej będzie się rozwidlał i przeskakiwał pokolenia. A może tak właśnie miało być – w każdym razie w moim przypadku. Jednakże w ten słoneczny dzień nie mogę oprzeć się pokusie, by włożyć list do butelki: Niech ktoś pamięta. Niech ktoś kiedyś odnajdzie moją wnuczkę i jej powie. Niech jej powie o dniu, w którym jedna z jej babć siedziała przy kuchennym stole, wyglądając przez okno z piórem w ręce. Niech jej powie, że nie widziała brudnych naczyń w zlewie i kurzu na parapecie, bo była zajęta podejmowaniem decyzji. Niech jej powie, że w końcu zdecydowała się pokochać swoją wnuczkę o kilka dekad za wcześnie. Niech jej powie o dniu, kiedy babcia siedziała w promieniach słońca, śniąc o niej na jawie przy dźwiękach chłostanego drzewa.

12 KIEDY RANO PRZEKRACZAŁAM PRÓG LABORATORIUM, wyraz twarzy Billa mówił dwie rzeczy: po pierwsze, że zarwał noc, a po drugie, że to będzie dobry dzień. – Gdzieś była? Jest cholerna siódma trzydzieści. – W ciągu ostatnich dwudziestu lat wersja „dzień dobry” w jego wykonaniu niewiele się zmieniła. Kiedy spał i mieszkał w samochodzie, to duszący upał świtu Atlanty wypędzał go do laboratorium o tak wczesnej godzinie. Ostatnimi czasy jeśli pojawia się przed dziesiątą, to tylko dlatego, że poprzedniej nocy zdarzyło się coś tak interesującego, że szkoda było to zostawiać. A tamtego ranka zadzwonił do mnie. – Sen jest dla mięczaków – burknęłam. – Co jest? – C-6 – wyjaśnił Bill. – Ta mała cholera znowu to robi. Poprowadził mnie obok naszych eksperymentów ze wzrostu roślinnego, gdzie w ściśle kontrolowanych warunkach nasłonecznienia i wilgotności, w komorach z całkowicie nieruchomym powietrzem, przez ostatnie dwadzieścia jeden dni rosło osiemdziesiąt rzodkwi. Największa ironia C-6 polegała na tym, że wcześniej założyliśmy, że nie zobaczymy nic interesującego. Szczerze mówiąc, cały eksperyment miał pozwolić nam zmierzyć coś, czego nie widzieliśmy. W przypadku każdej rośliny ta jej część, która jest widoczna, stanowi mniej więcej połowę całego organizmu. Korzenie wyrastające pod ziemią nie mają nic wspólnego z zielonymi liśćmi, które rosną nad jej powierzchnią; różnią się od nich tak, jak serce różni się od płuc, i podobnie jak te organy są stworzone do innych celów. Tkanka roślinna nad powierzchnią ziemi ma za zadanie czerpać z atmosfery światło i gazy, które w liściach przekształcane są w cukry. Tkanka podziemna natomiast ma pochłaniać wodę i bogate substancje odżywcze, które są w tej wodzie rozpuszczane, by z cukrów zbudować białka. Na powierzchni ziemi zielona łodyga z gracją przechodzi w brązowy korzeń, a gdzieś na tej powierzchni międzyfazowej podejmowane są ważnej decyzje. Jeśli oba krańce rośliny odnoszą sukces, powstaje pytanie: Co zrobić z plonami dnia? Można wytworzyć cukry, skrobie, tłuszcze i białka, ale co wybrać? Zdobywszy nowe zasoby, roślina może wykonać jedną z następujących czterech czynności: może je wykorzystać do wzrostu, odbudowy, obrony bądź rozmnażania. Może też odwlekać decyzję w nieskończoność, gromadząc plony do późniejszej mobilizacji, i tym samym odłożyć w czasie powzięcie zobowiązań, jakie niesie ze sobą wybór którejś z tych czterech dróg. A co wpływa na decyzję rośliny w tej kwestii? Okazuje się, że wiele z tych czynników jest tożsamych z tym, co ma wpływ na decyzje człowieka dotyczące wykorzystania nowych zasobów. Nasze geny ograniczają nasze możliwości. Nasze środowisko sprawia, że niektóre kierunki działania są rozsądniejsze od innych. Niektórzy z nas mają wrodzoną tendencję do oszczędzania pieniędzy, inni – skłonność do hazardu; na ocenę nowego planu inwestycyjnego może też mieć wpływ status płodności.

Szczególnie jeden gaz atmosferyczny – dwutlenek węgla – jest niezbędnym zasobem potrzebnym roślinie do rozwoju. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu paru lat poziom dwutlenku węgla w atmosferze niesamowicie podskoczył, a to za sprawą spalania paliw kopalnych, zalewając gospodarkę roślin szybką forsą i łatwo dostępnymi kredytami. Dwutlenek węgla to waluta fotosyntezy, a obecnie rośliny wkroczyły w kolejną dekadę bezgranicznej obfitości najbardziej podstawowego z ich zasobów. W naszych eksperymentach z rzodkwiami postawiliśmy następujące pytanie: Jak ten stan rzeczy wpłynie na równowagę między podziemnymi a nadziemnymi „inwestycjami” rośliny w plonach na całym świecie? Kilka miesięcy wcześniej Bill podłączył do swojego komputera niedrogą kamerę, którą zaczęliśmy filmować zbiór sadzonek testowych rosnących w komorze. – Zobacz tylko – powiedział, gdy pojawiłam się na jego wczesnoporanne wezwanie telefoniczne. Wideo było poklatkową kompilacją robionych co dwadzieścia sekund zdjęć, zamykającą cały przyrost poprzedniego dnia w czterech minutach filmu. Z początku ekran był ciemny i zacieniony, co wskazywało na to, że czasowo nastawione światła jeszcze się nie włączyły. Nagle ekran się rozświetlił, ukazując naszym oczom szesnaście doniczek z małymi roślinami o przywiędłych i sennych łodygach i liściach. Niedługo po rozpoczęciu projekcji na filmie zapaliły się żarówki, a wszystkie sadzonki rozbudziły się, unosząc liście ku światłu. Najbardziej rzucała się w oczy sadzonka rosnąca tuż przy krawędzi komory: wiła się i skręcała, rozciągając się w górę i na boki, odpychając liście sąsiadujących roślin i bezpardonowo uderzając swoimi najszerszymi blaszkami o łodygę sąsiadki. Tę roślinę oznaczyliśmy symbolem „C-6”. Rozpoczęła swój żywot jako nasionko dokładnie tych samych rozmiarów i gatunku, co reszta sadzonek w komorze. Jednak tak się złożyło, że C-6 zachowywała się inaczej od reszty roślin i w tamtej chwili, oglądając film, nie mieliśmy wyjścia – musieliśmy uwierzyć w to, co widzieliśmy. Przez ostatnie kilka nocy przesadzaliśmy C-6, zmieniając jej sąsiadów, bez końca ją mierzyliśmy, porównywaliśmy i filmowaliśmy, a jedyną rzeczą, jaka ją różniła od innych, był sposób, w jaki się poruszała po „wschodzie słońca”. Podczas gdy pozostałe rośliny z gracją i płynnie wyciągały się ku światłu, C-6 gorączkowo szarpała w górę swoimi liśćmi, jakby chciała wyrwać się z ziemi, która ją więziła. – Myślę, że nienawidzi samej siebie – stwierdził Bill. – Lubię ją. Ma jaja – odparłam. – Taa, no cóż, nie przywiązuj się zbytnio – poradził. Podczas gdy Bill przygotowywał kamerę do kolejnego eksperymentu, ja jeszcze jakieś siedem czy osiem razy obejrzałam film o C-6, nie mogąc się powstrzymać przed ponownym rzuceniem okiem na „bijatykę” w jakiejś trzeciej minucie materiału filmowego, kiedy to oboje z Billem zaczęliśmy bić brawo. – Wydaje mi się, że po wszystkim unosi pięść w geście triumfu – zauważyłam. – Wariatka z ciebie – przytaknął Bill. Usłyszeliśmy, jak za naszymi plecami włączają się światła komory, sygnalizujące początek kolejnego dnia, a przed oczami stanęła mi sterta zaniedbanej papierkowej roboty, która zdążyła się już zgromadzić na moim biurku. – Złamiemy ją, do cholery – powzięłam nagłą decyzję. – Zero wody dla C-6. Podkręć światła i przesadź ją na sam środek, obok tamtej olbrzymki. I nie wyłączaj kamery.

– Oczywiście – zgodził się Bill. – To naprawdę jedyna humanitarna rzecz, jaką możemy zrobić. Do tego czasu zdążyli już napłynąć studenci i adiunkci, wnosząc hałas i zamieszanie. Z sali za nami doszedł nas głośny łoskot tłuczonego szkła, a potem usłyszeliśmy, jak ktoś syczy „O cholera!”. Wymieniliśmy z Billem kpiące uśmiechy. – To laboratorium to dobrze naoliwiony mechanizm – orzekłam. – Możesz zabrać swoją przywiędłą dupę w troki i iść do domu się przespać. – Niee – zaoponował Bill, przechylając się do tyłu na krześle. – Chcę zobaczyć, co dalej z tym gównem. C-6 formalnie nie należała do przedmiotu badań, ale to właśnie ona wszystko zmieniła. Przebyłam swego rodzaju intelektualne wzgórze i zobaczyłam nowe terytorium. Wiedzeni instynktem objęliśmy je w posiadanie za pomocą nowego języka, który za nic miał stare zasady. Niezadowoleni z odnoszenia się do C-6 per „ona”, nadaliśmy roślinie nowe imię: „Twist and Shout” (które później zostało skrócone do „TS-C-6”). Weszło nam w krew witanie się z nią z samego rana i czerpaliśmy chorą satysfakcję z jej wytrzymałości na tortury, jakim ją poddawaliśmy. Nie miała zbyt długiego życia, padając w końcu ofiarą jednej z okropnych migren Billa. Przez te dziesięć godzin, które spędził w pozycji embrionalnej pod swoim biurkiem, trzymając się za głowę, nic nie było ani podlewane, ani nawożone, ani filmowane, a ja bezceremonialnie wyrzuciłam C-6 do śmieci. Nasze zafascynowanie C-6 nie było eksperymentem podyktowanym względami naukowymi, nie napisaliśmy o niej żadnego artykułu ani nic, a jednak ta mała roślinka posadzona w papierowym kubku zmieniła moje myślenie bardziej niż wszystko, co dotąd przeczytałam w moich wysłużonych podręcznikach. Musiałam uznać, że C-6 robiła różne rzeczy – nie tylko dlatego, że była do nich zaprogramowana, ale też z powodów znanych tylko sobie. Potrafiła przenieść swoją „rękę” z jednej strony „ciała” na drugą; robiła to po prostu dwadzieścia dwa tysiące razy wolniej ode mnie. Nasze zegary były wiecznie niezsynchronizowane – ten zwykły fakt sprawiał, że między nami znajdował się kanion nie do przekroczenia. Podczas gdy ja doświadczałam wszystkiego, ona wydawała mi się bierna i bezczynna. Jednak być może to ja jej wydawałam się zbyt ruchliwa, jak elektron w atomie, który wykazywał się zbyt dużą i chaotyczną ruchliwością, by móc to zarejestrować i uznać go za coś żywego. Stałam z tyłu, uśmiechając się do Billa i do wszystkich głupiutkich studentów, i poczułam radość, jaką niesie ze sobą zakiełkowanie nowej myśli. Mój umysł przyspieszył jak samochód, któremu wreszcie udało się wyjechać z korków. Mój duch został nakarmiony i przynajmniej to sprawiało, że rozciągający się przede mną dzień pracy miał być weselszy. Być może już samo to było osiągnięciem naukowym. Kilka godzin później namówiłam Billa na przerwę na lunch. Powiedziałam, że ja stawiam, ale najpierw muszę wstąpić do Whole Foods. – Ja też – odparł. – Szukam lekarstw homeopatycznych na moją dłoń. Wsiedliśmy w mój samochód i pojechaliśmy na drugą stronę wyspy. Nie odwiedziwszy nigdy Whole Foods, Bill już od progu wpadł w zachwyt. Natychmiast skierował się w stronę plastikowych opakowań, które kosztowały około trzynastu dolarów i w których znajdowało się po sześć kaparów, każdy wielkości piłeczki golfowej. Podniósł jedno z nich i zapytał mnie: – Czy bogacze naprawdę to jedzą?

– Jak najbardziej – odpowiedziałam, nie patrząc na to, co też mi pokazywał. – Nic nie smakuje im bardziej. Byłam zajęta oglądaniem siedmiu różnych ekstraktów z perzu, które były w sprzedaży. Gdy wreszcie znalazłam najzieleńszy, zauważyłam, że Bill się ode mnie odłączył, ale wcześniej włożył mi kapary do koszyka. Znalazłam go podziwiającego regał chłodniczy z miękkim francuskim serem i nagle w głowie zakiełkował mi pewien plan. – Kupmy to wszystko – zaproponowałam. – Cholera, czemu by nie? – Mówisz serio? – Bill zwęził oczy z powątpiewaniem, ale jego ciało było naprężone w nadziei, że jednak tak, mówię serio. – Pewnie – oznajmiłam. – Dziś będziemy jeść jak właściciele funduszy powierniczych. Często dręczy mnie poczucie winy, że zarabiam więcej od Billa, ponieważ nasza praca to dla mnie dwie połówki całości. Oprócz tego lubię kupować różne niepotrzebne rzeczy, a z nim u boku mogę to sobie tłumaczyć jako wyraz szczodrości, a nie łajać się za zakupy impulsywne. – Dzięki Bogu trzymają to wszystko blisko kas – zauważył Bill, czytając etykietę organicznego batonika zawierającego tłoczone na zimno kakao z Dominikany, jak również jagody acai. – Drżę na samą myśl o tym, że mogłem to przegapić – powiedział z pełnymi ustami. Bill sam załadował nasz lunch za dwieście dolarów do mojego samochodu, opędzając się od mojej pomocy. Miał plany co do czterech „naprawdę wypakowanych” papierowych toreb na zakupy i zaczął zazdrośnie nad nimi krążyć. Zajął miejsce obok kierowcy. – Mam nadzieję, że to gówno ma znak fair trade – wymruczał pod nosem, gdy odpalałam silnik, odwijając opakowanie z drugiego batonika, tym razem o smaku jagodzianu. Dwie godziny później siedzieliśmy w laboratorium, jedząc „Hot Pockets Rockefellera”, czyli plasterek jamón ibérico, obtoczone w odrobinie kawioru z jesiotra, wstawiony do mikrofali na dziesięć sekund. – Cholera! – powiedziałam, sprawdzając godzinę. – Muszę iść, ale wieczorem wrócę. Bill pomachał mi na do widzenia łódeczką z camemberta. – Do zobaczenia! – Jego słowa tłumił kawałek bagietki, który miał w ustach. Wskoczyłam do samochodu i pognałam odebrać syna ze szkoły, w której właśnie kończyły się lekcje. Wzięłam od niego plecak, w zamian podając spodenki kąpielowe i ręcznik, po czym pojechaliśmy prosto na plażę, jak to mieliśmy w zwyczaju. W drodze spytałam, jak mu się podoba w trzeciej klasie, a on wzruszył ramionami. Zaparkowaliśmy w naszym zwykłym miejscu naprzeciwko Kapiolani Park. Przechodząc przez park, mijaliśmy skupiska wielkich figowców bengalskich. Stałam i czekałam, aż mój syn skończy huśtać się na czymś, co wyglądem przypomina pnącza, ale w rzeczywistości są to luźne korzenie wyrastające z gałęzi. Dotarłszy na plażę, położyliśmy ręczniki na butach i skierowaliśmy się prosto do oceanu, gdzie trochę udawaliśmy mniszki hawajskie, nurkując i pluskając się razem w płytkiej wodzie. Potem usiedliśmy na piasku, a ja sprawdziłam, czy nie mam siniaków. – Małe mniszki są bardziej niesforne, niż to opisują w bajkach. – Zadumałam się, masując sobie swój średniowieczny kark. – To dziwne, że tacy świetni pływacy muszą przemieszczać się na grzbietach rodziców. Mój syn kopał w piasku.

– Czy tu są naprawdę tak małe zwierzęta, że nie można ich zobaczyć? – zapytał, mając na myśli garść mokrego piasku, który z powrotem wrzucał na płyciznę. – Jak najbardziej – potwierdziłam. – Maleńkie zwierzątka są wszędzie. – Ile ich jest? – zapytał sceptycznie. – Mnóstwo – sprecyzowałam. – Tak dużo, że nie da się ich policzyć. Dumał przez chwilę, a potem powiedział: – Powiedziałem nauczycielce, że maleńkie zwierzęta znajdują się nawzajem za pomocą magnesów w ciele, a ona powiedziała, że nie sądzi, żeby tak było. Natychmiast przesadnie zareagowałam i obronnie odpowiedziałam: – No cóż, nauczycielka się myli. Znam osobę, która je odkryła. – Byłam w coraz bardziej bojowym nastawieniu. Jak sędzia chcący uprzedzić atak irytującego adwokata podczas procesu, mój syn zmienił temat. – To i tak nie ma znaczenia, bo mam zamiar zostać profesjonalnym baseballistą i grać w pierwszej lidze. – Obiecuję, że będę na każdym twoim meczu – odparłam. – Załatwisz mi darmowe bilety? – dodałam, zadając swoje zwyczajowe pytanie. Zastanawiał się przez chwilę. – Kilka mogę – zgodził się ostatecznie. Dochodziła osiemnasta, więc wstałam, otrzepałam ręczniki i zebrałam nasze rzeczy, przygotowując się do odejścia z plaży. – Co dziś na deser? – zapytał. – Twoje cukierki z Halloween – odpowiedziałam. – Pytanie! Uśmiechnął się i szturchnął mnie w ramię. Poszliśmy do domu. Podczas gdy ja przygotowywałam posiłek, mój syn tarzał się po podłodze z naszą suczką Coco, następczynią Reby, która też jest rasy Chesapeake Bay retriever. Reba dożyła piętnastu lat i bardzo opłakiwaliśmy jej stratę, ale dzięki Coco dowiedziałam się, że cała rasa podziela jej najlepsze cechy. Pilna i niezniszczalna Coco nigdy nie waha się wyjść w deszcz i bezustannie stara się być pomocna, bez względu na to, co akurat robimy. Woli wylegiwanie się na twardym cemencie od leżenia na swoim posłaniu, a jeśli zgłodnieje, zanim zdążymy ją nakarmić, wychodzi tylnymi drzwiami i pałaszuje żwir z podjazdu. Podczas naszych zwyczajowych rodzinnych weekendów na plaży potrafi rzucić się na dwumetrowe fale w pogoni za kokosem, który w nie ciskam, wydając komendę „aport!”. Gdy jesteśmy w podróży, Coco zatrzymuje się w domu Wujka Billa, gdzie sieje spustoszenie wśród szczurów zagrażających jego ulubionemu drzewu mango. Clint wrócił z pracy idealnie na czas wspólnej kolacji, po której zabraliśmy Coco na długi spacer po okolicy. Naszego syna udało się zapędzić do łóżka dokładnie o dwudziestej pierwszej, ale przedtem, gdy przygotowywał się do mycia zębów, wręczyłam mu mały flakonik soku z perzu. – Wypij to najpierw – nakazałam. – Jeśli masz odwagę – dodałam. Oczy mu się rozszerzyły. – Udało ci się! – powiedział nabożnie, a potem skrzywił się, połykając gorzkawy płyn. Całymi tygodniami błagał mnie, żebym uwarzyła miksturę, która zmieni go w tygrysa.

– Zrób ją w laboratorium – instruował mnie. – Z roślin. Gdy układałam go do snu, na jego twarzy pojawił się wyraz, jaki pojawia się u dzieci, gdy mają do powiedzenia coś ważnego. – Zbudujemy z Billem piwnicę przy naszym domku na drzewie – oznajmił. – Jak macie zamiar to zrobić? – zapytałam ze szczerym zainteresowaniem. – Zaprojektujemy ją – wyjaśnił. – Najpierw zrobimy makietę. – A będę mogła wejść do środka, kiedy już będzie gotowa? – próbowałam szczęścia dalej. – Nie – odmówił, ale potem zaczął się zastanawiać. – No, może potem, jak przestanie już być nowa. – Przerwał, a potem przymknął oczy. – Czy już jestem tygrysem? – zapytał. Zlustrowałam go od stóp do głów. – Nie – odpowiedziałam. – Czemu jeszcze nie? – zapytał. – Bo to zajmuje dużo czasu – odparłam. – Czemu to zajmuje dużo czasu? – dopytywał. – Czemu? Nie wiem – przyznałam. – Przemiana w to, czym masz być, na ogół zajmuje dużo czasu. Spojrzał na mnie, jakby miał więcej pytań, ale mój syn wie również, że zabawa w udawanie jest często fajniejsza od świadomości, że to tylko udawanie. – Ale na pewno zadziała, tak? – zapytał. – Zadziała – potwierdziłam. – Wcześniej zadziałało. – Na kim? – Był zaintrygowany. – Na małym ssaku o nazwie Hadrocodium – wyjaśniłam. – Żył prawie dwieście milionów lat temu i większość czasu spędzał, ukrywając się przed dinozaurami, które mogłyby na niego nadepnąć, gdyby nie uważał. Pamiętasz drzewo magnolii rosnące przed domem, w którym mieszkaliśmy, kiedy byłeś bardzo mały? – zapytałam. – Tamto drzewo było prapraprapraprawnuczkiem pierwszego kwiatu, który wyglądał jak ono. Gdy po ziemi hasał Hadrocodium, to był nowy gatunek rośliny. Pewnego dnia zjadł trochę jej liści, bo jego mama powiedziała, że dzięki temu stanie się silny jak dinozaury. Ale zamiast tego liście zmieniły go w tygrysa. To zajęło jej sto pięćdziesiąt milionów lat pełnych prób i błędów, ale w końcu stała się tygrysem. Mój syn ożywił się. – „Jej”? Wcześniej mówiłaś „jego”. Tygrys jest chłopakiem. – A dlaczego nie może być dziewczyną? – zapytałam. Bezzwłocznie wyjaśnił mi tę oczywistość. – Bo tak – uciął. – Idziesz dziś wieczorem do laboratorium? – zapytał po paru sekundach. – Tak, ale wrócę, zanim się obudzisz – zapewniłam. – Tatuś jest tuż obok, a Coco będzie cię pilnowała podczas snu. Dom jest pełen tych, którzy cię kochają – dodałam, jak co wieczór. Odwrócił się do ściany, co znaczyło, że jest zbyt senny na dalsze rozmowy. Poszłam do kuchni i zrobiłam dwie filiżanki kawy rozpuszczalnej. Spoglądając na zegar, obliczyłam, że dotrę do laboratorium na dwudziestą drugą trzydzieści. Gdy podniosłam telefon, by napisać do Billa, że już jadę, zauważyłam dwa SMS-y od niego. W pierwszym napisał: „PRZYWIEŹ IPECAC”, a w drugim, wysłanym godzinę później: „I WIĘCEJ JEDZENIA”.

Zaniosłam Clintowi drugą filiżankę kawy. – Zbieram się – powiedziałam. Oboje wiedzieliśmy, że kartki zapełnione ręcznie pisanymi równaniami, które wyprowadzał, były dla mnie czarną magią, więc zaśmiał się, gdy powiedziałam: – Hej, daj znać, jeśli będziesz potrzebował przy tym mojej pomocy, dobra? – Tak się składa – zaczął – że chętnie poznam twoją opinię o rysunku, który dziś zrobiłem. – Jest piękny. Bardzo mi się podoba – powiedziałam, nie unosząc głowy znad torebki, którą przeczesywałam w poszukiwaniu kluczy. – To świeża sprawa. Jeszcze takiego nie widziałaś – podkreślił. – Skoro tak, to jest do bani. Oś XY bardzo nierówna – powiedziałam, machając ręką. Znowu się zaśmiał. – To mapa. – W takim razie złe kolory. Kotku, muszę pędzić partaczyć własną pracę naukową. Nie mam czasu psuć twojej – odparłam. – Małpia Dżungla nigdy nie śpi – dodałam bezradnie. – No cóż, dzięki za konsultację – powiedział, gdy pocałowałam go na pożegnanie. Wróciłam do pokoju naszego syna, by zobaczyć, czy śpi. Pocałowałam go w czoło i uśmiechnęłam się, ponieważ był już w takim wieku, że nie zawsze pozwalał mi się pocałować, gdy nie spał. Zmówiłam Modlitwę Pańską i poczułam, jak serce przepełnia mi miłość. Pogłaskałam leżącą w nogach łóżka Coco, a gdy przytuliłam się do jej łba i wyszeptałam pytanie: „Będziesz strzegła mojego dziecka?”, spojrzała na mnie dużymi i poważnymi oczami retrievera, który już lata temu raz na zawsze udzielił odpowiedzi na to pytanie. Jeszcze raz pocałowałam męża, założyłam plecak i wyszłam na podwórze otworzyć szopę. Wyprowadziłam rower i spojrzałam na przestrzał przez ciepłe, tropikalne niebo, wpatrując się jeszcze dalej, w spowitą chłodem przestrzeń. Patrzyłam na światła wydzielone całe lata wcześniej przez niewyobrażalnie gorące ognie, które wciąż płonęły na drugim końcu galaktyki. Założyłam kask i pojechałam do laboratorium, gotowa poświęcić resztę nocy miejscu, do którego należała druga połowa mojego serca.

13 GDY SIĘ MA DO CZYNIENIA Z ROŚLINAMI, często trudno jest odróżnić koniec od początku. Przerwijcie jakąkolwiek roślinę na pół, a jej korzenie i tak mogą żyć jeszcze całymi latami. Pień powalonego drzewa będzie rok po roku próbował odrastać; jego wewnętrzny pień wyłożony jest uśpionymi pąkami – niekiedy jest ich dwa razy więcej od tych widocznych z zewnątrz – które są gotowe do rozbudzenia. Pąki stają się łodygami, łodygi gałązkami, gałązkiszczęściary konarami, mocne konary są w stanie przetrwać dekady, a na koniec korona zazielenia się jak wcześniej, a nawet jak nigdy dotąd, być może dlatego, że ktoś próbował ją ściąć. W przeciwieństwie do zwierząt, które funkcjonują jako jedna całość, rośliny mają budowę modularną, której całość dokładnie równa się sumie wszystkich części. Drzewo może zrzucić i zastąpić duże fragmenty siebie i to właśnie regularnie robi na przestrzeni kilku wieków, które składają się na jego średnią długość życia. Drzewa w końcu umierają, a to dlatego, że pozostawanie przy życiu staje się dla nich po prostu zbyt kosztowne. Za każdym razem, gdy wstaje słońce, liście zaczynają dzielić cząsteczki wody, do której dodają trochę atmosfery, a całą miksturę rozrabiają, by uzyskać cukier, który będzie można przetransportować w dół pnia, gdzie spotyka się z rozcieńczonymi substancjami odżywczymi pobranymi przez korzenie. Roślina może załadować wszystkie te skarby w nowe drewno i użyć ich do wzmocnienia pnia bądź gałęzi. Jednak drzewo ma też inne „wydatki”: wymianę starych liści na nowe, wytworzenie lekarstwa przeciw infekcji, wydanie kwiatów i nasion – do wszystkich tych czynności niezbędne są te same surowe materiały, których nigdy dosyć, a przecież zasięg drzewa przy ich zdobywaniu jest ograniczony. W końcu utrzymanie gałęzi i korzeni zaczyna kosztować więcej, niż drzewo jest w stanie rozciągnąć się w górę i w dół, by uzyskać środki na ich utrzymanie. W momencie gdy przekracza granice swojego środowiska, traci wszystko. I właśnie dlatego musicie regularnie przycinać swoje drzewa – żeby przetrwały. Gdyż, jak to kiedyś ujęła Marge Piercy, życie i miłość są jak masło: nie utrzymują się i każdego dnia muszą być świeże.

14 JEST COŚ BEZBRZEŻNIE SMUTNEGO w zakończeniu eksperymentu ze wzrostem roślin. Hodujemy wiele sadzonek rzodkiewnika pospolitego (Arabidopsis thaliana), który jest małą, skromną rośliną. Nawet w pełni wyrośnięty okaz można wyrwać jednym ruchem dłoni, w której bez problemu się mieści. Należy do nielicznej grupy roślin, których genom został w całości rozkodowany przez naukowców. To oznacza, że jeśli rozwinie się nitkę DNA jednej komórki danej rośliny, można ustalić dokładny wzór chemiczny 125 milionów białek, które jedno po drugim składają się na cały łańcuch. Uwolniony z ciasnego zwoju, w którym musiał przebywać w komórce, ten łańcuszek białek rozciąga się na prawie pięć centymetrów. Każda komórka rośliny zawiera przynajmniej jeden zwój takich białek, a naukowcy rozpracowali wzór chemiczny całego cholernego organizmu. Tak naprawdę to nawet nie chce mi się o tym myśleć; to po prostu zbyt duża ilość danych. To mnie przytłacza. A naukowiec powinien się czuć przytłoczony na początku swojej kariery, nie na końcu. Jednak im więcej wiem, tym bardziej od tego ciężaru uginają się pode mną nogi. Po raz pierwszy w życiu czuję się zmęczona. Wspominam z rozrzewnieniem długie weekendy sprzed lat, gdy byłam w stanie pracować po czterdzieści osiem godzin z rzędu i kiedy każdy nowy element danych wzmacniał mnie i podładowywał mój umysł przypadkowymi impulsami, które regularnie przemieniały się w nowe pomysły. Wciąż mam nowe pomysły, ale teraz są głębsze, bogatsze i przychodzą mi do głowy, gdy siedzę. Takie pomysły są też dużo bardziej „skłonne” do zadziałania. A więc o poranku podnoszę coś zielonego i przyglądam się temu, a potem dosadzam nasion. Robię to, ponieważ to właśnie potrafię robić. Zeszłej wiosny analizowaliśmy z Billem wyniki dużego eksperymentu rolnego, który przeprowadzaliśmy w szklarni. Hodowaliśmy w niej ziemniaki w takich warunkach gazowych, jakie przewidywane były na następne kilkaset lat, o poziomach stężenia, których my jako rasa ludzka doświadczymy w przyszłości, jeśli nie zrobimy nic w kwestii emisji węglowych. Ziemniaki w naszym eksperymencie wyrastały na dorodniejsze wraz ze wzrostem poziomu dwutlenku węgla, co nie było dla nas żadnym zaskoczeniem. Zauważyliśmy również, że te większe ziemniaki były uboższe w substancje odżywcze i zawierały dużo mniej białka, bez względu na to, jak intensywnie je nawoziliśmy. To już było lekkim zaskoczeniem, jak również złą wiadomością, gdyż dieta białkowa całych narodów w najbiedniejszych i najbardziej nękanych głodem krajach świata w dużej mierze bazuje właśnie na słodkim ziemniaku. Wyglądało na to, że większe ziemniaki przyszłości będą w stanie wykarmić więcej ludzi, gorzej ich przy tym odżywiając. Na to nie mam rozwiązania. Zbiory miały miejsce kilka dni wcześniej przy udziale licznej grupy studentów pracujących bez wytchnienia przez prawie trzy dni. Dowodził nimi fantastyczny, silny i mądry młody człowiek o imieniu Matt, który właśnie kończył studia. Podczas eksperymentu i on wyrósł na prawdziwego lidera i eksperta w swojej dziedzinie – aż przyjemnie było na to patrzeć. Mógł

teraz stanąć przed grupą dwudziestu osób pogrążonych w chaosie, skierować każdą z nich do jakiegoś pożytecznego zajęcia, a potem przez wiele dni służyć im radą i sprawować nadzór nad jakością. Zupełnie jakby poszedł na wojnę z tymi roślinami, a każdy porzucony na ziemi liść czy korzeń były dowodami jego zwycięstwa. Czuliśmy się z Billem naprawdę zaszczyceni, że mogliśmy przyglądać się temu, nie wtrącając się w pracę przyszłego absolwenta, którego kiedyś w końcu musieliśmy wypuścić spod swoich skrzydeł. Jednak teraz było już po wszystkim i cały zespół odpoczywał w domach – cały zespół poza nami. Tak musi się czuć rodzic wchodzący do pokoju syna po jego wyjeździe na studia: rozpościera się przed nim widok pozostawionych w nieładzie początków życia chłopca, które choć dla niego straciły znaczenie, dla was wciąż są cenne. Powietrze w szklarni przesiąknięte było gęstym zapachem ziemi doniczkowej. Matt wykopał każdą bulwę każdej sadzonki i je osobno sfotografował, zmierzył i opisał. W ostrym dziennym świetle wszystko wyglądało trochę niewyraźnie; czułam, że muszę iść do domu i trochę odpocząć, ale potem stwierdziłam, że kilka godzin więcej mnie nie zabije, więc zostałam. Mój telefon zabrzęczał, więc spojrzałam w kalendarz i uświadomiłam sobie, że zaraz nie zdążę na badania mammograficzne, które powinnam była zrobić trzy lata temu i które już raz w tym semestrze przekładałam. O cholera! – pomyślałam. Znowu. Drzwi szklarni otworzyły się z impetem i do środka wszedł Bill. – Sami możemy sobie wycinać guzy, prawda? – zapytałam go. – To znaczy mamy gdzieś jakiś nożyk do papieru, nie? – Wiertarka sprawdziłaby się lepiej – z miejsca odpowiedział Bill. – Chyba mam nawet odpowiednie wiertło – dodał po chwili namysłu. Przeżuwał kawałek zimnej, wyschniętej pizzy znaleziony w jednym z licznych pudełek, które zostały zamówione i porzucone w ciągu ubiegłej nocy. Po tych dwudziestu latach nic go nawet odrobinę nie zdarło, pomyślałam. Bill natomiast myślał o czymś innym, spoglądając na mnie. – Dobry Boże, czyś ty się o pięć lat postarzała, kiedy mnie nie było? – zapytał. – Wyglądasz jak jakaś cholerna morska wiedźma. – Zwalniam cię – poinformowałam go. – Idź po swoje papiery do wiedźm z działu kadr. – W soboty nie pracują. A poza tym daj spokój, musisz w końcu wyjść na powietrze. – Wskazał drzwi. Szklarnia, którą użytkujemy, jest jedną z wielu należących do uniwersyteckiej stacji badawczej schowanej w dolinie, z przebiegającym obok niewielkim strumieniem, który wpada wprost do oceanu. Każda szklarnia ma rozmiary sali gimnastycznej i wykonana jest z ogromnego szkieletu ze stali nierdzewnej pokrytego zaciemniającą tkaniną. Cały archipelag hawajski to praktycznie jeden długi łańcuszek szklarni: warunki wegetacji są tu przez cały rok wyśmienite, a codzienne przelotne deszcze przypominają bardziej system regularnego nawadniania niż wielkie burze. Spojrzałam w stronę, którą wskazywał Bill, w kierunku porośniętych dżunglą gór, i zobaczyłam jasną wstęgę tęczy rozciągającej się w pełnej krasie na niebie. Jej ostre krawędzie sprawiały, że wyglądała jeszcze piękniej i pyszniej, a okalała ją druga tęcza, szersza i bardziej rozmyta, jak delikatna aureola podtrzymująca śmiałą feerię kolorów pierwszej.

– Hej, podwójna tęcza – zachwycałam się. – Pewnie, że podwójna – odparł Bill. – Nie widuje się ich często – powiedziałam, chcąc usprawiedliwić swoje zachwyty. – To prawda – przytaknął. – Nikt nie widzi drugiej tęczy. Ale ona tam jest; tylko dla nikogo niewidoczna. Wielka tęcza pewnie myśli, że jest sama. Przyjrzałam mu się. – Nawiedzają cię dziś głębokie przemyślenia – zauważyłam, po czym weszłam w rolę. – Te dwie tęcze to tak naprawdę jedna. Pojedynczy promień światła przechodzący przez krople deszczu sprawia, że widzimy dwa różne łuki. Bill zamilkł, po czym żwawo odpowiedział: – No cóż, tęcze to egocentryczne cholery, które powinny się puknąć w głowę. Wyraziłam wątpliwość, by miało to szybko nastąpić. Poszliśmy na tyły szklarni, z szopy wyjęliśmy dwa leżaki i wróciliśmy do środka. Przy krańcu olbrzymiego pomieszczenia panował wielki bałagan, a w kącie leżały całe sterty brudnych doniczek, z których jedna służyła jako wiadro na długaśną rolkę taśmy mierniczej. W innym miejscu leżał kopiec sypkiej ziemi, przy którym rozłożyliśmy leżaki i usiedliśmy, zanurzając gołe stopy w chłodnym, wilgotnym piasku. W drugim końcu szklarni rosły sadzonki eksperymentalne należące do innego zespołu. Jako odwieczne byliny w każdym znaczeniu tego słowa były tam, zanim się pojawiliśmy, i prawdopodobnie będą tam wciąż rosły, gdy ja przejdę na emeryturę. – Jak to może ci się nie podobać? – Zamachałam ręką w stronę rzędów dorodnych orchidei. – Tylko powąchaj ten zapach! – Już się nawąchałem, dziękuję – odparł Bill. – Nigdy mi się nawet nie śniło, że wyląduję na Hawajach – ciągnął. Martwię się o Billa. Dręczy mnie jego przeszłość i myślę, „co by było gdyby”. Dręczy mnie myśl, że miałby żonę i gromadkę dzieci, gdyby przez te wszystkie lata nie został przy mnie. Bill tłumaczy mi, że z uwagi na to, że Ormianie dożywają średnio setki, a on nie ma nawet pięćdziesięciu lat, wciąż jest jeszcze za młody na randkowanie. Jednak martwię się o jego przyszłość. Martwię się, że kiedy już kogoś spotka, ona nie będzie dla niego dość dobra. Bill zawsze zbywa to śmiechem. – Kiedyś kobiety odstraszało to, że mieszkam w vanie – utyskuje. – A teraz chcą być ze mną tylko dla pieniędzy. Billowi rzeczywiście dobrze się żyje. Jego dom stoi na wysokim wzgórzu z widokiem na Honolulu, a jego własnoręcznie uprawiane mango to klejnot w koronie obfitego i wiecznie kwitnącego ogrodu. Przez przypadek dorobił się małej fortuny, kiedy sprzedawał dom w Baltimore kupiony jako rudera ze rdzewiejącymi rurami, byle jaką elektryką i osiadającymi fundamentami. Wszystko to sam naprawił, pracując po nocach, i zamienił budynek w olśniewającą nieruchomość w pobliżu kampusu. Dla ludzi nasza para wciąż stanowi zagadkę. Jesteśmy rodzeństwem? Bratnimi duszami? Kamratami? Probantami? Wspólnikami w zbrodni? Jemy wspólnie prawie każdy posiłek, nasze finanse są ze sobą związane i wszystko sobie mówimy. Razem podróżujemy, pracujemy, kończymy za siebie zdania, narażamy dla siebie życie. Jestem szczęśliwą żoną i matką, a Bill stanowił niejako wstęp do tego życia, był i jest dla mnie bratem, którego nigdy bym się nie

wyrzekła. Jest częścią całości. Jednak ludzie, których spotykam, wciąż chcą nas jakoś zaszufladkować. Zupełnie jak w sprawie ziemniaków, nie mam na to odpowiedzi. Tworzę z Billem tandem, ponieważ to właśnie potrafię tworzyć. Sięgnęłam po konewkę, polewając wodą ziemię, która przykrywała nasze stopy. Poruszaliśmy palcami, robiąc przyjemne błoto, a potem oparliśmy się plecami o leżaki i po prostu siedzieliśmy. Po dłuższej chwili Bill przerwał ciszę. – No! To co teraz będziemy robić? Do 2016 jesteśmy ustawieni, tak? Mówił o funduszach na nasze laboratorium; byliśmy rzeczywiście zabezpieczeni finansowo do końca lata 2016 roku, mając w garści umowy z kilkoma agencjami federalnymi. Jednak nasze laboratorium i tak mogło zostać zamknięte: budżet na badania dla nauk przyrodniczych kurczy się każdego roku. Ja mam stały etat na uczelni, ale Bill go oczywiście nie ma – taka forma zatrudnienia jest dostępna tylko dla wykładowców z tytułem doktora wzwyż, i to nie dla wszystkich. Dostaję piany na ustach, wiedząc, że najlepszy i najbardziej pracowity naukowiec, jakiego znam, nie może cieszyć się stabilnością długoterminowego zatrudnienia i że w głównej mierze winę za ten stan rzeczy ponoszę ja. Myślę, że jedyną rzeczą, jaką mogę zrobić, jeśli stracę dofinansowanie, jest groźba odejścia z uczelni, co prawdopodobnie poskutkowałoby tym, że znaleźlibyśmy się oboje na bruku. Jako naukowcy prowadzący badania nigdy przenigdy nie będziemy pewni swojej przyszłości. – Hej, pobudka! – Bill klasnął w dłonie tuż przy mojej twarzy. – Co dalej robimy? Możemy robić, co tylko nam się żywnie podoba! – Zatarł ręce, uderzył nimi o uda i wstał. Jak zwykle miał rację. „O ja, małej wiary”. Która inna ciężko pracująca ekipa na świecie może cieszyć się większą stabilnością zatrudnienia niż my? Będziemy jak lilie na polu, postanowiłam, z tym że my będziemy pracować i prząść, siać i zbierać plony. Wstałam i zrobiłam krok naprzód. – A więc co mamy? – Rozejrzałam się dookoła, robiąc pobieżną inwentaryzację naszego porozrzucanego sprzętu. – Już wiem – powiedziałam. – Ułóżmy wszystko na jedną wielką stertę i pogapmy się na nią przez chwilę. Coś mi na pewno przyjdzie do głowy. Bill skinął głową i poszedł na drugi koniec szklarni. Przyniósł stamtąd naręcze wciąż działających świateł do wzrostu roślin i delikatnie położył je obok zwojów przedłużaczy, które przytachałam z drugiego końca pomieszczenia. Potem wspólnymi siłami przesunęliśmy pilarkę kątową, parę niepociętych kantówek i beczkę z kawałkami płyty wiórowej. Przyniosłam nasze skrzynki z narzędziami i postawiłam je na środku tej sceny, uchyliwszy wieko jednej z nich, która przypominała teraz skrzynię skarbów z głębin morza. Bill dorzucił jeszcze kilka worków z ziemią doniczkową, a przy każdym z nich postawił torbę nawozu. Rozkładałam właśnie obok siebie opakowania różnych nasion, jakie mieliśmy, kiedy uniosłam wzrok i zobaczyłam Billa ciągnącego w moją stronę zwój siatki, który prawdopodobnie całe lata rdzewiał w jakimś kącie. Zmarszczyłam nos. – To nawet nie jest nasze – powiedziałam z odrazą. – Teraz już jest – odparł Bill i oboje momentalnie wiedzieliśmy, co zaraz będzie. Zaczęliśmy przemykać między rzędami eksperymentalnych orchidei, podkradając porzucone na ziemi węże i wyszczerbione zaciski, wrzucając je do zaimprowizowanych fartuchów, za które służyły nam nasze podkoszulki, i zanosząc na stertę sprzętu. – Wielkie nieba! – zawołał Bill, zauważając na ziemi między dwoma sadzonkami bezcenną

wiertarkę bezprzewodową. Byliśmy już w posiadaniu przynajmniej pięciu podobnych narzędzi i Bill dobrze wiedział, że możemy sobie kupić następne, i to ile tylko chcemy, ot tak dla kaprysu. Jest więcej niż pewne, że mamy kilkakrotnie wyższe fundusze niż właściciel tej konkretnej wiertarki. Logika i etyka przemawiały za tym, by jej nie kraść. Jednak zaistniała jeszcze jedna ważna okoliczność: ktokolwiek był właścicielem tego narzędzia, nie było go tu. – No cóż, wiesz, co się mówi o piekle – odezwałam się, rzucając ją na naszą stertę. – Tamtejsza atmosfera jest niezbyt, za to towarzystwo całkiem niezłe. Bill usiadł i otworzył puszkę pepsi. Okrążyłam naszą „górkę”, gdzieniegdzie wtykając w nią kwiaty orchidei, jakbym ubierała choinkę. Okazało się, że wiertarka jest zepsuta: nie działała wtedy i nigdy nie byliśmy w stanie jej naprawić. Ale wciąż gdzieś ją mamy w laboratorium – nigdy nawet przez myśl nam nie przeszło, żeby odnieść ją na miejsce albo wyrzucić. Nigdy nie uznam żadnego narzędzia za bezużyteczne i nigdy nie przyznam, że któregoś nie potrzebuję. Nigdy nie przestanę mieć wilczego apetytu na naukę, bez względu na to, jak bardzo go ona karmi. Tamtego dnia, gdy siedzieliśmy z Billem w szklarni, zaczęliśmy rozmawiać o swoich nadziejach i celach na przyszłość, o tym, co rośliny potrafią i do czego moglibyśmy je zmusić. Wkrótce, co było nieuniknione, nasza burza mózgów przeszła w dyskusję o tym, czego udało nam się dokonać. Nie minęło parę chwil, a już opowiadaliśmy sobie historie zawarte w tej książce. Nie mogę się nadziwić, że swoim zasięgiem obejmują one dwadzieścia lat naszego życia. W tym czasie uzyskaliśmy w sumie trzy stopnie naukowe, mieliśmy sześć posad, mieszkaliśmy w czterech stanach, a podróżowaliśmy do kolejnych szesnastu, pięć razy lądowaliśmy w szpitalu, byliśmy właścicielami ośmiu zdezelowanych samochodów, przejechaliśmy przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy kilometrów, uśpiliśmy psa i wykonaliśmy około sześćdziesięciu pięciu tysięcy pomiarów stałych izotopów węgla. To ostatnie było przez te lata naszym rzekomym celem nadrzędnym. Zanim dokonaliśmy tych pomiarów, tylko Bóg i szatan znali ich wartości i podejrzewamy, że żaden z nich za bardzo o to nie dbał. Teraz każdy posiadacz karty bibliotecznej może je sobie sprawdzić, a to dlatego, że nasze wyniki opublikowaliśmy w siedemdziesięciu artykułach na łamach czterdziestu różnych czasopism naukowych. Myślimy o tym jako o naszym wkładzie w postęp, ponieważ naszym trudnym zadaniem było wykrawanie nowych informacji z niepociętego płótna. Po drodze udało nam się dorosnąć, jednocześnie nie przestając być dziećmi. Nic nie przypomina nam o tym bardziej niż historie, które tego dnia sobie opowiadaliśmy. Przerywając długą ciszę, Bill zaskoczył mnie, mówiąc z cichą powagą: – Opisz to w książce. Zrób mi kiedyś tę przyjemność. Bill wie o moim pisaniu. Wie o poezji wypełniającej upchnięte w samochodowym schowku kartki. Wie o licznych plikach nextstory.doc zapisanych na dysku mojego komputera; wie, jak lubię godzinami przeglądać tesaurusa. Wie, że nic nie sprawia mi większej przyjemności niż znalezienie tego jednego słowa, które idealnie wyraża to, co chcę powiedzieć. Wie, że większość książek czytam po dwa razy albo i więcej i że pisuję długie listy do ich autorów, na które niekiedy nawet dostaję odpowiedź. Wie, jak bardzo potrzebuję pisania. Ale do tamtego dnia nigdy nie pozwolił mi pisać o nas. Skinęłam głową i w duchu przysięgłam sobie, że postaram się to zrobić najlepiej, jak tylko potrafię.

Jestem dobra w naukach przyrodniczych, ponieważ potrafię słuchać. Mówiono mi, że jestem inteligentna i że mam prosty umysł. Mówiono mi, że próbuję robić zbyt wiele i że moja praca sprowadza się do nikłych rezultatów. Mówiono mi, że nie mogę robić tego, co chcę robić, ponieważ jestem kobietą, i że pozwolono mi to robić tylko ze względu na to, że nią jestem. Mówiono mi, że mogę żyć wiecznie i że spalam się za życia. Karcono mnie, że jestem zbyt kobieca, i traktowano z nieufnością, ponieważ jestem zbyt męska. Ostrzegano, że jestem zbyt wrażliwa, i oskarżano, że jestem bezduszna. Jednak wszystko to mówili ludzie, którzy nie rozumieją teraźniejszości i nie widzą przyszłości lepiej ode mnie. Takie powtarzające się twierdzenia zmusiły mnie do zaakceptowania, że ponieważ jestem kobietą naukowcem, nikt nie wie, czym tak naprawdę jestem, co dało mi słodką swobodę improwizacji. Nie korzystam z rad kolegów i sama staram się ich nie udzielać. Przyciskana, uciekam się do następujących zdań: „Nie powinno się brać tej pracy nazbyt poważnie. Oprócz momentów, kiedy trzeba to robić”. Pogodziłam się z tym, że nie wiem wszystkiego, co powinnam wiedzieć, ale wiem to, co muszę. Nie umiem powiedzieć „kocham cię”, ale umiem okazać miłość, tak samo jak ludzie, którzy mnie kochają. Nauka to praca, ni mniej, ni więcej. Będziemy więc dalej pracować, kiedy wstanie nowy dzień, ten tydzień przejdzie w kolejny, a ten miesiąc w następny. Czuję ciepło tego samego jasnego słońca, które świeci nad lasem i nad całym zielonym światem, ale w głębi serca wiem, że nie jestem rośliną. Jestem bardziej jak mrówka, kierowana instynktem, by jedna po drugiej odnajdywać i przenosić pojedyncze igły, przemierzając cały las po to, by na koniec ułożyć z nich wieżę tak wysoką, że jestem w stanie w pełni wyobrazić sobie tylko jeden z jej narożników. Jako naukowiec jestem w istocie tylko taką mrówką, nędzną i anonimową, ale silniejszą, niż się zdaje, i będącą częścią czegoś większego ode mnie. Razem budujemy coś, co wprawi w zachwyt wnuki naszych wnuków, a tworząc, codziennie sięgamy do instrukcji pozostawionych przez dziadków naszych dziadków. Jako mała, żyjąca cząstka naukowego kolektywu przesiedziałam niezliczone noce sama w ciemnościach, paląc swoją metalową świeczkę i z bólem serca patrząc na obcy świat. Jak każdy, kto skrywa cenne tajemnice wykute w ogniu wieloletnich poszukiwań, marzyłam o kimś, z kim mogłabym się nimi podzielić.

Epilog ROŚLINY NIE SĄ TAKIE JAK MY. Różnice między nami są kluczowe i fundamentalne. Kiedy kataloguję to, czym różnią się rośliny od zwierząt, rozciąga się przede mną tak szeroki horyzont, że nie jestem w stanie objąć go myślą. Zmusza mnie to do uświadomienia sobie, że może moim przeznaczeniem było spędzić dziesiątki lat, studiując rośliny po to, bym mogła w pełni docenić fakt, że nigdy nie da się ich w pełni zrozumieć. Dopiero gdy zaczniemy pojmować ich dogłębną inność, możemy być pewni, że nie przypisujemy im własnych cech. Wreszcie zaczynamy widzieć, co tak naprawdę się dzieje. Nasz świat się po cichu rozpada. Cywilizacja ludzka sprowadziła rośliny, formy życia mające czterysta milionów lat, do trzech produktów: jedzenia, leków i drewna. Nasza niesłabnąca, wiecznie intensyfikująca się obsesja osiągania większej ilości, mocy i różnorodności tych trzech dóbr zniszczyła ekologię roślin bardziej niż miliony lat naturalnych katastrof. Drogi rozrastają się wszędzie, niczym szalony grzyb, a niekończące się kilometry rowów biegnących wzdłuż dróg służą za groby milionów gatunków roślin, które wyginąć musiały w imię postępu. Planeta Ziemia przypomina już wizję z książek dra Seussa: każdego roku, od 1990, produkujemy ponad osiem miliardów nowych pniaków ściętych drzew. Jeśli dalej w tym tempie ścinać będziemy zdrowe drzewa, w niecałe sześćset lat z każdego drzewa na Ziemi zostanie suchy kikut. Moim zadaniem jest pozostawienie śladu, że ktoś przejmował się tą wielką tragedią rozgrywającą się w naszych czasach. W wielu językach na całym świecie przymiotnik „zielony” ma swój źródłosłów w czasowniku „rosnąć”. Podczas badań nad wolnymi skojarzeniami uczestnicy łączyli słowo „zielony” z przyrodą, odpoczynkiem, spokojem i wszystkim, co pozytywne. Badania wykazują, że nawet krótka chwila spoglądania na kolor zielony znacząco wzmaga kreatywność ludzi podczas radzenia sobie z prostymi zadaniami. Widziana z kosmosu, nasza planeta staje się z każdym rokiem coraz mniej zielona. Kiedy mam zły dzień, dostrzegam, że nasze globalne problemy stały się dużo poważniejsze za mojego życia, i nie mogę uciec od prześladującego mnie lęku: czy odchodząc stąd, pozostawimy naszym spadkobiercom jedynie kupę gruzu, choroby, głód i wojny gorsze niż kiedykolwiek przedtem, pozbawiając ich nawet ukojenia, jakie niesie ze sobą zieleń? Kiedy jednak mam dobry dzień, czuję, że mogę jeszcze temu przeciwdziałać. Co roku przynajmniej jedno drzewo ścinane jest w waszym imieniu. Oto więc moja osobista prośba do was: jeśli macie własny kawałek ziemi, zasadźcie w niej w tym roku jedno drzewo. Jeśli wynajmujecie dom z ogródkiem, zasadźcie drzewo i sprawdźcie, czy właściciel nieruchomości się zorientuje. Jeśli się zorientuje, upierajcie się, że drzewo od zawsze już tam rosło. Wspomnijcie o tym, że jest wyjątkowym człowiekiem, bo zasadził je tam i tak bardzo dba o środowisko. Jeśli się nabierze, posadźcie drugie drzewo. Osłońcie podstawę pnia drucianą siatką, na samym pieńku przyczepcie kiczowatą budkę dla ptaszków, tak by sprawiało wrażenie, że jest tam od zawsze, a potem wyprowadźcie się i miejcie nadzieję, że przetrwa.

W samej Ameryce Północnej istnieje ponad tysiąc świetnych gatunków drzew. Może was kusić, by posadzić drzewko owocowe, bo szybko rośnie i daje piękne kwiaty. Niestety, równie szybko może się ono połamać, nawet pod wpływem średnio intensywnego wiatru, również kiedy będzie już dorosłe. Nieuczciwe firmy sadownicze zachęcać was będą do zakupu gruszy drobnoowocowej, ponieważ zakwita ona jeszcze tego samego roku, w którym się ją zasadzi. Po zapłaceniu rachunku niedługo będziecie się cieszyć drzewkiem. Grusze te są niezwykle słabe na rozwidleniach pnia i mogą pęknąć na pół podczas pierwszej większej burzy. Musicie wybrać, jasno myśląc i szczegółowo się przyglądając. Tak jakbyście stawali z tym drzewkiem na ślubnym kobiercu: musicie wybrać partnera do życia, a nie ozdobę. Co powiecie na dąb? Istnieje ponad dwieście gatunków dębu i któryś z nich na pewno dostosowany jest do życia w waszym zakątku planety. W Nowej Anglii najlepiej radzi sobie dąb błotny, ze spiczastymi listkami zakończonymi nibykolcem, czym przypomina bardziej dobroduszną wersję wiecznozielonego ostrokrzewu. Z kolei dąb burgundzki potrafi rosnąć niemal zanurzony w bagnach stanu Missisipi, a liście ma miękkie niczym skóra noworodka. Dąb wiecznozielony solidnie wrasta w gorące wzgórza centralnej Kalifornii, gdzie jego ciemna zieleń kontrastuje ze złotymi trawami. Ja natomiast kupiłabym dąb wielkoowocowy, najwolniej rosnący, lecz najmocniejszy ze wszystkich. Nawet jego żołędzie są grubo opancerzone, gotowe do walki z niechętną do ich przyjęcia glebą. Jeśli już mowa o pieniądzach, może się nawet okazać, że do zdobycia drzewka wcale nie będą wam one potrzebne. Niektóre stany i lokalne organizacje podejmują się programów sadzenia drzew i za darmo lub za drobną opłatą rozprowadzają nasiona. Na przykład New York Restoration Project rozdaje drzewka w ramach realizacji celu, jakim jest pomoc obywatelom w sadzeniu i dbaniu o milion nowych drzew w pięciu dzielnicach Nowego Jorku. Colorado State Forest Service zapewnia dostęp do swoich szkółek drzew każdemu posiadaczowi ponad czterech tysięcy metrów kwadratowych ziemi. Każdy uniwersytet stanowy ma jedną lub więcej jednostek zwanych Extension Units, gdzie wykwalifikowani eksperci mogą udzielić rad i wsparcia ogrodnikom, właścicielom drzew czy wszelkim entuzjastom przyrody. Zadzwońcie do nich: naukowcy ci zobowiązani są do zapewnienia darmowych porad zainteresowanym obywatelom na temat drzew, kompostowników czy bluszczu, który wymknął się spod kontroli. Kiedy wasze drzewko zostanie już posadzone, doglądajcie go codziennie, ponieważ pierwsze trzy lata jego życia są decydujące. Pamiętajcie, że jesteście jego jedynymi przyjaciółmi w tym wrogim świecie. Jeśli jesteście właścicielami ziemi, na której rośnie, załóżcie konto oszczędnościowe i wpłacajcie na nie co miesiąc pięć złotych, tak by, kiedy rozchoruje się między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia (a rozchoruje się na pewno), stać was było na jego leczenie i byście nie musieli go ścinać. Za każdym razem, kiedy wydacie wszystko z konta na chirurgię drzewa, skoncentrujcie swoje siły i zacznijcie zbierać środki od nowa, wiedząc, że drzewo robi to samo. Pierwsze dziesięć lat życia drzewa będzie najbardziej dynamiczne. W jaki sposób jego życie zazębi się z waszym? Co sześć miesięcy stawiajcie przy drzewie swoje dzieci i wycinajcie poziomą kreskę w korze, by zaznaczyć ich wzrost. Kiedy maluchy dorosną i pójdą w świat, zabierając ze sobą część waszego serca, będziecie mieć to drzewo, które przypomni wam, jak rosły – życzliwą wam istotę również naznaczoną ich długotrwałym dzieciństwem i dorastaniem. Czy moglibyście na swoim drzewie wyryć też imię Billa? Powiedział mi setki razy, że nigdy nie przeczyta tej książki, ponieważ nie ma to sensu. Mówi, że jeśli kiedykolwiek zainteresuje się

sobą, może sobie usiąść i wspomnieć ostatnie dwadzieścia lat życia bez mojej pomocy. Nie mam na to dobrej riposty, ale lubię myśleć, że różne części Billa, które uwolniłam w świat, gdzieś mają swoje miejsce, a przez lata nauczyłam się, że najlepszym sposobem znalezienia czemuś własnego miejsca jest zrobienie tego częścią drzewa. Moje imię wyryte jest na wielu przyrządach laboratoryjnych, więc dlaczego by imię Billa nie miało być wyryte na kilku drzewach? Na koniec tego ćwiczenia będziecie mieć drzewo i ono będzie miało was. Możecie mierzyć je co miesiąc i narysować własną krzywą wzrostu. Codziennie możecie patrzeć na swoje drzewo, przyglądać się, co robi, i spróbować spojrzeć na świat z jego perspektywy. Wysilcie wyobraźnię, aż was rozboli: czego próbuje dokonać wasze drzewo? Czego by chciało? Na czym mu zależy? Domyślcie się. Powiedzcie to na głos. Powiedzcie o swoim drzewie przyjaciołom, powiedzcie sąsiadowi. Zastanawiajcie się, czy macie rację. Wróćcie następnego dnia i znów to przemyślcie. Zróbcie drzewu zdjęcie. Policzcie liście. Zgadujcie ponownie. Powiedzcie to na głos. Zapiszcie to. Powiedzcie o drzewie facetowi w kawiarni. Opowiedzcie szefowi w pracy. Wracajcie do drzewa następnego dnia, kolejnego i tak codziennie. Mówcie o nim ludziom. Dzielcie się jego historią. Kiedy znajomi zaczną przewracać oczami i mówić wam, że zwariowaliście, śmiejcie się z satysfakcją. Jak jest się naukowcem, takie reakcje oznaczają, że robi się to, co trzeba.

Podziękowania PISANIE LAB GIRL było najbardziej radosnym dziełem mojego życia i jestem wdzięczna tym, którzy mi w tym pomagali i mnie wspierali. Dziękuję wszystkim z Wydawnictwa Knopf, szczególnie mojej redaktor prowadzącej Robin Desser. Dzięki jej staraniom ta książka jest lepsza, a ja jestem lepszą pisarką. Tina Bennett jest kimś więcej niż tylko moją agentką: nauczyła mnie, czym różni się pęk opowieści od prawdziwej książki. Mój wielki dług wobec niej jest też moim najcenniejszym skarbem zawodowym. Svetlana Katz była moim kołem ratunkowym przez wszystkie lata poszukiwań odpowiedniego stylu dla tej opowieści. Nigdy we mnie nie zwątpiła, więc i ja nie traciłam wiary. Żadne słowa nie są w stanie opisać wdzięczności, jaką początkująca pisarka czuje do pierwszej znanej autorki, która czyta jej prace i kieruje do niej słowa zachęty. Dla mnie taką autorką była Adrian Nicole LeBlanc. Nic bardziej nie dodawało mi otuchy niż przyjaźń osób, które znały mnie jako dziecko. Dziękuję, Connie Luhmann, że byłaś moimi oczami, kiedy cię potrzebowałam. Jestem też wdzięczna Heather Schmidt, Danowi Shore’owi i Andy’emu Elby’emu, którzy przeczytawszy część, zawsze wracali po więcej.

Przypisy końcowe KAŻDA KSIĄŻKA O ROŚLINACH to historia bez końca. Na każdy z faktów, jakimi się z wami podzieliłam, przypadają dwie tajemnice, które bardzo chciałabym rozwikłać. Czy dorosłe drzewa potrafią rozpoznawać własne siewki? Czy istnieje życie roślinne na innych planetach? Czy pierwsze kwiaty wywoływały kichanie u dinozaurów? Wszystkie te pytania muszą poczekać. Nie mogę jednak się powstrzymać, by nie przedstawić tutaj kilku szczegółów na temat tego, jak doszłam do niektórych wniosków prezentowanych w książce. Większość informacji o roślinach w Lab girl pochodzi z moich obliczeń. Wyrobiłam sobie nawyk ich przygotowywania podczas ponaddwudziestoletniej praktyki nauczycielskiej, aby ułatwić moim studentom zapamiętywanie faktów. Na przykład zdanie z rozdziału 9. części drugiej: „Łączna długość drewnianych deseczek wykorzystanych do budowy w ostatnich dwudziestu latach w samych tylko Stanach Zjednoczonych wystarczyłaby, żeby sklecić kładkę z Ziemi na Marsa” (strony 118-119) powstało po porównaniu statystyk zużycia drewna podawanych przez Departament Handlu Stanów Zjednoczonych (zużyto 805 miliardów stóp desek pomiędzy rokiem 1995 a 2010) ze średnią odległością od Ziemi do Marsa podawaną przez NASA (140 milionów mil, czyli 739 miliardów stóp). Podobne fakty i statystyki wykorzystane w niniejszej książce pochodzą z United States Census Bureau (Rządowej Agencji do spraw Spisu Ludności), U.S. Forest Service (Federalnej Agencji Lasów Państwowych), Departamentu Rolnictwa Stanów Zjednoczonych, National Center for Health Statistics (Narodowego Centrum Statystyk Zdrowotnych) czy Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa. Precyzję obliczeń przedstawionych w Lab girl komplikuje fakt, że każda wyobrażalna cecha mierzalna dla jednej rośliny wykazuje liczne odmiany u innych roślin różnych gatunków. Na przykład: aby zrobić obliczenia zaprezentowane w rozdziale 3. części pierwszej, dotyczące obfitości roślin względem oczekujących na rozwój nasion, wyobraziłam sobie siebie w lesie liściastym i oszacowałam, że pod moimi stopami leży w glebie około pięciuset oczekujących na rozwój nasion. Gdybym wyobraziła sobie siebie na łące, musiałabym oszacować ilość nasion na około pięć tysięcy, ponieważ nasionka traw są znacznie, znacznie mniejsze od nasionek drzew – to ogromna różnica. Tak więc pisząc Lab girl, trzymałam się zasady: za każdym razem, kiedy pojawia się taki wybór, wybieram scenariusz o mniejszej różnorodności, dający skromniejsze wyniki. W związku z tym proszę, by Czytelnik miał na uwadze, że moje obliczenia dotyczące roślin, choć niektóre mogą się wydawać imponujące i wspaniałe, czasem mogą być zaniżone. Kalkulacje dotyczące „średniego, przeciętnego drzewa”, w rozdziale 5. części drugiej, dotyczą istniejącego drzewa, dobrze mi znanego i bliskiego memu sercu: małego tunga molukańskiego (Aleurites moluccanus), podobnego z wyglądu i funkcji do popularnego klonu. Mały tung jest jednym z drzewek rosnących na podwórku mojego laboratorium na

Uniwersytecie Hawajskim. Przez wiele lat prowadziłam tam zajęcia z geobiologii i pod koniec każdego wykładu wychodziliśmy ze studentami na dwór, by odwiedzić drzewko i porozmyślać nad nim jako ilustracją tematu materiału z danego dnia. Jako pracę domową z zajęć zadawałam obliczenia związane z drzewkiem (całkowitą wysokość, gęstość liści, zawartość węgla, itp.), co pozwoliło nam oszacować, ile wody, cukrów i składników odżywczych potrzebuje tung podczas każdego sezonu wegetacyjnego – to właśnie informacje, które przedstawiłam na stronach 182– 184. W moim opisie finansowania przez rząd federalny „badań motywowanych ciekawością poznawczą”, z rozdziału 5. w części drugiej (strony 185–189), wykorzystałam dane z roku podatkowego 2013, ponieważ najlepiej wydawały się one odzwierciedlać niedawne kompletne zbiory danych z wielu różnych agencji rządowych. Nie ma jednak większego znaczenia, który rok podatkowy wykorzystałam do analizy, jako że całkowite kwoty przeznaczane przez rząd federalny na National Science Foundation (Narodową Fundację Nauki) nie wzrosły znacząco w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Podobnie moje twierdzenie ze strony 187, że „kwoty przeznaczone w rocznym budżecie Stanów Zjednoczonych na badania naukowe, niezwiązane z obroną narodową, zostały zamrożone na stałym poziomie”, opiera się na danych zebranych przez American Association for the Advancement of Science (Amerykański Związek Rozwoju Nauki), który ujawnił, że każdego roku od 1983 wydatki na badania naukowe utrzymują się na poziomie trzech procent całkowitego budżetu federalnego Stanów Zjednoczonych. Badając rośliny, mam wyjątkowe szczęście pracować wśród niezwykle kreatywnych i produktywnych naukowców, znajduję więc niezwykłą przyjemność w czytaniu na temat badań moich kolegów. Trzy takie najbardziej lubiane przeze mnie opisy badań wplotłam w historię Lab girl i poniżej wymieniam nazwiska naukowców stojących za tymi eksperymentami: Eksperyment z wierzbami sitkajskimi opisany na stronach 252–253 został pierwszy raz opublikowany 1983 roku przez D.F. Rhoades. Dopiero w 2004 roku, a więc dwadzieścia lat później, G. Arimura i współpracownicy udowodnili, jak wytwarzane w jednej roślinie LZO może wpłynąć na ekspresję genów innej rośliny przy braku styczności, tym samym demonstrując mechanizm, za którego pomocą wierzby komunikowały się ze sobą nawzajem. Zjawisko, które naukowcy nazywają „dźwigiem hydraulicznym” – czy też wodą „podnoszącą się w górę od silnego punktu i na zewnątrz w stronę słabego” – o którym wspomniałam na stronie 264, zostało po raz pierwszy zademonstrowane przez Dawsona (1993) w liściu klonu (Acer sacchum). To Kvaalen i Johnsen udowodnili w 2008 roku, że Picea abies „pamięta swoje chłodne dzieciństwo jako nasionko”, jak to napisałam na stronie 347, poprzez porównanie młodych drzewek, które jako zalążki były hodowane w różnych temperaturach, a następnie przesadzane do tej samej szklarni, w której spędziły razem kolejne lata. I na koniec czytelnikom, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej na temat otaczającego nas świata roślin, polecam książkę P.A. Thomasa Trees: Their Natural History (2000), przystępnie napisany podręcznik dla początkujących, w którym można znaleźć wiele interesujących informacji. Za każdym razem, gdy ktoś mówi mi, że chciałby poczytać więcej o deforestacji lub ogólnie o globalnych zmianach, odsyłam go do pouczającej serii „Vital Signs” corocznie publikowanej przez Worldwatch Institute (www.worldwatch.org), która jest organizacją pozarządową i założonym w 1974 roku instytutem prowadzącym niezależne badania i analizy zmian, trendów i wzorców globalnych wynikających z danych zbieranych przez liczne

agencje wchodzące w skład U.S. Energy Information Administration (Federalnej Administratury Informacyjnej do spraw Energii), Światowej Organizacji Zdrowia, Banku Światowego, Programu Narodów Zjednoczonych do spraw Rozwoju, a także Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa i wielu innych.

Cytowane źródła Arimura, G., D.P. Huber i J. Bohlmann. 2004. Forest tent caterpillars (Malacosoma disstria) induce local and systemic diurnal emissions of ter-penoid volatiles in hybrid poplar (Populus trichocarpa × deltoides): cDNA cloning, functional characterization, and patterns of gene expression of (−)-germacrene D synthase, PtdTPS1. „Plant Journal” 37 (4): 603–16. Dawson, T.E. 1993. Hydraulic lift and water use by plants: Implications for water balance, performance and plant-plant interactions. „Oecologia” 95 (4): 565–74. Kvaalen, H., Ø. Johnsen. 2008. Timing of bud set in Picea abies is regulated by a memory of temperature during zygotic and somatic embryogenesis. „New Phytologist” 177 (1): 49–59. Rhoades, D.F. 1983. Responses of alder and willow to attack by tent cater-pillars and webworms: Evidence for pheromonal sensitivity of willows. In Plant resistance to insects, ed. P.A. Hedin, 55–68. Waszyngton, D.C.: American Chemical Society. Thomas, P.A. 2000. Trees: Their natural history. Cambridge i Nowy Jork: Cambridge University Press.

O autorce HOPE JAHREN prowadzi niezależne badania z dziedziny geobiologii od 1996 roku, kiedy uzyskała stopień naukowy doktora na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley i rozpoczęła pracę dydaktyczną i badawczą na Politechnice Stanowej w Georgii, a następnie na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. Jest trzykrotną stypendystką fundacji Fulbrighta i jednym z czterech naukowców oraz jedyną kobietą, która otrzymała oba Medale Młodych Badaczy przyznawane w kategorii nauk o Ziemi. Obecnie wykłada na Uniwersytecie Hawajskim w Mānoa w Honolulu, gdzie w 2008 roku przy wsparciu Narodowej Fundacji Nauki, Departamentu Energii oraz Narodowych Instytutów Zdrowia zbudowała Laboratoria Geobiologiczne Izotopów Stałych. Zachęcamy do odwiedzenia jej stron internetowych: hopejahrensurecanwrite.com www.jahrenlab.com.

Tytuł oryginału: Lab Girl Przełożyła: Edyta Świerczyńska Redaktor prowadząca: Aneta Bujno Redakcja i językowe opracowanie tekstu: Anna Skowrońska, Agata Wawrzaszek CAŁA JASKRAWOŚĆ, www.calajaskrawosc.pl Projekt okładki: designpartners.pl Zdjęcie na okładce: © maximleshkovich (Depositphotos.com) Copyright © 2016 by A. Hope Jahren Copyright © 2017 for Polish edition by Wydawnictwo Kobiece, an imprint of ILLUMINATIO Łukasz Kierus Copyright © for Polish translation by Edyta Świerczyńska Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione. Wydanie elektroniczne Białystok 2017 ISBN 978-83-65740-22-9

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku: www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece E-mail: [email protected] Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie www.wydawnictwokobiece.pl Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com

Related Documents

Lab
May 2020 22
Lab
June 2020 19
Lab
April 2020 14
Lab
July 2020 11
Lab
October 2019 51
Lab
May 2020 32

More Documents from ""